Tłumacz

27 stycznia 2023

Przedsmak Bałkanów

    Jak wspomniałem w poprzednich (albo i nie, sprawdzam czujność Czytelników) wpisach Konstanca to największe miasto w rumuńskiej części Dobrudży (a jeśli przyjąć, że Warna nie leży w tej krainie – bo są takie głosy, choć należała do średniowiecznego Despotatu – to jedyne większe miasto w ogóle), i choć z czasów początków osady zachowało się niewiele, albo zgoła nic (podobnie jak z czasów Owidiusza), to jest to najstarsze miasto w Rumunii.
Kopia rzymskiej Wilczycy Kapitolińskiej
    Albo jedno z najstarszych: wszak na czarnomorskim wybrzeżu w okresie Wielkiej Kolonizacji mieszkańcy greckich polis założyli całkiem sporo osad – i większa ich część zamieszkana jest do dzisiaj. Może nie wszędzie zachowano ciągłość osadniczą, ale fakt jest faktem: gros miast leżących nad Morzem Czarnym ma greckie korzenie – i prawie trzy tysiące lat historii.
Grecka Tira niedaleko Odessy
    Tomi/Tomis podobnie. Oryginalnie grecka kolonia założona w VI wieku AC przez obywateli Miletu w Starożytności była ważnym miastem portowym tworzącym czarnomorskie Pentapolis – zresztą takim jest do dzisiaj: nie dość, że to największy port Rumunii (nie tylko morski, podle miasta swoje ujście ma ważna śródlądowa droga handlowa, kanał Dunaj – Morze Czarne) to najważniejszym zabytkiem miasta są pozostałości rzymskich hal targowych. A nowożytna latarnia zwana genueńską przypomina, że w Średniowieczu była to ważna baza dla włoskich (no, właściwie genueńskich) statków zmierzających do tamtejszych kolonii na Krymie (ciekawostka: tędy też musiały wracać do macierzystego portu statki ewakuujące obrońców genueńskiej Teodozji – oblegający ją Tatarzy użyli wtedy broni biologicznej i w obręb murów wrzucali zwłoki zakażone dżumą dymieniczą; uchodźcy przywieźli ją do Europy – był Rok Pański 1348 i zaczynała się Czarna Śmierć; zaraza ominęła właściwie jedynie Polskę).
Mury dawnej Tomis
    Współczesna nazwa miasta także pochodzi z czasów starożytnych, choć już po Chrystusie – niedaleko Tomis założono osiedle nazwane na cześć siostry cesarza Konstantyna Konstantyną (ruiny wciąż są widoczne, obok prawosławnej katedry) – i jako, że rozwinęło się ono bardziej, miasto przyjęło to miano. Konstanca.
Ruiny Konstancy
    Pytanie tylko – bo miała być przecież seria wpisów o Bałkanach – Konstanca, i Dobrudża, leżą na Bałkanach. Cóż, tu zdania są podzielone, ale zarówno Dobrudża jak i Wołoszczyzna mają zaprawdę więcej wspólnego chociażby z Bośnią niż z leżącymi bliżej Siedmiogrodem czy Besarabią (zwaną też Mołdawią). Ot, w centrum dzisiejszej Konstancy spokojnie stoją sobie meczety przypominające o wielowiekowej obecności w regionie Turków oraz o zachowanej – mniej lub bardziej, raczej mniej – mozaice kultur tak charakterystycznej dla Bałkanów. Warto dodać, że Bukareszt, kiedy stał się już stolicą nowopowstałej Rumunii szybko zyskał miano Paryża Bałkanów. Choć oczywiście nim nie zniszczył go Nicolae Caucescu był ładniejszy – do dziś zresztą w resztce starego miasta zachowały się ślady Orientu (znaczy, tureckie hany, karawanseraje), no i nie ma takiej ohydnej wieży wyglądającej jak pospawana z gazrurek.
Centrum miasta
    A skoro Bukareszt robił za Paryż to Konstanca chciała być czarnomorskim Monte Carlo (choć bez udzielnego księcia). I dziś najsłynniejszym budynkiem miasta – a także najbardziej znanym landszaftem – jest przepiękne secesyjne (tak, art noveau można spotkać na całych Bałkanach – traf chciał, że ów styl architektoniczny pojawił się, gdy bałkańskie narody odzyskiwały niepodległość – albo chociaż zrzucały jarzmo tureckie na rzecz austrowęgierskiego, a przecież Wiedeń był jedną ze stolic secesji) kasyno.
Nabrzeża Konstancy
    Na dodatek nazywa się ono Paris – wszak twórcy współczesnej Rumunii tak dalece zapatrzeni byli we Francję, że nawet flaga – choć odwołuje się do historycznych barw Mołdawii i Wołoszczyzny – jest podobna. O języku nie wspominam. Ba, sam Nicolae Caucescu niszcząc Bukareszt główną aleję swojego miasta pragnął był uczynić na wzór Pól Elizejskich – tylko szerszą. I oczywiście zrobił to, choć otaczająca ją architektura inspirowana jest raczej osiągnięciami Kim Ir Sena w Korei Północnej. W każdym razie – kasyno Paris jest najbardziej charakterystycznym punktem miasta. Oraz najbardziej widocznym przykładem upadku Konstancy. Jest bowiem ono od wielu lat nieczynne – i niszczeje, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Teraz nawet miłośnicy urbexu zapuszczają się doń coraz rzadziej – nie dlatego, że jest jakoś lepiej pilnowane (a jest, bo – od kilku lat chodzą niepotwierdzone plotki, że ktoś ma się wziąć za remont; ale na razie cisza): po prostu coraz bardziej się kruszy.
Secesyjne kasyno Paris
    Podobnie zresztą jak i sporo innych kamienic – także secesyjnych – na starówce. To trochę smutne, bo przecież Rumunia ma jedną z najszybciej rosnących gospodarek Unii E***pejskiej (a przynajmniej miała – do czasu obecnego kryzysu), obok są licznie odwiedzane kurorty takie jak Mamaja czy Mangalia (kolejne greckie miasto z czasów Wielkiej Kolonizacji, Callatis), dogodne połączenie ze stolicą – a wkrótce i z Europą, bo sporo autostrad powstaje, podobnie jak w Polsce – a Konstanca... Konstanca niszczeje. Niestety, kiedy koniunktura była nic nie zrobiono, potem przyszła panika koronawirusa, kryzys, teraz wojna właściwie po sąsiedzku...
Kurort Jupiter pod Mangalią
    To jeszcze jeden powód, żeby zaliczyć Dobrudżę do Bałkanów – jest pięknie, ale wszystko tak jakby na słowo honoru się trzyma.
Wielki Meczet w Konstancy

