Tłumacz

29 lutego 2024

Latynoskie wojny cz. 3

    Mamy drugą połowę XIX wieku, zalegające na pacyficznych wyspach Ameryki Południowej ptasie guano staje się cenniejsze od złota (no, licentia poetica; staje się bardzo opłacalne). A więc także doskonałym powodem do wojny.
Ptasie kolonie na pacyficznym wybrzeżu
Wyspy Ballestas
    I rzeczywiście – takaż wybucha. Działająca w sojuszu z Peru Boliwia wypowiada ją swojemu południowemu sąsiadowi – Chilijczykom. Niestety, rychło okazuje się, że Chile na taki rozwój wydarzeń jest przygotowane: po cichu rozbudowało swoją flotę wojenną, a armię wyszkolono według najlepszych pruskich wzorców. Widząc to Boliwia zachowuje się jak taki mały piesek. Wiecie, ten co to poujada, a gdy przyjdzie co do czego – podkuli ogon i zachowa się jak Francja w 1940 ucieknie. W efekcie traci dostęp do Pacyfiku – ale za to może celebrować od 150 lat Dni Morza (polega na pochodach, demonstracjach i wyzywaniu Chilijczyków). To uczciwa zamiana.
Dni Morza w Boliwii
    Cały ciężar walk z Chile bierze więc na siebie Peru – Peruwiańczycy nie zerwali przymierza, stanęli w obronie (albo po stronie) Boliwii. I – uprzedźmy fakty – także stracili fragment wybrzeża, oczywiście z gównodajnymi wyspami. Czyli w sumie też przegrało – ale nie musi świętować utraty wybrzeża – do dziś ma go pod dostatkiem. Swoją drogą nadal wydobywa się tu niewielkie ilości tego surowca.
Guanowe wyspy podle Callao
    Zresztą takie guanowe wysepki leżą choćby w najbliższym sąsiedztwie Limy i jej portu, Callao (obleganego przez Chilijczyków, ale o tym za chwilę) – dziś jest tam rezerwat dzikiego ptactwa (czyli, mówiąc po naszemu, tysiące pelikanów, kormoranów czy głuptaków defekujących na prawo i lewo), więc dostać się tam zwykłemu turyście raczej trudno (jako hydrobiolog od wodnych bezkręgowców też nie mam wielkich szans). Guano – jeśli kogoś to interesuje – można zobaczyć także na stałym lądzie – zdaje się, że we wpisach o kurorcie Cerro Azul mówiłem o ożywczym zapachu kolonii ptactwa morskiego na klifach górujących nad starożytnymi ruinami królestwa Huarco. A jak nie mówiłem, to teraz mówię. W powietrzu czuć amoniak.
Ruiny królestwa Huarco i mewy
    Najsłynniejszym jednak miejscem w Ameryce Południowej – a przynajmniej najczęściej odwiedzanym – gdzie można spotkać się z guano jest Półwyspem Paracas i Islas Ballestas. Dziś park narodowy.
    Naprawdę – tłumy turystów wyglądają chyba jak dziewiętnastowieczne hordy Chilijczyków szturmujących forty portu w Callao. Dziesiątki łodzi kursują w te i nazad z molo w Paracas na guanowe wyspy. Po drodze, płynąc, mija się wspaniały geoglif przedstawiający kandelabr albo kaktusa wydeptany na pustynnym brzegu półwyspu – ale zaciekawienie budzi on głównie u zwolenników Teoretyków Starożytnej Astronautyki, wszak całkiem niedaleko jest płaskowyż Nazca (kolejne miejsce zatłoczone dzięki turystom chcącym podziwiać słynne Linie z Nazca). Dopiero w okolicach wysp międzynarodowi turyści zaczynają achać i ochać.
Kandelabr w Paracas
    Jesteśmy w tropikach, żar leje się z nieba, na brzegu pustynia, a tu, na ofajdanych skałach prawdziwe pingwiny. I to Magellana – żyjące także na leżących na równiku Wyspach Galapagos (czyli to nie prawda, że te morskie nieloty żyją li tylko na Półkuli Południowej). Albo foki.
Pingwiny Magellana
    To znaczy: uchatki. Lwy morskie na pewno poczułyby się urażone gdyby ktoś nazwał je mianem foczych kuzynów. Chociażby dlatego, że mają małżowiny uszne.
Lew Morski
    Poza niewątpliwymi atrakcjami przyrodniczymi i krajobrazowymi Islas Ballestats mają jeszcze jedną atrakcję, dotyczącą tej białej substancji pokrywającej cały archipelag – wydobywano tu jeszcze kilkadziesiąt lat temu guano. Dziś już się tu nie wydobywa, ale zachowane konstrukcje świadczą jak potężny musiał to być biznes – warty wojny.
Kopalnia guana
    Wojna o Saletrę, znana też jako Wojna o Pacyfik. Tak. W Chile jeszcze nie byłem, ale w Boliwii i Peru ciągle natykam się na jej ślady – zresztą o Dniach Morza w kraju śródlądowych było w poprzedniej części wpisu.
    - Dobry Chilijczyk to martwy Chilijczyk – rzucił przez ramię limański taksówkarz, zapytany o stosunek do południowych sąsiadów.
Guano nad Pacyfikiem
    Owszem, bogactwo Chile jest efektem dyktatorskich rządów generała Pinocheta, ale jego podstawy nie wzięły się znikąd – sprawdziło się tu ludowe przysłowie – pardon my French – "gdzie smród tam miód". Peru w zamian za to dostało całą masę bohaterów – oraz najważniejsze punkty narodowej mitologii.
Lima - pomnik admirała Grau nad Morzem Grau
    Jak choćby admirał Manuel Grau, wybrany Peruwiańczykiem Tysiąclecia (owszem, Peru powstało jako nowoczesne państwo w XIX wieku, ale nieprzerwana historia kraju trwa od bardzo dawna: zmieniały się tylko panujące tu imperia), poległy w starciu z Chiliczykami czy miejsce śmierci admirała, statek Huascar (nazwany na cześć jednego z inkaskich władców), monitor zasłużony w czasie wcześniejszej wojny z Hiszpanią, finalnie zdobyty przez Chile w czasie Bitwy pod Angamos (z ciekawostek – to jedyny znany mi okręt będący narodowym symbolem dwóch krajów; służba pod banderą chilijską była na tyle bohaterska, że dziś jest on statkiem-muzeum w Talcahuano). Miałem też tyle szczęścia, że podczas wizyty w Muzeum Marynarki w Callao trafiłem na czasową wystawę poświęconą właśnie tej jednostce.
Model monitora Huascara
    Samo Callao – a raczej obrona portu przed wojskami hiszpańskimi kilka lat przed Wojną o saletrę (ciekawostka: Peru było wtedy w sojuszu z Chile) – także zostało symbolem peruwiańskiego bohaterstwa. Tym bardziej, że twierdza się obroniła – a jednym z bohaterów tej bitwy został polski inżynier. I o nim właśnie będzie następny wpis.
Forteca w Callao

