Tłumacz

16 czerwca 2025

Coś ważniejszego

    Trener Bill Shankly zwykł mawiać, że piłka nożna nie jest kwestią życia i śmierci – że chodzi o coś więcej.

Stadion Narodowy w Warszawie

    Może dlatego kilka dni temu taką dyskusję w kraju wywołała decyzja największej gwiazdy reprezentacji o rezygnacji z gry dla Polski po tym, jak narodowy selekcjoner pozbawił go opaski kapitańskiej.
    O piłce nożnej (i o tym, co mi się w niej podoba i nie podoba) na blogu było już kilkukrotnie – wszak to najbardziej egalitarna z gier. A sam Robert Lewandowski to jeden z najlepszych graczy w historii tej dyscypliny. Duma.

Piłka nożna - gra egalitarna

    Jak wielka to jest postać, niech zaświadczy historyjka, kiedy pewnego razu poruszaliśmy się po bezdrożach wyżyn Paragwaju. Celem była – wspominana przecież na blogu – La Rosada, ruiny dawnego centrum przemysłowego tego dziś zapomnianego kraju, zniszczonego w wyniku krwawych południowoamerykańskich wojen (a konkretnie Wojny Trójprzymierza).

Ruiny zakładów przemysłowych La Rosady

    Niedaleko La Rosady znajdować się miały przepiękne wodospady (ogólnie progi rzeczne są często bardzo ładne – choć Paragwaj swoje najpiękniejsze zalał wodami zbiornika zaporowego Itaipu), więc ruszyliśmy w tamtą stronę. Próbowaliśmy na piechotę, ale w końcu złapaliśmy stopa – nie pierwszego tego dnia: po Paragwaju to częsty sposób podróżowania, aut jest mało, odległości spore, a transport publiczny, zwłaszcza lokalny, niezbyt mocno rozwinięty. Tym razem byli to pracownicy lokalnego parku narodowego (Parque Nacional Ybycui).

Droga przez Wschodni Paragwaj

    Nie byliśmy jedynymi ludźmi podróżującymi do owych wodospadów (w paragwajskiej odmianie hiszpańskiego zwanych salto - Salto Guarani). Przed nami po błotnistej, pokrytej rdzawym błotem gleb laterytowych toczył się autobus. Gimbus właściwie. Pełen paragwajskich dzieciaków wrzeszczących do siebie głównie języku guarani, w którym porozumiewa się większość mieszkańców.
   Jakie było nasze zaskoczenie – i radość – gdy któryś z dzieciaków (dziewczynka) biegała w koszulce FC Barcelona z nazwiskiem Lewandowski. W paragwajskiej głuszy. Wielka sprawa.

Salto Guarani w porze suchej
    Przypominam – w Ameryce Południowej, gdzie futbol ma zdecydowanie wyższy status niż w Europie – bo potrafi wyciągać z biedy. Kiedy później tego dnia łapaliśmy powrotny autostop zatrzymał się właśnie ów gimbus – i rozmowa w końcu zejść musiała na tematy piłki nożnej (oczywiście nie tylko – byliśmy taką samą atrakcją dla miejscowych, jak oni dla nas).
    - Jose Luis Chilavert – chciałem zabłysnąć znajomością paragwajskich piłkarzy, a do tego bramkostrzelnego golkipera miałem wielki sentyment, skoro oni znali Lewandowskiego.
    - Roque Santa Cruz! - dodał szybko jakiś chłystek, i rzeczywiście, ten genialny drybler do dziś cieszy się w kraju ogromnym mirem.
    Z klubami sportowymi nie poszło już tak dobrze – znałem tylko Olimpię Asuncion, ale szybko zostałem doinformowany, że Olimpia to w sumie jest be, i należy kibicować innemu stołecznemu zespołowi, Libertad (a jest jeszcze Guarani, też ze stolicy). Miejscowi nie znali niestety żadnego z polskich klubów, ani Legii, ani Lecha, ani nawet Jutrzenki Warta.