23 stycznia 2023

Owidiusz w Tomis

    Publiusz Owidiusz Nazo uznawany jest jedną z najwybitniejszych – i najbardziej wpływowych w historii – postaci rzymskiej literatury. Cóż takiego musiał ów wspaniały pisarz nabroić, że Oktawian August, władca przecież światły i tolerancyjny, skazał go na pobyt w greckim mieście Tomi nad Morzem Czarnym?
Centrum współczesnej Konstancy z pomnikiem Owidiusza
    Na przełomie er Owidiusz jest w cesarskim Rzymie wziętym poetą. Żyje w niedalekim sąsiedztwie dworu – trzecia żona poety jest w świetnej komitywie z małżonką Fabiusza Maksymusa (patrona pisarza), kuzynką samego Augusta i przyjaciółką potężnej Liwii. Nasz bohater żyje więc dostatnio zajmując się tylko pisaniem, głoszeniem mów oraz zgłębianiem literatury i filozofii. Aż wreszcie w 8 roku po Chrystusie cesarz wydaje edykt nakazujący bezterminową relegację Owidiusza z Rzymu. W sensie formalno-prawnym nie było to wygnanie – nie było wyroku sądu ani zgody senatu. Obłożony edyktem zachowywał obywatelstwo, majątek, prawa cywilne – nie mógł tylko opuszczać miejsca zesłania. A tym dla Owidiusza stało się Tomi.
Czarnomorskie wybrzeże
    Tomi – czy też może z łaciny Tomis – było wolnym greckim miastem, kolonią Miletu powstałą na wybrzeżu Morza Czarnego w czasie Wielkiej Kolonizacji w pierwszej połowie VI wieku p.n.e. Wraz z sąsiednimi polis czerpało spore zyski z handlu czarnomorskiego, niemniej na przełomie er jego znaczenie mocno upadło – szlaki kupieckie przebiegały już gdzie indziej. Ale, oczywiście, nadal handlowano, i w mieście spotkać można było oprócz potomków pierwszych greckich osadników także tak zwanych barbarzyńców: Getów, Traków, Scytów i Sarmatów. Tomis znajdował się pod protektoratem rzymskim od roku 29 p.n.e., kiedy to pokonano Królestwo Traków opiekujące się greckimi koloniami. Region ten Rzymianie nazwali Limes Scythicus – Scytyjskim Pograniczem – i zbytnio się nim nie interesowali (dopiero później utworzono tu prowincję Mezja). Samych republikańskich – a potem cesarskich – urzędników w czasie, gdy przybył tu Owidiusz raczej nie było. Tomis podlegało wtedy namiestnikowi Macedonii, a ów nie miał interesu trwonić ludzi i środki na tak odległą placówkę.
    Jakim szokiem dla poety musiało być to – pełne uzbrojonych barbarzyńców (co jakiś czas z gościnną wizytą przybywali tu zza Dunaju łupieżcy, więc w dobrym tonie było nosić ze sobą jaką broń) – miasto. Jak każdy wykształcony Rzymianin Owidiusz płynnie władał greką – ale tą oficjalną, koine. Miejscowy dialekt był dla autora "Sztuki kochania" niezrozumiały – o językach Getów i Sarmatów nawet nie wspominam. Rychło też Nazo popada w – jak powiedzielibyśmy dziś – depresję. Listy wysyłane do małżonki i przyjaciół stają się coraz bardziej gorzkie, wszak mimo ich starań (poeta twierdzi, że niedostatecznych) August pozostaje niewzruszony w swoim postanowieniu. Owidiusz narzeka na barbarzyńców, klimat, brak rozrywek i – nade wszystko – niemożność rozwijania życia intelektualnego. Miejscowym kupcom nie są potrzebne książki! Szok spowodowany zmianą środowiska wpędza pisarza w poważną chorobę – i dopiero po roku dochodzi do siebie.
Nagrobek z czasów rzymskich
    W końcu też przestaje liczyć na łaskę Augusta – zresztą choć przeżył Oktawiana o kilka lat jego następca, Tyberiusz, też nie cofnął wyroku – i postanawia zrozumieć miejscową społeczność. Uczy się języków, przestaje pomstować na braki cywilizacyjne, ba, zaczyna nawet chwalić greckich osadników za okazaną mu gościnę. W końcu Owidiusz dostąpi zaszczytu zostania obywatelem Tomis – i jako taki przynajmniej dwukrotnie orężnie broni miasta przed najeźdźcami. Zanim umrze nad Morzem Czarnym na przełomie 17 i 18 roku po Chrystusie – nie zobaczywszy nigdy już Rzymu – stworzy tu jeszcze dwa dzieła, Tristia i Epistular ex Ponto.
    Dzisiaj Tomis leży w rumuńskiej części Dobrudży i nazywa się Konstanca (nazwa też rzymska, nadana na cześć siostry Konstantyna Wielkiego), ale o Owidiuszu wciąż pamięta.
Ruiny bizantyjskiej Konstanty
    Na głównym placu miasta stoi pomnik poety (jest to oczywiście XIX-wieczne wyobrażenie, nie zachował się żaden wizerunek z epoki) – według legendy w miejscu pochówku Owidiusza. Jest to oczywiście nieprawda – Rzymianina po śmierci zapewne skremowano i zgodnie z obyczajem pochowano poza – częściowo zachowanymi – murami Tomis.
Starożytne mury Tomis
    Tuż obok figury znajduje się też Muzeum Archeologiczne oraz zachowane w całkiem dobrym stanie rzymskie hale targowe z olbrzymimi mozaikami – jest to największa pozostałość po Imperium Rzymskim w mieście, aczkolwiek sam poeta nigdy po nich się nie przechadzał, powstały dobre kilkaset lat po jego śmierci, mniej więcej w czasie gdy Tomis zamieniało się w Konstancę.
Rzymskie mozaiki
    Do dziś też – poza miejscem pochówku Owidiusza – tajemnicą pozostaje powód wygnania z Rzymu. Sam poeta twierdził, że były to dwie pomyłki – dotyczące utworu i kobiety. Utworem zapewne była Ars Amandi, Sztuka Kochania, frywolna, może nawet pornograficzna pozycja, która u starzejącego się Augusta mogła wywołać dreszcze (cesarz pod koniec życia stawał się coraz bardziej purytański). Jeśli zaś chodzi o kobietę – w tym samym czasie z Rzymu wygnana jest za rozwiązły tryb życia cesarska wnuczka Wispania Julia Agrypina (czyli Julia Młodsza). Ona też nigdy nie wróciła do Rzymu, a samego poetę – który należał do jej znajomych – przeżyła o dobre 10 lat. Może więc taka zajadłość Oktawiana była spowodowana romansem tych dwojga? Tego się nigdy nie dowiemy.