26 lutego 2024

Latynoskie wojny cz. 2

    XIX wiek w Boliwii to pasmo krwawych przewrotów i rewolucji (o czym wie każdy, kto za dzieciaka czytał przygody Tomka Wilmowskiego; nawet jednego z bohaterów pan Szklarski uczynił był mimowolnym watażką) – co dla państwa leżącego na kontynencie na którym wszyscy zaczynają się rozpychać nie było zbyt korzystne. Owszem, Boliwia zaczęła ze sporym przytupem – na chwilę podbiła Peru (stworzono federację w skład której wchodziło oprócz Boliwii także Peru Północne i Peru Południowe), ale potem poszło już z górki – brak stabilizacji wewnętrznej i nieustanne bęcki od sąsiadów sprawiły, że ten dość bogaty w surowce kraj jest dziś jednym z najbiedniejszych krajów Ameryki Południowej.
Cmentarzysko pociągów w Uyuni - ślady prób zdobycia dobrobytu
    Choć – o czym wspominałem – dość bezpiecznym. Nawet niedawne obalenie Evo Moralesa przebiegło całkiem nie po latynosku, zginęły zaledwie trzy osoby. Byłem w kraju przed upadkiem długoletniego dyktatora i teraz, po kilku latach: dla mnie nic się nie zmieniło, może poza tym, że poznikały z urzędów portrety prezydenta. Dlaczego zaś go obalono? Moim zdaniem może chodzić o dostęp do jednych z najbogatszych na Ziemi złóż litu znajdujących się pod Salarem de Uyuni, ale to tylko prywatne dywagacje. W każdym razie Evo do dziś cieszy się dużą popularnością w kraju – może za wyjątkiem prowincji La Paz (przypominam: stolica Boliwii to urocze Sucre, lecz siedzibą władz jest La Paz).
Protesty w La Paz w czasach Evo
    - Jakbyś zapytał kogoś z innej części kraju – rozpoczął mój rozmówca, pracujący w niewielkim pazańskim Muzeum Koki – zapewne miałby inne zdanie, ale ja uważam, że Evo zrobił wiele złego dla Boliwii. Owszem, taka Cochabamba znacznie się rozwinęła, Morales wybudował tam lotnisko nawet, ale jakim kosztem.
    - Jakim?
    - Wiesz, u nas wolno uprawiać kokę tylko w dwóch prowincjach: tu u nas i w Cochabambie. Evo zwiększył limity upraw czterokrotnie.
    - No tak, zaczynał swoją karierę w związkach producentów koki...
    - Owszem, ale większość nowych upraw powstała w rejonie Cochabamby. A tamte krzaki mają liście duże i twarde, źle się je żuje, i ogólnie są nie smaczne. U nas w prowincji listki są drobne, słodkie i doskonałe do żucia. Kto więc skorzystał na zwiększeniu areału upraw? No właśnie.
    W każdym razie Evo Morales przeminął (nie wiadomo czy ostatecznie) dość łagodnie jak na lokalne warunki. W XIX wieku raczej tak by się nie stało – co pewnie jeszcze bardziej osłabiło by państwo. Dość powiedzieć, że – o czym w pierwszej części wpisu było – Boliwia utraciła część terytorium na rzecz zniszczonego Paragwaju (mimo, że wcale nie było tam ropy naftowej) – owszem, było to Gran Chaco, kraina niemal bezludna i niegościnna, ale przecież wspominałem, że także z niej da się coś wycisnąć. I nie, nie chodzi tu o setki nielegalnych lotnisk leżących na kokainowym szlaku, a o rancza – latyfundia na których uprawia się wołowinę (w myśl powiedzenia "jesteś tym co jesz" krowa jest trawą, a więc powinna być zjadana także przez jaroszy, dziś zwanych wegetarianami).
Ranczo w boliwijskiej części Gran Chaco