Stolica Paragwaju

    A Lewandowskiego znali. Zresztą gdzie bym się ostatnio nie odwrócił, to – zwłaszcza od czasu przejścia do FC Barcelony – na trykoty naszej gwiazdy i chyba najwybitniejszego piłkarza, natknąć się można wszędzie. Szkoda więc, że tak wielki zawodnik, u krańca przebogatej kariery, stroi fochy niczym jakaś pryszczata nastolatka z krzywymi zębami. Straszna rzecz się stała, trener pozbawia go opaski kapitańskiej (umiejętności przywódcze pana Roberta są równie miałkie jak stricte piłkarskie olbrzymie), a ten się obraża na reprezentację Polski. Polski! Tym bardziej pokazując, że na lidera nie daje się niczym dowolni przedstawiciele obecnego rządu na ministerialne stanowiska.

Cam Nou w Barcelonie

    Cóż, trener pewnie wybroniłby się ze swej słusznej decyzji, gdyby nie to, że w następnym meczu reprezentacja poległa z kretesem ze średniej jakości przeciwnikiem, a poziom gry przypominał te straszne dla Polski (we wszystkich dziedzinach) lata 90-te zeszłego stulecia. Różnica jest taka, że teraz mamy graczy klasy co najmniej europejskiej, którzy jakoś w kadrze wyłączają tryb "ambicja", a wtedy po prostu była bieda.
    Przez ten tydzień okazało się też, że trener Shankly nie miał racji. Oto bowiem Niemcy (jeden z urodzonych w Polsce Niemców podobno kandyduje na opróżnione po porażce z Finlandią stanowisko selekcjonera; nie wiem, czy mieszkańcy Wielunia, celnie zbombardowanego w 1939 dzięki pomocy miejscowych Niemców byliby zadowoleni) w ramach zadośćuczynienia za zbrodnie i wielomiliardowe grabieże stawiają w Berlinie ku pamięci pomordowanych Polaków... kamień z napisem loff. Cóż, widać nie zasługujemy na reperacje.

Wieluńska fara pw św. Michała Archanioła - stan obecny

    Na te z kolei – i to żądane od Polski i Polaków – chrapkę ma pewne leżące w Azji państwo, powstałe kilka lat po wojnie, które całe swoje jestestwo opiera na rasizmie, ksenofobii i polityce historycznej. O czym, zdaje się, niedawno na blogu pisałem. Teraz też: zadarli z silniejszym, i już zgrywają poszkodowanych, podczas gdy ofiary ich własnych zbrodni jeszcze nie ostygły.

Bliskowschodnia pustynia

    "Obyś żył w ciekawych czasach" głosi stara, chińska klątwa. I rzeczywiście – są ciekawe. Także u nas w kraju, i malizna reprezentacji Polski w piłkę nożną nie jest spośród nich najgorsza (kto mnie zna i czyta czasem bloga domyśla się o co mi chodzi, a kto nie – to nie, mam tu dużo więcej apolitycznych treści). Oczywiście – piłkę nożną męską, bo żeńska, trudna w odbiorze, żeby nie rzec nudna, właśnie awansowała po raz pierwszy na Mistrzostwa Europy, a gwiazda, Ewa Pajor (także rozkwitająca w FC Barcelonie) nie obraża się na nikogo tylko robi swoje.

Zegar Kwiatowy w Genewie przystrojony z okazji kobiecych ME w piłkę nożną
    Generalnie nie jest za ciekawie. Trzeba też pamiętać, że z fizyką jeszcze nikt nie wygrał, a każda akcja powoduje reakcję.
Fontanna Wielkoluda w Bernie
    O co chodzi z tą fontanną na zdjęciu będzie na blogu, ale za jakiś czas, bo teraz udaję się (blogowo) na ziemie dawnego Lothari Regni, dziś – nieco gnijącego - jądra Unii E***pejskiej.