20 stycznia 2023

Dobrudża

    Siedzieliśmy sobie ze znajomym – Polakiem mieszkającym w Rumunii – na starówce, czy też może na tym, czego z niej nie zdążył zniszczyć Nicolae "Słońce Karpat" Caucescu, i rozmawialiśmy. Owszem, przy piwie, jednym, w upalny wołoski dzień. Sporo wpisów zaczyna się od faktu rozmowy – ale dla ludzi z mojego pokolenia, pamiętających jeszcze sowiecką okupację i to, że kiedyś nie było komórek i internetów - rozmowa to standardowy sposób spędzania czasu. Nie gadaliśmy o sporcie czy innych ważnych rzeczach dnia codziennego, zeszliśmy natomiast na tematy nieco polityczne, czy też może raczej historyczno-polityczne. Mianowicie na Dobrudżę. Ha! Kto kiedyś nie rozmawiał o sytuacji w tym niezwykle ciekawym regionie, będącym kością niezgody między Rumunią i Bułgarią (a swoje chętnie dołożyłaby Turcja, a może i Rosja/Ukraina)?
Turecki zajazd na bukaresztańskiej starówce
    - Miałem kiedyś okazję poznać – prawił mój interlokutor zapytany o strukturę etniczną tegoż regionu – takiego dziadka z Dobrudży. Kiedy przychodziły wojska rumuńskie mówił, że jest Bułgarem, a jak bułgarskie Rumunem. I tak go ominął pobór i cała wojna zleciała na wsi.
    Uśmiechnąłem się na takie dictum – ot, znowu wyszła na wierzch mądrość ludowa, strasznie mi bliska: wszak sam ze wsi jestem i na wsi mieszkam (wyszedł też na wierzch ludowy spryt, z założenia antypaństwowy – który też podziwiam, acz którego niezbyt szanuję; zresztą Witos chyba by się ze mną zgodził). W każdym razie Dobrudża...
    A. No tak. Czyli jednak Czytelnicy o Dobrudży między sobą nie rozmawiali.
Półwysep Kaliakra na południu Dobrudży
    Dobrudża (sama nazwa powstała dopiero w XIV wieku) ciągnie się wzdłuż Morza Czarnego od wspaniałej delty Dunaju po Starą Płaninę (góry te po turecku zowią się Balkan, i dały nazwę całemu półwyspowi) i od kilku tysięcy lat stanowi wspaniałe miejsce do zamieszkania (albo do uprawiania turystyki). Dość powiedzieć, że tu właśnie znaleziono najstarsze obrobione przez człowieka złoto (a także, wedle niektórych naukowców, odbył się biblijny Potop). W Starożytności zamieszkała przez Daków i Traków, choć samo wybrzeże należało do greckiej ekumeny, a takie miasta jak Tomis czy Odessos bogaciły się srodze na handlu czarnomorskim. Potem przyszli Rzymianie, Bizantyjczycy, Słowianie, Wołosi i Bułgarzy. Trzy ostatnie grupy regularnie tłukły się między sobą przez kilka stuleci, aż nadciągnęli Turcy Osmańscy rozbijając zarówno Bizancjum jak i Serbię oraz Bułgarię i Wołoszczyznę. W wyniku zniszczenia Drugiego Carstwa Bułgarskiego na terenie dzisiejszej Dobrudży powstaje niezależne państewko, od imienia władcy nazwane Despotatem Dobroticy, zajmujące czarnomorskie wybrzeże od ujścia Dunaju aż po Mesembrię – dziś cudowny Nesebyr.
Odessos, dziś bułgarska Warna