    Dużo bardziej bolesna była utrata terenów na pierwszy rzut oka równie niegościnnych – bo fragmentów amazońskiej dżungli, i to tej najbardziej nieprzyjaznej, podmokłej. Czemu? W takim środowisku najlepiej rośnie pewne drzewo, które na przełomie XIX i XX wieku było jedną z najbardziej strategicznych roślin Świata – a mianowicie kauczukowiec. Była to roślina ważna jeszcze w połowie XX wieku, ale największe kokosy (czy tam jakieś inne frukta, nie wiem co rodzi kauczukowiec) zbijano właśnie na przełomie wieków. O Fitzcaraldo słyszał każdy miłośnik kina (jego oryginalny parowiec tkwi w dżungli podle Puerto Maldonado), a o Iquitos czy Manaus, wyrosłych nad Amazonką na surowym korzeniu myślę, że coś na blogu będzie. Dzisiejsza brazylijska prowincja Acre to właśnie dawne terytorium Boliwii.
Wioska zbieraczy kauczuku w amazońskiej dżungli
    Ale to nie te straty okazały się dla Boliwii najgorsze. Ropę i tak znaleziono, kauczuk po wynalezieniu syntetycznej gumy został tylko lokalną ciekawostką – ale utrata prowincji Litoral (każdy kto zna języki romańskie albo uważał na geografii/biologii już wie o co chodzi), no, to problem, który całemu państwu odbija się czkawką do dziś. Dzięki temu bowiem Boliwia została krajem śródlądowym – i jedyną marynarkę wojenną trzyma na jeziorze Titicaca.
Titicaca
    Tak, wiem: opisywałem na blogu już obchody boliwijskich Dni Morza – byłem świadkiem nawoływania, iż po 150 latach należy wrócić nad ocean. Było to za panowania Evo Moralesa – czy nowa władza kultywuję tą tradycję: nie wiem.
Obchody Dni Morza w Boliwii
    Widziałem natomiast w zeszłym jeden z nielicznych pociągów towarowych wlokący się przez Altiplano do dziś chilijskiej Antofagasty (z lekcji geografii – jedno z najsuchszych miejsc na Ziemi, leżące na Atacamie; podawano zawsze wykresy opadów i temperatur, przynajmniej dawno temu kiedy Słońce podpierano kołkami, bramy trojańskie zamykano na zatrzaski). Co prawda – znów nie będzie to zaskoczenie dla fanów dzieł pana Szklarskiego – w traktacie pokojowym to utracona przez Peru Arica została strefą wolnocłową (stamtąd zdaje się w Andy rusza Tomek Wilmowski z przyjaciółmi, albo tam podróż kończy, musicie sobie doczytać), ale Boliwijczycy dziś wolą eksportować przez swój dawny port.
    Sama zaś wojna – to już W. Sz. Czytelnicy wiedzą – wybuchła o kupę. A raczej o tony ptasiego guana, przez tysiąclecia zgromadzonego na południowopacyficznym wybrzeżu Ameryki.
Kopalnie guana na pacyficznych wyspach
    Zimny prąd Humboldta przynosi bowiem obfitość ryb – co za tym idzie obfitość ptactwa rybożernego, nawet tego najbardziej egzotycznego.
Egzotyczne ptactwo na wybrzeżu Pacyfiku
    A że akurat mamy XIX wiek, rewolucja przemysłowa napędza rewolucję agrarną, to nagle wzrasta zapotrzebowanie na nawozy – a zanim nie wynajdziemy nawozów sztucznych to guano, zalegające na pacyficznym wybrzeżu, zostaje najważniejszym źródłem azotanów dla rolnictwa (i dla innych gałęzi ludzkiej działalności). Nic tylko zacząć wydobywać i się bogacić. Przez duże B. A jak B – to i Boliwia, która (napaść na północnego sąsiada jest już historią) sprzymierzona z Peru wpadła na pomysł poszerzenia kosztem Chile swoich pełnych guana włości...
Twórcy guana