13 czerwca 2025

Warchoł acz artysta

    Poprzedni wpis skończyłem pizzą z ziemniakami na Sycylii, a konkretnie w starożytnym mieście Syrakuzy. Dawne wieki co i rusz wychodzą tam na powierzchnię, ale całe Syrakuzy pokryte są barokiem – kto mógłby przypuszczać, widząc bogatą fasadę tamtejszej katedry, że ma przed sobą jedną ze świątyń antycznego akropolu? I to, dodajmy, całkiem nieźle zachowaną – wystarczy wejść do środka.
Barokowa fasada syrakuzańskiej katedry, skrywająca antyczną świątynię
    Może W. Sz. Czytelnik pamięta, że już o takim przypadku na blogu wspominałem, wszak inkaska Coricancha, naczelne miejsce kultu Inków, także skryte zostały w barokowych ścianach, nie katedry co prawda, a klasztoru, ale zawsze. Barok bowiem, dziecię europejskiej cywilizacji, spotkać można praktycznie na całym Świecie – poza Antarktydą i Australią. W Afryce będą to nieliczne ślady na południu kontynentu i – na upartego – rezydencje władców Etiopii, w Azji portugalskie katedry Goa, Makao czy Filipin, w Amerykach zaś nieraz cała tkanka miejska. Zwłaszcza na terenach należących do Hiszpanii i Portugalii.
Lima - fasada kościoła św. Augustyna w stylu mestizo
Ruiny jezuickich redukcji misyjnych
    Na wschodzie Europy barok sięga tam, gdzie niegdyś dochodziły granice Rzeczypospolitej (za pierwszy barokowy budynek w Europie Wschodniej uznaje się kościół w Nieświeżu u Radziwiłłów, słynny z rodowej krypty i przedstawienia Ostatniej Wieczerzy przy okrągłym stole; wzorowany był na rzymskim kościele Il Gesu, siedzibie jezuitów, propagatorów baroku), acz trudno petersburskie cerkwie Rastrellego kwalifikować jako klasycystyczne.
Sobór Smolny w Petersburgu - dzieło Rastrellego
Kozacki barok Ławry Peczerskiej w Kijowie
    Sycylia (i Neapol) to też miejsca, w których działał jeden z najważniejszych barokowych malarzy, Michał Anioł Merisi. Znany jako Caravaggio. W przeciwieństwie do swego bardziej znanego imiennika, mistrza renesansu, Caravaggio skupił się na grze nastrojem, światłem i emocjami. Kaplica Sykstyńska Buonarottiego jest wspaniale wystudiowana, piękna, ale sucha taka. Zbyt matematyczna (o pućkach, jakie malował Leonardo da Vinci to nawet szkoda gadać). A dzieła Caravaggia... No, są barokowe. Czyli emocjonalne. Owszem, nie jestem wielkim fanem baroku, ale dorastałem w Polsce, gdzie po inwazji Szwedów (czyli Potopie) trzeba było cały kraj odbudować – i zrobiono to w niezwykle bogatym barokowym stylu. I wcale nie trzeba jechać do Wilna i zachwycać się kościołem śś Piotra i Pawła na Antokolu. Ślady są w każdym niemal polskim miasteczku.
Klasztor bernardyński w Warcie
Kapliczki w łódzkim Lesie Łagiewnickim
    A z Sycylii jest dosłownie rzut kamieniem na Maltę, gdzie Caravaggio popełnił był swoje największe dzieło – wiszący (a właściwie zajmujący całą ścianę – bo to dosłownie największe dzieło) w konkatedrze w Valletcie obraz Ścięcie świętego Jana. Artysta pod kuratelę joannitów uciekł, gdyż we Włoszech mocno sobie nagrabił.
    Malta – o której na blogu było już wielokrotnie – cała jest barokowa. W końcu krzyżowcy przybyli tam w połowie XVI wieku, i ufortyfikowali to strategiczne miejsce wedle najlepszych wzorców z epoki. To nie jedyne, co łączy Maltę z Polską (i nie mówię tu o zapiekankach) – jednym z architektów upiększających Vallettę był Stefan Ittar. Jemu Maltańczycy zawdzięczają chociażby gmach Biblioteki Narodowej. Na Malcie także zmarł – kilka lat przed francuską inwazją na wyspy.

Fragment maltańskiej stolicy powstały w czasie francuskiej okupacji
    Caravaggio, który zdążył nawet zostać kawalerem maltańskim, nie skończył tam żywota. Znowu nabroił, trafił do aresztu i zbiegł na Sycylię. Zaprawdę, gdyby malarz urodził się w Rzeczypospolitej, a nie w Lombardii jak nic zostałby sejmikowym krzykaczem, warchołem i Sarmatą pełną gębą. Kto wie, może by się i z Janem Chryzostomem Paskiem na szable pojedynkował (i tak, wiem: Caravaggio zmarł ćwierć wieku przed urodzeniem się Paska; ale teoretyzujemy, a skoro tak, to mógłby urodzić się chwilę później, i nie umrzeć przed czterdziestką; może żył krótko, ale intensywnie, raczej Roy Batty niż Stefan Karwowski). Może dlatego odczuwam do tej postaci pewną sympatię, o trochę mi głupio, że we wcześniejszych wpisach o Malcie nie wspominałem o tym barokowym celebrycie. Zresztą może i dobrze, bo teraz mogłem zrobić cały (połowę, może jedną trzecią) wpis o Caravaggiu. Nie umieszczę tu też zdjęcia tego obrazu. Kto ciekawy, sam do vallettańskiej (valletckiej? vallettiańskiej? ech, ten nasz kochany język) konkatedry sobie wejdzie i dzieło zobaczy.