    Despotat. Nazwa brzmi dość groźnie, nam despota kojarzy się nienajlepiej, z kimś posiadającym nieograniczoną władzę i na dodatek nadużywającym jej, ale źródłosłów jest troszkę inny. Z greki oznacza to po prostu zarządca. Mógł to być – w Azji Mniejszej – perski gubernator (może stąd to nasze skojarzenie, wszak urzędnik taki nie dość, że miał nieograniczoną władzę to jeszcze chętnie z niej korzystał), mógł niezależny władca, na przykład despota Morei czy tu, w Dobrudży (oba te twory były wcześniej częściami większych państw, zarządca się usamodzielnił), może to być – we współczesnej grece – zarządca domu (oikodespota – czyta się iko-, ale dziś o jest nieme; ciekawe, że od słowa oikos, dom, pochodzą zarówno ekologia i ojkofobia – może to wyjaśnia, czemu spora część zielonych terrorystów w Polsce tak nienawidzi własnego kraju).
Warna, kiedyś greckie Odessos
    W każdym razie – po ataku Turków Osmańskich i rozpadzie Drugiego Carstwa Bułgarskiego powstał sobie Despotat Dobrudży, rządzony przez kumańskiego (Kumanowie to jeden z tych zapomnianych już europejskich ludów stepowych) bojara Balika a potem jego brata Dobroticę, ze stolicą w Kawarnie (dziś senne miasteczko ozdobione muralami muzyków występujących na miejscowym letnim festiwalu). Osmanowie dosyć szybko go zlikwidowali (właściwie to zrobili to Wołosi, przodkowie Rumunów, choć finalnie ziemie te, podobnie jak Wołoszczyznę, zajęła Wysoka Porta Ottomańska), ale że nie mieli jakoś inwencji co do nazw geograficznych to sturkizowali tylko miano państewka na Dobrudża. I tak już zostało.
Współczesna Kawarna
    Żyło się tam chędogo aż do XIX wieku, kiedy to Bałkany stały się areną zmagań wielkich mocarstw (chwilę po tym, jak najwspanialsze z nich, Rzeczpospolitą, zlikwidowano): Imperium Rosyjskiego, Monarchii Habsburgów i Wysokiej Porty Ottomańskiej. Carowie i Cesarze (potem Cesarze-Królowie) postarali się o to, by na półwyspie wzbudzić miejscowe nacjonalizmy (i obudować je w nowoczesną, współczesną formę – wschodnia i południowa Europa dalej za to płaci), z terenów zarządzanych przez Sułtana wykrojono nowe państwa, o panowanie nad którymi rozpoczęła się międzynarodowa gra zakończona Wielką Wojną i upadkiem wszystkich tych trzech monarchii. Najdłużej istniała najszybciej pokonana osmańska.
    A Dobrudża stała się kością niezgody między dwoma z sukcesorów imperiów: Rumunią i Bułgarią. Trwające w XX wieku wojny, czystki etniczne, komunizm i procesy rumunizacji oraz bułgaryzacji nie zdołały jednak zatrzeć wieloetnicznej struktury regionu. Turystom przyjeżdżającym nad Morze Czarne (zarówno bo
rumuńskiej, jak i po bułgarskiej stronie jest multum znanych kurortów, nieraz w miejscach o wielosetletniej historii: Konstanca, Mangalia, Bałczik; nieraz nie – Mamaja, Złote Piaski) w oczy rzucają się od razu liczne minarety – znak wielowiekowej obecności islamu, ale to tylko kawałek tego bogactwa. Oprócz bowiem muzułmanów – zarówno potomków Turków jak i Słowian – mamy tu Tatarów, Gaugazów, Bułgarów, Rumunów...
Meczet w Konstancy
    Niestety, turyści (bardzo liczni także z Polski, w czasach paniki koronawirusowej właściwie jedyni) przyjeżdżają tu głównie na plażing – niewielu znajdzie w sobie siłę by przeciwstawić się taniemu alkoholowi i odwiedzić antyczne ruiny, skalne klasztory czy królewskie rezydencje. A szkoda, bo Dobrudża to jeden z tych dawnych różnorodnych regionów Europy – po których, zwłaszcza we wschodniej części kontynentu, pozostały już tylko nazwy na mapie. Dobrudża zaś jeszcze istnieje.