23 lutego 2024

Latynoskie wojny cz. 1

    Kontynent południowoamerykański uważany jest u nas, w Europie, za miejsce spokojne (sielskie niemal), gdzie wszyscy żyją ze sobą w pokoju i miłości niczym jacyś hipisi. Cóż, przemawia przez nas typowy (i całkiem słuszny w sumie) europocentryzm – zresztą o tym, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia już pisałem, chociażby w przypowiastce o oazie na marokańskiej Saharze. Otóż jeżeli ktoś za szczeniaka czytał książki Alfreda Szklarskiego (wspominane także) o przygodach Tomka Wilmowskiego, ten wie, że w XIX wieku młode południowoamerykańskie państwa bardzo rozpychały się na mapie – poeta rzekłby, że szukały swojego miejsca.
    Zresztą o wojnie o saletrę słyszał każdy – choćby z racji powodu konfliktu, a mianowicie ptasich odchodów (powód mniej kuriozalny niż chociażby wyprawa pod Troję: guano było wszak podstawą do produkcji nawozów, a Helena – tu znów oddajmy głos poecie, i to niebyle jakiemu, bo narodowemu – to puch marny). O wojnie Trójprzymierza może już mniejsze audytorium (a konflikt był o wiele krwawszy) – ale to pewnie dlatego, że Ameryka Południowa tak daleko jest. Dopiero o wojnach XX wieku nikt u nas nie słyszał. Zresztą nie dziwota – przy krwawych konfliktach Starego Świata miejscowe wojny jawią się jako zwykłe graniczne bójki. Z ręką na sercu – kto słyszał, że Ekwador i Peru zawarły pokój w 1995 roku? No właśnie. Zresztą sam bym o tym nie wiedział, gdybym przypadkiem nie przekraczał granicy podle Tumbes, i nie natknął się tam na pasaż (właściwie kolorowe schody) upamiętniające owo wydarzenie (ciekawsza była droga powrotna, gdy w wyniku paniki koronawirusowej utknąłem na tropikalnej plaży i zostałem aresztowany przez peruwiańskie wojsko – ale to już wiecie).
Tumbes - pasaż przyjaźni peruwiańsko-ekwadorskiej
    Swoją drogą ze strony peruwiańskiej wojnę kończył prezydent Alberto Fujimori – ten sam który zakończył rebelię komunistów ze Świetlistego Szlaku (zamordowali między innymi dwóch naszych rodaków, misjonarzy, dziś świętych Kościoła Katolickiego). Za to po upływie swoich kadencji trafił do więzienia (to swoista tradycja w Peru: prezydenci po zakończeniu, albo i w trakcie, swoich rządów często lądują w więzieniu). No, może nie tylko za to – ale jednym z zarzutów, obok zwykłych, korupcyjnych, były zbrodnie wojenne: faktycznie, Fujimori, Japończyk z pochodzenia, nie cackał się w czasie walki z komunistyczną partyzantką, i wycinał w pień całe wioski, niekoniecznie rzeczywiście winne kolaboracji z sanderystami. Każdy musi sobie sam w serduszku odpowiedzieć czy to dobrze, czy źle – ale partyzantki w Peru nie ma. Przy okazji: Fujimoriego ułaskawił Pedro Pablo Kuczynski, prezydent tym razem polsko-żydowskiego pochodzenia, zanim sam poszedł siedzieć. Córka Alberto, Keiko Fujimori, do więzienia za łapówkarstwo i przekręty trafiła zaś jeszcze w trakcie kampanii prezydenckiej. Oj, trudno być politykiem w Ameryce Południowej, trudno.
Plakat wyborczy w Peru
    Ale przecież jestem w Paragwaju, tym najmniej znanym kraju Ameryki Południowej, siedzę sobie we wschodniej, wyżynnej części kraju, grzęznę w żyznym czerwonym błocie i moknę w ostatnich paragwajskich lasach mglistych...
Jazda po Paragwaju