Konkatedra w Valletcie
    A potem niech sobie przysiądzie w jednej z knajpek barokowej starówki i zje narodowe maltańskie danie, czyli potrawkę z królika – bo grubszego zwierza tam nie uświadczysz.

Królik homar - kiedyś danie biedoty, dziś wzbudzające zawiść u przechodniów spoglądających w talerz
    No, albo jakiegoś roboka z morza, w końcu całe państwo jest wodą opasane.

Wielka Zatoka na Malcie
    Barokową Maltę krzyżowców zniszczyła – jak wspominałem – Francja. Francja, dodajmy, oświeceniowa. Wiek Rozumu, nazwa to wspaniały zabieg marketingowy, Oświecenie okazało się być w rzeczywistości mrocznym czasem pełnym krwawych łaźni i ludobójstw (z Wielką Rewolucją Francuską na czele, niech jej miano będzie przeklęte). Wstrząsów tych nie przetrwało także wiele zacnych bytów państwowych (o Dubrowniku czy Wenecji wspominałem, o Rzeczypospolitej zapomnieć nie mogę), a te, przez które przetoczył się rewolucyjny walec zmieniły się całkowicie. Aż mnie otrząsa. To może stworzę teraz jakiś wpis ową Francję szkalujący nieco? O Paryżu już było, to teraz inny region wezmę na tapetę.

6 czerwca 2025

Pizza po polsku

    Dopiero co na blogu wydało się, że – całkiem słusznie zresztą – pogardzam niezwykle przereklamowaną kuchnią włoską. Owszem, zdarzają się jaśniejsze momenty (lampredotto), ale en masse cała ta kuchnia śródziemnomorska jest słaba. Gdzie jej tam do naszej.

Florenckie flaczki - jeden z nielicznych jaśniejszych punktów włoskiej kuchni
    Weźmy takie kluski i makarony (różnica jest taka, że makaron je się wzdłuż, a kluski w poprzek) – niby tyle rodzajów w Italii, a leniwe czy żelazne biją je na głowę. Ravioli zaś przy naszych pierogach to małe miki. Ciekawe, czy te włoskie też pochodzą z Azji, przywiezione tu przez kupców Jedwabnego Szlaku (bo nasze to wiadomo, bezpośrednio z Chin przytargali Mongołowie), czy jednak to miejscowa inwencja, by wreszcie skończyć z polentą (u nas zwaną dużo bardziej romantycznie mamałygą)? Albo gnocchi udające kopytka? Żart to jakiś.
Mamałyga z bardziej apetycznymi dodatkami
    Ale to nieistotne w sumie. Inną sztandarową i rozreklamowaną włoską potrawą jest pizza. Wszyscy doskonale wiemy, że takie placki z pszenicznej mąki, trochę w stylu macy (kto nie jadł pieczonej na blasze macy powstałej w czasie produkcji domowego makaronu ten nie miał dzieciństwa), podstawowa potrawa w Śródziemnomorzu od czasu rewolucji neolitycznej i udomowienia pszenicy. Jedzono to maczane w oliwie, a zapijano winem (i mamy kulinarną triadę na jakiej powstała cywilizacja grecka). W XIX wieku, w czasie powstawania zjednoczonych Włoch sabaudzka królowa Małgorzata przyjechała do Neapolu, a miejscowy piekarz, chcąc uczcić władczynię na pszeniczny wypiekany placek położył pomidory, bazylię i gumiasty ser z bawolego mleka zwany mozzarellą – barwy odpowiadające nowej włoskiej fladze. Potrawę nazwano – od imienia królowej – margheritą (czyli po naszemu perłą). Nie będę ukrywał, że dla ludzi dorastających w okupowanej przez komunistów Polsce ta historia była bajką o żelaznym wilku – pizzę, już w wersji amerykańskiej, na miękkim, kapiącym niczym na obrazach Dalego cieście, znaliśmy tylko z kreskówek o przygodach Wojowniczych Żółwi Ninja. I za nic nie wiedzieliśmy jak takie coś smakuje.