18 stycznia 2023

Fryzjer

    Wbrew tytułowi wpis nie jest o tej najbardziej egalitarnej z gier, czasem niezbyt czystej, a o faktycznym zawodzie polegającym na obcinaniu ludziom włosów. Oraz o poruszanym w poprzednim wpisie jednym z najbardziej powszechnych toposów – jakim, to każdy sobie sprawdzi. I wiem, że miało być na blogu o Bałkanach, postanowiłem więc połączyć to wszystko i zacząć opowieść od Skopje – można odmieniać, dlatego równie dobrze mogę zacząć od Skopja – stolicy jakże bałkańskiej Macedonii Północnej (nawiązuje to też do piłki nożnej, wszak cała była Jugosławia kocha sporty zespołowe – choć Macedończycy akurat najbardziej szczypiorniaka; właśnie w Polsce odbywają się Mistrzostwa Świata w handball). Ale wracajmy już do tego fryzjera.
Stara Czarszija w Skopje
    Spacerując ulicami starej tureckiej dzielnicy Skopja – Starej Czarsziji – każdy turysta musi trafić na Bit Bazar, targowisko niekoniecznie turystyczne, ot zwykły bazar (wyjaśniałem kiedyś jaką różnicę widzę miedzy targiem a bazarem) na którym w rzeczy codziennego użytku zaopatrują się mieszkańcy macedońskiej stolicy. Otóż na jednej z odchodzących od bazaru uliczek – tej z zaskakującym schodkiem, wiodącą w stronę kwartału starówki okupowanego przez złotników – znajduje się zakład fryzjerski prowadzony przez – podobno – najstarszego golibrodę na całych Bałkanach.
Wejście na Bit Bazar
Codzienny bazar
    - Zaczynałem tu pracować w 74 lata temu – mówi z dumą – A teraz mam już 78 – z uśmiechem dwa razy porusza nożyczkami, a klienci kiwają głowami.
Najstarszy fryzjer na Bałkanach
    Ktoś powie: jak to, czterolatek zaczął pracować? Cóż, to normalne, że dzieci pomagają starszym – dopiero socjalistyczna nowoczesność wprowadziła fetysz książkowej nauki; kiedyś terminowano, ucząc się rzeczy przydatnych i tajników zawodu od Mistrza. Fakt, że była to bardzo żmudna nauka, tylko pot, krew i łzy – ale przecież wiadomo, że per aspera ad astra. Jeden z moich krewnych miał przyjemność przed wojną praktykować w zakładzie fryzjerskim – i przez pierwszy rok nawet nie dotknął nożyczek. Zawód trzeba było poznać od podstaw – wielki, obdarzony gigantycznym talentem Antoni "Antoine" Cierplikowski z Sieradza (wiecie, ten zwany "królem fryzjerów – fryzjerem królów) choć zaczął kontakt z fryzjerstwem w wieku 11 lat dopiero po kilku latach dostał możliwość pracy z klientkami (no, potem już poszło z górki).
Sieradzki Cierplikowski w czasach zarazy
    Ale Cierplikowski był fryzjerem damskim, artystą. Fryzjer męski artystą być nie musi – musi być przede wszystkim wytrawnym rzemieślnikiem, sam przez wiele lat strzygłem się u pana posiadającego patent mistrzowski fryzjerstwa – ale o tym za chwilę. Dlatego opisując mistrza ze Skopje użyłem słowa golibroda. To jedno z tych wspaniałych polskich słów będących opisem danej czynności – fakt, że najczęściej są one zabawne lub nacechowane negatywnie nie oznacza, że słowo golibroda takie jest (w przeciwieństwie do takich określeń jak jęczybuła, paliwoda, szambonurek – czy, używając nowoczesnych feminatywów, szambonurczyni). Broda bowiem, ewidentna oznaka męskości (a według legend także mądrości) musi być zadbana.
    Pozostałe włosy na głowie mają bowiem brzydką właściwość uciekania.
    Ale wracając do różnicy między fryzjerem damskim i męskim – męskie strzyżenie jest konserwatywne. Dojrzały mężczyzna do swojej fryzury jest bowiem niezwykle przywiązany – jak i do fryzjera, który wie jak klienta ostrzyc: tak jak poprzednio – stąd wcale nie dziwi szacowny wiek skopijskiego golibrody: taki Mistrz może pracować tak długo, jak długo strzyżony ma po operacji oboje uszu. Owszem, istnieje coś takiego jak moda męska – choćby owa słynna czeska płetwa, która nawet doczekała się wzmianek w popularnych piosenkach (i nie tylko jako "a najlepsza fryzura, jeśli jeszcze nie wiecie – krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie") – ale raz ułożona męska fryzura nie będzie zmieniana jak u pań co wizytę. Ot, różnice płci.
    Dodatkowo taki zakład fryzjerski spełnia u mężczyzn rolę magla: tu wymieniają się informacjami, opiniami – obowiązkowym elementem wystroju jest gazeta, najlepiej miejscowa; w takich miejscach rzadko zdarzają się dyskusje wykraczające poza lokalną społeczność.
Warcki rynek
    Niestety, takie miejsca odchodzą już w zapomnienie – zastępowane przez nowoczesne zakłady pełne równie dobrych specjalistów zwanych z obcej mowy barberami, niemniej pozbawione tego familiarnego charakteru.
    Także "mój" warcki Mistrz fryzjerski przeszedł już na emeryturę (o ile się orientuję nie obciął żadnemu z klientów ucha), więc byłem wielce zatroskany, że przybytek położony między farą a Magistratem zostanie zamknięty. Chodziłem tam za małego – na czerwony masywny fryzjerski trzeba było położyć specjalną deskę, by dzieciak mógł zobaczyć się w lustrze – i po dwudziestu, trzydziestu, latach nadal były tam te same czerwone fotele, i ta deska. Oraz wędkarze, dyskutujący o szczupakach – był też ów fryzjer członkiem a i przewodniczącym miejscowego koła PZW, wszak moje miasto leży nad dużą rzeką.
Rzeka Warta
    Na szczęście zakład przejął jeden z jego uczniów – i zarządził remont. Po którym, niestety lokal został gruntownie odnowiony i stracił cały urok. A przynajmniej tak mi się zdawało – właśnie znowu odwiedziłem owego golibrodę (nie barbera). I co? Solidne fotele wróciły, choć odnowione. Dalej na stoliku leżą gazety. Ba, w kącie stoi charakterystyczna używana w zimne dni koza (lokal jest w XIX-wiecznej kamienicy) choć oczywiście zamontowana jest i nowoczesna klimatyzacja. Brakuje paska do ostrzenia brzytwy, wędkarskich trofeów i patentu mistrzowskiego, no i rozmów jakby trochę mniej (ot, telefony komórkowe) – ale nadal są klienci, a w czwartki (bo jest targ i przyjeżdżają z okolicy) i w sobotę (bo przed Niedzielą) bardziej niż liczni. Lokal ocalał.