    No, albo odjeżdżam kawałek dalej i popijając mate zwiedzam ruiny słynnych jezuickich redukcji misyjnych, dziś rozsianych na terytorium trzech krajów – Paragwaju właśnie, Argentyny i Brazylii.
   Bo wszak cały ten kraj był Paragwajem. Zresztą zdaje się pisałem o tym przy okazji opowieści o Guaranich. Ale przypomnę – w połowie XIX wieku Paragwaj został liderem latynoamerykańskiej industrializacji. I o tym też zdaje się była mowa – w La Rosada założono właśnie najnowocześniejsze zakłady przemysłowe.
Redukcje jezuickie Indian Guarani
    No właściwie to zbrojeniowe - wszak nie od dziś wiadomo, że wszelki rozwój technologiczny spowodowany jest w 99,99% chęcią zabrania sąsiadowi jakiegoś zasobu – krowy, konia, żony, ucha Jenkinsa czy pól roponośnych. A trzeba Szanownym Czytelnikom wiedzieć, że w pierwszych latach swego istnienia Paragwaj – w przeciwieństwie do innych młodych państw Ameryki Południowej był niezwykle wręcz stabilny politycznie. Najpierw rządziła junta pod przywództwem Jose de Francii, a potem pierwszym prezydentem został jego siostrzeniec Carlos Lopez – a następnie schedę odziedziczył syn Francisco Lopez. Dyktatura, zakrzyknie ktoś opętany fetyszem demokracji. A i owszem – z tym, że właśnie owa demokracja w sąsiednich krajach powodowała co i rusz rebelie, przewroty, rewolucje – a wszystkie krwawe.
La Rosada - centrum zbrojeniowe XIX-wiecznego Paragwaju
    Lopez junior postanowił to wykorzystać – w niedalekim Urugwaju zaczął się właśnie przewrót. Armia paragwajska ruszyła na pomoc tamtejszym rządzącym – ale przekroczyć musiała terytorium Argentyny. Argentyńczycy nie zgodzili się oczywiście – więc dufny w swoją przewagę prezydent Lopez wypowiedział im wojnę. Oraz sprzymierzonej z Argentyną Brazylii. Wkrótce – ponieważ w Urugwaju zwyciężyła jednak opozycja, także i ten kraj – choć raczej jako statysta – przyłączył się do wojny – zwanej dzięki temu Wojną Trójprzymierza. Sponsorem aliantów była Wielka Brytania, a przegrany Paragwaj utracił – o czym już wspominałem – 90% męskiej populacji kraju i prezydenta Lopeza, poległego na polu bitwy. Oraz całkiem sporo terytoriów – tuż po wojnie ponad połowę już okrojonego Paragwaju okupowały wojska Trójprzymierza. La Rosadę zniszczyli Brazylijczycy.
Ruiny La Rosady
    Na całe szczęście dla Paragwajczyków okupowaną częścią było Gran Chaco – najbardziej niegościnny region kontynentu, dziś podzielony pomiędzy Boliwię, Paragwaj i Argentynę – więc alianci w końcu zostawili tą niegościnną ziemię. I, zdawałoby się, wspaniale dla Paragwaju – na początku XX wieku gruchnęła bowiem wieść, że w Gran Chaco jest ropa – na terenach spornych między zniszczoną republiką a Boliwią. Całe szczęście, kraj akurat zdołał odbudować swój ludzki potencjał, a Boliwia dostawała raz za razem bęcki od pozostałych sąsiadów – i 4/5 spornych bezludziów znalazło się pod władzą Asuncion. Wojna o Chaco jest więc dziś niezwykle ważna dla tożsamości Paragwajczyków – choć finalnie okazała się konfliktem o nic: na spornej ziemi ropy nie znaleziono.
Gran Chaco współcześnie
    Przynajmniej raz Boliwia nie była bardzo stratna po przegranej wojnie (zwłaszcza, że w XX wieku ropę naftową znaleziono w tym kraju bardziej na północy, u podnóża Andów, w Santa Cruz, dziś największym mieście kraju). Inne starcia kończyła dużo bardziej upokorzona.