Streetfoodowa pizza w Neapolu z Wezuwiuszem w tle
    Dodajmy do tego, że pizzerii było wtedy w kraju może kilka (żadnej nie miałem w zasięgu). A jeśli ktoś piekł już placka w domu to – to rzeczywiście był to placek. Grube drożdżowe ciasto z narzucanymi kawałkami wędlin i warzyw, pokryte losowo wybranym serem. Z włoską pizzą poza nazwą nie miało to wiele wspólnego, i po tak zwanym przełomie, kiedy w kraju zachłysnęliśmy się Zachodem ta polska pizza praktycznie – poza domowymi pieleszami – zniknęła. Do czasów paniki koronawirusowej w Łodzi istniał jeden lokal ją serwujący, ale zdaje się nie przetrwał. Polaków zafascynowała głównie pizza w stylu amerykańskim – z jednym istotnym wkładem w historię tej potrawy (i nie, nie chodzi o ananasa, o którym za chwilę): sosem. Nigdzie, w całym szerokim Świecie takiego dodatku nie spotkałem (a jadłem placki na kilku kontynentach – w pizzerii w kanionie Cotahuasi udało się nawet spotkać w lokalu pizzę mrożoną na takich podkładach, jakie i u nas można kupić; coś ohydnego). Ba, nawet w Polsce nie wszędzie można to cudo dostać. Pamiętam, gdy kilkanaście lat temu towarzyszyłem blues-rockowemu zespołowi Amnezja w wyprawie w północno-zachodnie rejony naszego kraju. Wtedy w Szczecinie nie słyszeli o sosach do pizzy, a w Międzyrzeczu (tym od Pięciu Braci Męczenników) zaproponowali zwykły keczup.
Międzyrzecki zamek
    W pizzeriach – bo i takie już u nas się pojawiły – serwujących pizzę w stylu włoskim dalej sosów nie dają. Kulinarni barbarzyńcy. Swoją drogą taka prawdziwie włoska pizza niewiele różni się od naszej zapiekanki.
Zapiekanka
    Pozostaje jeszcze kwestia składników dodawanych do pizzy. Wiadomo, że oryginalnie im mniej, tym lepiej, ale przecież to tak nie po polsku (jak przy kebabie już pisałem) – i u nas kładzie się na placek dosłownie wszystko. W tym i osławiony ananas.
Ananas
    I nie, nie jest to polski wynalazek. Pizzę z ananasem jadłem chociażby w Katalonii – w Barcelonie konkretnie. Ale ów tropikalny owoc (dla dobra narracji przyjmijmy, że to rzeczywiście biologiczny owoc) wspaniale wpisuje się w tradycję polskiej kuchni. Owoce i mięso – połączenie wręcz genialne. Śliwki, gruszki, jabłka, morele, żurawina, borówki, wiśnie, brzoskwinie... Jakiego one dają kopa naszym potrawom. Znam co prawda ludzi, którzy na takie połączenie się wzdrygają, mówią o bezeceństwach, ale kaczkę w pomarańczach to by zjedli. Ananasowi na pizzy, polanej morzem sosów, mówię stanowcze, staropolskie: a jak.
Polski owoc in spe (technicznie szupinka, bo to kwiat jabłoni)
    Inny jeszcze, zdało by się typowo polski kuchenny dodatek, spotkałem na pizzy na południu Włoch. Na Sycylii mianowicie. W starożytnych Syrakuzach, na wyspie Ortygii, która to była domem wielkiego Archimedesa. Koło źródła Aretuzy. O innych cudownościach miasta można by się rozwodzić jeszcze długo – ale chodzi tu o pizzę z ziemniakami. Z mielonką i ziemniakami. Bardziej po polsku się nie da.
Włoska pizza z ziemniakami
    Szkoda, że nie dawali sosu. Ale nie można mieć wszystkiego.
Syrakuzy - gdzie nie znają sosu do pizzy

Najchętniej czytane

Coś ważniejszego

     Trener Bill Shankly zwykł mawiać, że piłka nożna nie jest kwestią życia i śmierci – że chodzi o coś więcej. Stadion Narodowy w Warszawi...