13 stycznia 2023

Stare jest piękne

    "Stare jest piękne" – taki tytuł nosi, w polskim przekładzie, książka s-f autorstwa Davida Brina. Jako osobnik wkraczający w statystycznie drugą połowę życia zdecydowanie zgadzam się z tytułem (a samą książkę zdecydowanie polecam przeczytać). Tak, zdecydowanie, stare jest piękne.
    Podróżując po Świecie zwróciłem – nie tylko ja – uwagę na ciekawą cechę antycznych budowli: im coś jest starsze, tym lepiej, solidniej wykonane.
    Najstarsza część Machu Picchu zbudowana jest z najdokładniej przylegających kamieni. Sacsaywaman to cudo obróbki kamieniarskiej.
Panorama Machu Picchu
    Piramidy w Gizie są foremniejsze – i bardziej imponujące – od ich następców.
    W Baktrii, nad antycznym Oksusem w Altyn Tepe najstarsze świątynie są większe, solidniejsze od ich następców.
    Jakby jakiś Sumer przeniósł się w czasie i zobaczył zikkuraty z czasów Hammurabiego pewnie tylko by się zaśmiał.
    A Majowie? Im miasto starsze, tym bardziej monumentalne.
Tajemnicze mury Sacsayhuamanu
    Ale nie szukajmy daleko: w Europie, w naszych miastach, często najbardziej monumentalnym budynkiem – i najstarszym – jest kościół.
Najstarsza budowla w rodzinnej Warcie Autora
    Dlaczego tak jest?
    Cóż, zwolennicy teorii spiskowych i teoretycy Starożytnych Astronautów mają na to gotową odpowiedź. Oto dawne cywilizacje, stworzone i nadzorowane przez pozaziemskie inteligencje dysponowały technologiami tak zaawansowanymi, że dzisiaj jeszcze nie jesteśmy w stanie ich naśladować.
Tajemnica Puma Punku i Autor (foto: J. Repetto)
    Bo przecież niemożliwym jest, żeby równo przycinać kamień i dowolnie przenosić go z miejsca na miejsce, układając w różne jakieś niezbadane struktury. A co najważniejsze, te olbrzymie, megalityczne struktury nadal stoją. Ani chybi Człowiek sam nie mógł tego zrobić.
Autor badający tajemnicze teorie naukowe (foto: M. Piech)
    Co ciekawe, osobnicy ci zazwyczaj ignorują starsze, mniej doskonałe struktury, ponieważ nie pasują im do koncepcji, że na początku Człowiek dysponował kosmiczną wiedzą, a potem wszystko uległo zapomnieniu (albo rząd zatuszował – zauważmy, jak sprawne są rządy w tuszowaniu odwiedzin Obcych; wygląda, że jest to jedyna dziedzina w której sobie radzą). Erich von Daniken, prawdziwy tuz i pionier badań nad Starożytną Astronautyką Świątynię Skrzyżowanych Dłoni – drugi najstarszy znany ośrodek kultowy Półkuli Zachodniej – skwitował stwierdzeniem, że nie ma tam nic ciekawego (rozwodził się natomiast nad zawalonymi tunelami pod Sacsayhuaman). O megalitycznych żalkach, kopcach kujawskich zwolennicy teorii spiskowych też zawzięcie milczą (chociaż radiesteci i różdżkarze twierdzą, że miejsca te, cmentarze, emanują dobrą energią – czymkolwiek by ona była).
Świątynia Skrzyżowanych Dłoni w Kotosh
Żalki kujawskie - megalityczne grobowce
    Mnie osobiście sprawa wydaje się dosyć jasna – gdyż wychodzę z założenia, że nie należy niepotrzebnie mnożyć bytów i skupić się trzeba nad najprostszym rozwiązaniu. Oto jeżeli jakaś społeczność (ale tyczy się to pojedynczego Człowieka) dysponuje niezbyt zaawansowanymi środkami, a chce wznieść jakiś monumentalny obiekt musi włożyć weń olbrzymi wysiłek (no weź pan oszlifuj kilkutonowy blok kamienia przy pomocy glinianego dzbanka, kijaszka i żony – będzie trudno), to automatycznie będzie ten obiekt bardziej ceniła. I przyłoży się bardziej do jego stworzenia, mając świadomość, że drugiego takiego prawdopodobnie nigdy nie uda się zbudować. Wymierzy, wycyzeluje, upiększy. Bardziej zaawansowana technicznie cywilizacja nie musi się tak przykładać. Rozwali się? To wzniesiemy nowe, mamy środki, mamy technologię. A czas poświęcony na mozolne wznoszenie perfekcyjnej budowli możemy przeznaczyć na coś bardziej potrzebnego. Bo ja wiem? Chodźmy, wymyślmy nową broń, żeby łatwiej nam było pokonać sąsiada. Z podobnej przyczyny dawni budowniczowie dokładniej wybierali miejsce na którym stawiano konstrukcję: musiała ona być zabezpieczona przed klęskami żywiołowymi, bo trudno by było ją odbudować nie mając ku temu środków. Coś takiego spotkało mnie w czasie powodzi na Majorce – do neolitycznych ruin w S'illot wysoka woda nie dotarła.
Majorkański talayot
    Alternatywna teoria to taka, że budowano gdzie popadnie, a zachowały się tylko obiekty wzniesione w miejscach bezpiecznych – takie postawienie sprawy sprawia, że trudno mówić o pozaziemskiej wiedzy dawnych cywilizacji: tu w grę wchodzi rachunek prawdopodobieństwa.
Okolice antycznej osady w czasie powodzi
    Jest jeszcze jeden ważny aspekt trwałości i monumentalności dawnych konstrukcji. Od czasów Gobekli Tepe i rewolucji neolitycznej, kiedy wynaleziono oprócz rolnictwa także religię (religię wynaleziono przed rolnictwem, oczywiście; religijni byli także łowcy-zbieracze paleolitu, ale dopiero neolit zaczął budować świątynie) życie społeczności ludzkich zaczęło skupiać się wokół miejsc kultu. A jeżeli buduje się coś na chwałę istoty wyższej od człowieka, od której przecież zawsze coś się chce, to wypadałoby konstrukcję wznieść w taki sposób, by okazać należną istocie cześć. Czyli solidnie. Monumentalnie. Ad maiorem Dei gloriam. A potem na dodatek dbać o to miejsce, nieraz przez pokolenia. Ulepszać, rozbudowywać, chronić. Okolica niech rozpadnie się w pył, centrum kulturowe musi pozostać nietknięte, jako świadectwo naszej wiary. Bogowie (albo Bóg) są przecież wieczni, to i świątynia musi trwać.
Najstarsze budowle w Europie - świątynie maltańskie
    Swoją drogą im człowiek starszy, tym piękniejszy bardziej interesuje się owym trwaniem, więc wpis na autorowe urodziny jak znalazł, nieprawdaż?
    Tempus fugit – powiedzieliby Starożytni.

10 stycznia 2023

Gdzie kości zostały rzucone?

    Krótki – volens nolens rocznicowy – wpis powstały w kolaboracji z Imperium Romanum. Wszak to właśnie 10. stycznia 704 roku od założenia Rzymu (rok konsulatów G. Klaudiusza Marcellusa i L. Korneliusza Lentulusa Crusa - tak raczej Rzymianie podawali daty, system AUC opracowany przez Warrona, najuczeńszego z nich, nie wszedł do powszechnego użytku) Gajusz Juliusz Cezar...
Pomnik Cezara w Rimini
    Ale czytajcie dalej.

Gdzie "kości zostały rzucone"?