16 lutego 2024

Mate

    Gran Chaco. Najgorętsze miejsce na kontynencie południowoamerykańskim. Łapiemy stopa, dwukrotnie. Obaj kierowcy popijają yerba mate, przez rurkę zwaną bombilla, z pojemnika znanego jako matero, choć tu mówią nań guampa.
Yerba mate
    - Guampa zrobiona z wołowego rogu – zachwala jeden z nich, ranczer w pickupie – Jak się pije z tego, to potem jest twardy jak róg!
    Filadelfia – dawny Fernheim: czekamy na autobus do stolicy. Współczekający wyciągają termosy, zalewają swoje matero, i pociągają yerby.
Podróż z mate i smartfonami
    Asuncion: liczba termosów zwiększa się. A dworcowe stragany oferują utensylia do picia yerby wszelkich kształtów i rozmiarów.
Naczynia na mate wszelkich kształtów i rozmiarów. Oraz termosy.
    Ba, nawet jest bar serwujący tylko mate.
Bar yerbowy na dworcu w Asuncion
    To znaczy – i mate, i terere. Tu, w Paragwaju bowiem nazwa mate zastrzeżona jest tylko do gorącego napoju na bazie ostrokrzewu paragwajskiego. Nikt nie powie inaczej. Ale taki ciepły kofeinowy (zawarta w ostrkorzewowym suszu mateina jest z chemicznego punktu widzenia dokładnie tym samym związkiem co herbaciana teina i właśnie słynny alkaloid z kawy; ot, różne nazwy handlowe) pije się właściwie wszędzie tam, gdzie kiedyś żyli Indianie Guarani (bądź gdzie sięgał Paragwaj): czyli w Argentynie i Brazylii (miejscowa yerba, z portugalskiego erva, jest drobniej mielona), a czasem w Urugwaju i w Boliwii. Specyfiką miejscowej yerby jest – niepraktykowane praktycznie nigdzie indziej – picie tego napoju na zimno. Ot, susz w guampie zalewa się lodowatą wodą – a napój zwie się terere. Z akcentem na ostatnie e.
Terere
    Czemu? No, to wystarczy przespacerować się przez Gran Chaco: zachodni Paragwaj zwyczajnie ledwo nadaje się do życia. Zresztą jeśli chodzi o wschodnią część kraju, nieco bardziej wyżynną (najwyższy punkt Paragwaju nie sięga 900 metrów nad poziomem morza; miłośnicy gór nie są zainteresowani wizytami tutaj) i onegdaj porośniętą lasami tropikalnymi (ale nie dżunglą) to też nie jest dużo chłodniejsza. Mate – tą ciepłą – napić się można w chłodne wieczory (podobno na Gran Chaco nocą może być w okolicach zera, a jak chodzi o Paraguay Oriental, to słyszałem, że czasem – pewnie co kilkadziesiąt lat – zdarzają się przymrozki), ale tak, to terere.
Gran Chaco
    My tu jednak gadu gadu, a jak wygląda ów Ilex paraguaiensis, ostrokrzew paragwajski? Cóż, słysząc "ostrokrzew" na pewno widzimy te kolczaste nomen omen liście, z których w Stanach Zjednoczonych robi się wieńce wieszane na drzwiach w okresie Bożego Narodzenia. Wiecie, te z czerwonymi owocami, holly wood, jak zwą roślinę. Otóż... Trafiłem na plantację yerba mate – ot, krzaki wielkości naszych krzewów borówki amerykańskiej czy kamczackiej (jak ktoś woli nasze owoce – wyrośniętej porzeczki). Podobno w naturze ostrokrzew może przybrać postać sporego drzewa, ale na polu co jakiś czas jest karczowany i zbierany do suszenia. Oprócz liści używa się też gałązek. Co zaś do listków... No oszukaństwo jakieś, wcale nie są ostre. Ot, takie jakieś jak bobkowe.
Ostrokrzew paragwajski
    Botanika bywa zwodniczą nauką, zaprawdę. Ale i tak nie jest źle. Najgorzej mają Szkoci. W języku polskim ich narodowy kwiat, taki oset trochę, nazywa się... popłoch. Wyobraźcie sobie, że brytyjski monarcha dekoruje kogoś medalem Orderu Popłochu? No słabo. Dlatego przyjęło się, że to Order Ostu. A. Jabłko nie jest prawdziwym owocem (ale o tym już pisałem).
Szkocki krajobraz
    Jak się pije zaś ten napój? No, właściwie u nas od dawna dostępna jest ta "herbatka" w szczurach torebkach, więc wystarczy zalać wodą (najlepiej niezbyt gotującą), ale fachowo i snobistycznie powinno się wsypać susz do specjalnego naczynia (matero bądź – w Paragwaju – guampa): drewnianego, tykwowego, metalowego, rogowego – do wyboru do koloru – potem wetknąć rurkę z sitkiem do picia (bombilla) i zalać gorącą acz nie gotującą wodą (chyba, że terere, to wtedy bardzo zimną). I nie pić. Ponieważ w magiczny sposób ta pierwsza woda znika. Wchłania ją oczywiście ostrokrzewowy susz, ale miejscowi powiadają, że wypija to Święty Tomasz (nie wiem czemu, patronem rzeczy zagubionych jest wszak Święty Antoni z Padwy, jak wskazuje miano, Portugalczyk). Potem zalewa się guampę jeszcze raz – i tym razem, jak nakazuje yerbowy savoir vivre, napar wypija gospodarz. Może dlatego, żeby pokazać, że naczynie nie jest zatrute (jak ja uważam), a może z tej przyczyny, że pierwsza porcja, najbardziej intensywna w smaku (jak twierdzą eksperci), jest zwyczajnie ohydna, i wstyd gościom dawać (żeby była jasność – drugie zalanie też nie jest przesadnie smaczne). Następnie zalewa się susz kolejny raz, i kolejny – i spija się to po kolei w kółku (uwaga: jak się powie "dziękuję" to wypada się z kolejki), aż roślinna masa straci smak.
Kwiaty yerba mate
    A właśnie: smak – już co nieco o nim wspominałem. Otóż napar z yerba mate smakuje ni mniej ni więcej tylko jak woda od kiepów. Ohydnie, po prostu. Wypić wypiję, ale sam jestem fanem herbaty. Może to właśnie ten papierosiany posmak sprawia, że – zapewne już od wieków – do ostrokrzewu dodaje się różne smakowe dodatki (znając życie część z nich ma walory zdrowotne oprócz tego, a wszystkie magiczne – gros na potencję). Takie ziółka można nabyć praktycznie wszędzie, choć nie zachęcam do kupna – nigdy nie wiadomo jak na te tajemnicze rośliny zareaguje organizm Gringo.
Stoisko z dodatkami do yerby
    Na koniec jeszcze jedna ciekawostka o yerba mate – dopiero ostatnio napój stał się popularny na Świecie. Wcześniej import tego surowca do Europy (orędownikiem byli już jezuici w XVIII wieku) blokowali importerzy herbaty, wymuszając na władcach (choćby rosyjskich carach w XIX wieku) olbrzymie cła na ostrokrzew paragwajski. Zgoła inny stosunek do rośliny mieli europejscy imigranci – w Ameryce Południowej zakładali plantacje, często do dziś prosperujące i cieszące się pewną renomą. Jako polski patriota mogę – tu trochę lokowanie produktu – markę Amanda. Czemu? Plantację tą założyli po prostu nasz rodak, znany w Argentynie inżynier Szychowski. Z tych samych przyczyn nie mogę polecić innych równie renomowanych marek (na przykład popularnej u nas Rosamonte) zakładanych przez plantatorów z nacji nam nieprzyjaznych. I wiem, że to głupie przenosić konflikty ze Starego Świata do Nowego, zwłaszcza, że ten – i o tym następny wpis – ma w historii własne, nieraz bardzo krwawe wojny.
Ruiny jezuickich misji - tu Misiones w Argentynie