    Alea iacta est – powiedzenie to, dosłownie znaczące "kości zostały rzucone" zna chyba każdy kto miał jakąkolwiek styczność z wyrosłą między innymi z tradycji grecko-rzymskich Cywilizacją Europejską. Gdzie jednak – w jakim miejscu – Gajusz Juliusz Cezar wypowiedział (jeśli to nie apokryf) owe wiekopomne słowa?
Łuk Augusta
    Wszyscy kojarzymy wzmiankę o rzucaniu kośćmi razem z przekraczaniem przez Cezara Rubikonu – rzeki stanowiącej w 704 AUC (49 rok p.n.e.) granicę Italii. Oto waleczny wódz, rzucając wyzwanie Senatowi i Republice Rzymskiej forsuje wzburzoną rzekę i stawiając stopę na brzegu, wiedząc, że nie ma już stąd odwrotu, że zaczął wojnę domową rzuca z westchnieniem, ale i pewnością siebie: kości zostały rzucone. Wizja iście hollywodzka, niczym Jerzy Waszyngton płynący rzeką Delaware, lecz raczej nieprawdziwa. Rubikon nie był – i po dziś dzień nie jest – wielką rzeką, jego znaczenie można porównać do XIX-wiecznej Litawy w Autro-Węgrzech: oddzielał tereny Italii od prowincji Galia Cispadana. Oddzielał, dodajmy, dopiero od niedawna. 31 lat wcześniej, w roku 675 AUC (78 r. p.n.e.) dyktator Sulla przesuwa pomerium – granicę rzymską – z rzeki Esino na rzeczkę Rubikon.
Most Trajana w Rimini
    Niewielka zaś latyńska kolonia, Ariminium (założona w 268 r. p.n.e. – który to rok ab urbe condita proszę sobie samemu obliczyć; powinno wyjść mniej więcej 500 AUC) staje się pierwszym po minięciu granicy miastem Italii. To tu zmierza wojsko Juliusza Cezara po przekroczeniu Rubikonu. Z tamtych czasów na powierzchni zachował się tylko układ urbanistyczny z dwoma najważniejszymi ulicami Decumenus Maximus (dziś Corso d'Augusto) i Cardo Maximus (współcześnie ulice Garibaldiego i 4. Listopada) oraz nieco zmniejszone Forum Romanum (teraz Plac Trzech Męczenników). Pozostałych rzymskich zabytków – Łuku Augusta czy Mostu Trajana – za czasów Cezara jeszcze nie było.
Decumenus Maximus współcześnie
    Dziś na dawnym rzymskim rynku stoi współczesny posąg przedstawiający walecznego Juliusza oraz – co istotniejsze – antyczny obelisk upamiętniający pobyt wodza w mieście w tym przełomowym dla historii Świata momencie.
Dawne Forum Romanum z pomnikiem Cezara
    Czy więc Forum w niewielkim miasteczku było miejscem, gdzie – jeśli padły – padły słowa o rzucanych kościach? Jest to bardziej prawdopodobne niż przy przekraczaniu rzeki. Mógł Cezar na największym placu miasta (amfiteatru – po części zachowanego – jeszcze nie było) zgromadzić swoich oficerów i takim – znanym im: żołnierze na pewno uprawiali gry hazardowe – hasłem przemówić do ich umysłów.
Ruiny amfiteatru
    A było o czym mówić: wkraczając na teren pomerium Cezar i jego wojsko jawnie buntowali się przeciwko Republice Rzymskiej – w ten obręb nie wolno było żadnemu dowódcy wprowadzać uzbrojonej armii. Żołnierze Cezara przekraczając Rubikon stali się, podobnie jak ich wódz, wyjętymi spod prawa przestępcami, na których – w momencie porażki – czekała śmierć, najpewniej na ulubiony rzymski sposób, czyli na krzyżu. To zapewne chciał Juliusz uzmysłowić swoim podkomendnym: jesteśmy na drodze bez powrotu, rzuciliśmy już kości, nic ich nie zatrzyma, upadną i pokażą wynik. Jaki on będzie? Juliusz Cezar, jak i pozostali Rzymianie, był bardzo zabobonny – wierzył też w swoją szczęśliwą gwiazdę, i tą wiarą musiał podzielić się z podwładnymi. Widać mu się to udało, gdyż – mając do wyboru przegrać i umrzeć albo zwyciężyć – wojska Cezara wybrały tą drugą opcję.
Rzymski monument upamiętniający wkroczenie Cezara do Italii
    Gajusz Juliusz Cezar zdobył Italię i wygrał wojnę domową zostając na te kilka lat jakie mu pozostały do tragicznego końca jedynowładcą Republiki. Ariminium zaś – dzisiejsze Rimini, znany kurort wypoczynkowy – za Pryncypatu i Pięciu Dobrych Cesarzy przestało być miastem granicznym i zaczęło obrastać w bogactwo, zwłaszcza, że Oktawian August ponownie przesunął granicę rzymską, tym razem opierając ją o łańcuch Alp.
Współczesne Rimini

6 stycznia 2023

Berliński kebab

    W zeszłorocznym wpisie o Berlinie (tym o mieście, nie tym smutniejszym, sylwestrowym, o wojnie) wspominałem o miejscowym street-foodzie, czyli po naszemu można by powiedzieć: żarciu ulicznym (okej, słowo "żarcie" mocno pauperyzuje znaczenie wspaniałego procesu jedzenia, ale trudno), i o tym, że jest to jedna z atrakcji turystycznych miasta.
Jedna z atrakcji Berlina, tuż za pomnikiem zbrodniarzy Marksa i Engelsa
    Przynajmniej dla mnie, który naprawdę lubi tego typu jedzenie, a już szczególnie w miejscach, w których zbrodnicze instytucje pokroju s***pidu nie maczają swych rąk (Niemcy są w Unii E***pejskiej, więc tu na takie trudno trafić) – zresztą na blogu wielokrotnie było o takich przysmakach.
Prawdziwy street-food w kraju bez s***pidu
    Także w Berlinie natknąć się można na różnego rodzaju street-foody, niekoniecznie z tak zwanej budy. Swoją drogą jedną z sztandarowych obecnie berlińskich potraw jest soljanka – zupa z Rosji czy Białorusi, pozostawiona Berlinowi w spadku po sowieckich wojskach okupacyjnych. Jest to element wspominanej już przeze mnie ostalgii, tęsknoty za DDR – wszak po zjednoczeniu Niemiec mieszkańcy dawnej radzieckiej strefy okupacyjnej stali się we własnym nowym państwie obywatelami drugiej kategorii: biedniejszymi, bardziej zacofanymi – zatęsknili więc za dniami młodości, gdzie może i każdy miał swojego agenta Stasi, ale przynajmniej był z sąsiadem równy. Ot taka ludzka natura.
Pozostałości po sowieckiej okupacji Wschodnich Niemiec
    Najbardziej znanym daniem ulicznym Berlina jest – co oczywiste, jeśli weźmiemy pod uwagę napływ do miasta Kurdów i Turków – kebab. Tak, wiem, po turecku powinno się pisać kebap – a słowo to oznacza po prostu smażone, czy tam grilowane mięso. Stąd też adana kebap, sis kebap, durum kebap – to całkiem inne potrawy, często bardzo smaczne. I gdyby chodziło o nie, pisałbym poprawnie – ale, że chodzi mi o kebaba w bułce – będzie z "b" na końcu. Najsmaczniejszy podobno – jak piszą bedekery – kebab jest w dzielnicy Kreuzburg (dość niebezpiecznej dla Białego ostatnimi czasy, choć jadłodajnia jest przy głównej arterii wiodącej do centrum, więc nie ma wielkiego zagrożenia), zawsze jest tam ogromna kolejka, choć dania wydawane są na tyle sprawnie, że czekanie się nie dłuży. Inne lokale – czy może raczej budy – takiego wzięcia nie mają – i chyba całkiem słusznie. Tak reklamowany bowiem berliński kebab dla kogoś, kto przyzwyczajony jest do naszych kebsów będzie bowiem całkiem średni.
Berliński kebap
    Owszem, najważniejsze jest mięso, tu nie ma właściwie nic do zarzucenia, ale reszta – plasterek pomidora, trochę cebuli i liść sałaty? Z kapką sosu? To nie po polsku. Nasz kebab przy berlińskim jest jak Cygański Król przy zwykłym szeregowym kotlarzu z taboru. Po prostu nie ma porównania – także na tle innych kebabów, a jadłem je na trzech kontynentach, także w Turcji. I twierdzę, że nasz najlepszy. W końcu nie bez kozery o kebsie i perypetiach z jego spożywaniem powstało wiele piosenek, takich tuzów alternatywnej muzyki rozrywkowej jak Zacier, Nocny Kochanek czy Lej Mi Pół.
    Mamy też w historii tej potrawy typowo polski sznyt. Natknąłem się nań całkiem niedaleko Berlina, mianowicie w Szczecinie. Trafiłem tam na jadłodajnię która całkowicie spolonizowała to danie. Oto bowiem obok baraniny czy kurczaka (wołowiny niestety nie ma tam na składzie) dostać tam można kebab wieprzowy! Niemożliwy do zjedzenia w żadnym muzułmańskim państwie z racji zakazów religijnych, a u nas jest. Swoją drogą całkiem średni – ale jest.
Kebab wieprzowy
    Inną międzynarodową potrawą przerobioną przez Polaków jest pizza. Pomijam fakt, że te miękkie placki którymi zajadały się Żółwie Ninja niewiele mają wspólnego z pizzą włoską, to po przyjściu do Polski zostały okraszone niezdrowymi, ale jakże smakowitymi sosami (pomijam, znowuż, szeroki dobór dodatków). Zresztą to nie jedyna wariacja na temat pizzy – kiedy jeszcze nie wiadomo było tak naprawdę co to takiego jest (to swoją drogą całkiem ciekawa opowieść, na inną okazję jednak, w latach 80-tych zeszłego stulecia stworzyliśmy pizzę na grubym, drożdżowym cieście. Ha! Bądźmy dumni z naszych kulinarnych innowacji i nie wstydźmy się pizzy z sosem (chyba, że dbamy o linię; choć jeśli dbamy, to raczej nie szamiemy placka...).
Wyspa Muzeów w centrum Berlina
    Ale wracając do Berlina – gdyby ktoś jednak zgłodniał i niekoniecznie miał ochotę na ubogiego kebaba, a chciał zjeść coś szybkiego, jest taka potrawa. To currywurst, czyli kiełbasa w sosie pomidorowym z dodatkiem curry (to znaczy sam sos też jest curry-pomidorowy). Miłośników polskich wędlin uspokajam – choć niemieckie kiełbasy nie są tak dobre jak nasze, to na tle reszty Europy są jeszcze zjadliwe, a taka Krakauer Wurst (czyli krakowska) to właściwie kopia naszych, choć może nie tych z najwyższej półki (ach, dobrze było mieć Dziadka masarza). Currywurst jest popularna chyba na całym niemieckokulinarnym obszarze (jadłem ją i w Zurychu, czyli właściwie na drugim końcu niemieckojęzycznej ekumeny), i bardzo dobrze. Przyprawa curry do Berlina trafiła dosyć dawno – z portów północnych Niemiec (tą samą drogą w Średniowieczu napływały inne korzenie, stąd popularny w tym rejonie – ale i w Toruniu – piernik) i znakomicie sprawdziła się w ulicznym jedzeniu. Ja w Berlinie mam swoją ulubioną uliczną kiełbasiarnię, kawałek drogi od Unter den Linden (berlińska Piotrkowska, względnie Nowy Świat), tam sobie w spokoju przysiadam i jem to w sumie szybkie danie (fast-food), smażoną kiełbasę z sosem curry-pomidowowym, dodatkowo posypaną proszkiem curry, z bułką. I obowiązkowym piwem, pszenicznym, by wypłukać z jamy ustnej ostry posmak orientalnej przyprawy. U nas takich nie ma, więc odwiedzając Berlin w celu wizyty na Wyspie Muzeów jak najbardziej warto skosztować.
Currywurst
Buda uliczna

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...