9 lutego 2024

Misja

    Każdemu kinomaniakowi Paragwaj i Indianie Guarani kojarzyć się muszą z cudownym filmem Misja z Jeremym Ironsem i Robertem de Niro w rolach głównych (a w pobocznych m.in z Liamem Neesonem). Historia oparta jest na faktach, więc grzechem byłoby – będąc w okolicy – nie odwiedzić pozostałości owych misji. Czy też, mówiąc dokładniej, redukcji jezuickich. Powstało ich 30, dziś leżą na terenie Paragwaju, Argentyny (większość, w prowincji Misiones) oraz Brazylii (grająca w filmie redukcja San Miguel). Ja dotarłem zaledwie do 10% pojezuickich kompleksów, dwóch w Paragwaju i jednego w Argentynie, wszystkich wpisanych na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.
Redukcja Jesus de Tavantara w Paragwaju
    I wcale nie musiałem – jak filmowi jezuici – wspinać się po wodospadach. Choć trzeba przyznać, że te cuda przyrody są wielką ozdobą dawnej krainy Guaranów.
    Wodospady Iguazu pod koniec 2023 roku odwiedziłem na kilka dni przed katastrofalnymi powodziami, które zlikwidowały część infrastruktury turystycznej zarówno po stronie argentyńskiej jak i brazylijskiej (wystarczy pomyśleć, że były lata, gdy ten wpisany na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO obiekt wysychał całkowicie). Wodospadów na Itaipu obejrzeć się nie udało: w latach 80-tych zalano je wodami sztucznego jeziora - a huk spadającej wody tego cudu przyrody słyszalny był pono z kilkudziesięciu kilometrów.
Wodospady Iguazu
    Swoją drogą zapora na Itaipu zapewnia około 70% zapotrzebowania na prąd rolniczego Paragwaju. Za budową stał Alfredo Stroesser, miejscowy dyktator. Niby spoko, ale weźmy pod uwagę, że każda tak duża (a ta jest ogromna) zapora jest prędzej czy później katastrofą ekologiczną (albo po prostu katastrofą – śpieszcie się odwiedzić Włocławek), oraz to, że w wyniku umów międzynarodowych Paragwaj sprzedaje część energii Brazylii za grosze (czy jak tam się nazywają drobne paragwajskie; grube, liczone w tysiącach to guarani), a ta odsprzedaje ją – także Paragwajowi, po cenach rynkowych. Cóż, w rejonach przygranicznych łatwiej jest zapłacić brazylijskim realem niż miejscową walutą – taka ekonomiczna kolonizacja trochę.
Tama Itaipu
    Ale wróćmy do Towarzystwa Jezusowego, jezuitów. Zakon – nowoczesny, w przeciwieństwie do starych, średniowiecznych zgromadzeń – powstał w jednoczącej się pod berłem habsburskim Hiszpanii, gdy Bask, Iñigo Loyola, przybył na Montserrat w Katalonii i nawrócił się (o tym przepięknym miejscu na blogu już było). A że był żołnierzem, to i nowy twór zorganizował na wzór wojskowy.
Opactwo w katalońskim Montserrat
    Jezuici swoją bezkompromisową postawą rychło zrazili do siebie nie tylko hierarchię kościelną – ale przede wszystkim władców europejskich, i w końcu w wyniku nacisków na papiestwo zostali rozwiązani (potem założono ich na nowo – i obecny biskup Rzymu jest przedstawicielem takich spacyfikowanych jezuitów). Zanim jednak to się stało pod opiekę wzięli między innymi właśnie Indian Guarani – oraz zakładali owe wspomniane redukcje misyjne. Stworzyły one właściwie niepodległą Republikę Guaranów, a jej likwidacja powiązana jest w czasie z rozwiązaniem Towarzystwa Jezusowego. Ten moment historii opowiada właśnie film Misja.
Pozostałości indiańskich kwater w San Ignacio Mini w Argentynie
    W redukcjach żyło prawdopodobnie około 150 tysięcy Indian, wspólnie pracujących oraz pielęgnujących i rozwijających swoją kulturę – aż do likwidacji redukcji. Jeden z nielicznych spotkanych przeze mnie Guaranich (językiem mówi kilka milionów ludzi, ale sama grupa etniczna liczy dziś kilka, może kilkanaście tysięcy ludzi – pisałem o tym dopiero co zresztą) – pracował jako przewodnik w San Ignacio Mini w Argentynie – stwierdził, że redukcje są niezwykle ważnym elementem historii i tożsamości tych Indian.
San Igancio Mini - kolonialny barok
    Z trzech odwiedzonych przeze mnie ruin redukcji (po ich likwidacji władze świeckie po prostu wygoniły wszystkich mieszkańców, a same budowle pozostawiono samopas; sporej części zniszczeń dokonał po prostu czas, choć zapewne rabusie czy budowniczowie sąsiednich wiosek też dołożyli - właściwie odjęli - swoją cegiełkę) to właśnie San Ignacio zrobiło na mnie najlepsze wrażenie. Ot, po prostu dlatego, że wyglądała na najbardziej opanowaną przez dżunglę (czy też, będąc ścisłym, atlantycki las deszczowy), i – powtórzę się – najbardziej przypominającą prekolumbijskie ruiny Mezoameryki (nie takie prawdziwe, tylko z gry Montezuma's Revenge albo innego dzieła popkultury).
San Ignacio Mini w Argentynie
    Te paragwajskie ruiny, Trinidad i Jesus de Tavantara, były za to dużo bardziej zadbane.
Santissima Trinidad w Paragwaju
    Oraz – co akurat mi bardzo przypadło do gustu – właściwie bezludne. Obie redukcje uznawane są za jedne z najrzadziej odwiedzanych atrakcji wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO (spoiler alert: w czasie ubiegłorocznej podróży przez Amerykę Południową zajrzałem do jeszcze rzadziej odwiedzanego miejsca).
Jesus de Tavantara w Paragwaju
    Dlaczego tak jest? Na miejscu to nawet istnieje infrastruktura turystyczna – ale dojazd do niewielkich miejscowości uzależniony jest od transportu lokalnego. Owszem, on działa, ale gros turystów, zwłaszcza nie posługujących się językiem hiszpańskim, nie skorzysta z niego. Poza tym – bądźmy szczerzy: Szanowni Czytelnicy, ilu znacie ludzi którzy w celach turystycznych odwiedzili Paragwaj? No tłumów nie ma, prawda?
Atrakcja turystyczna Paragwaju - Gran Chaco
    A. Ciekawostka. Okolice owych paragwajskich redukcji porośnięte są (wszak Paragwaj to kraj rolniczy, bodajże nawet ma nadwyżkę produkcji żywności) plantacjami ostrokrzewu paragwajskiego. To druga, oprócz stewii, roślina uprawna którą zawdzięczamy Guaranim. Oraz jezuitom, którzy starali się rozpropagować na Świecie.
Termosy i guampy - utensylia do spożywania mate
    Za chwilę zresztą o ostrokrzewie będzie na blogu (o stewii nie, bo Autor woli trzcinę i buraki cukrowe), ale na koniec jeszcze trochę o strukturze i organizacji redukcji misyjnych – bo niestety o dziele jezuitów nie można mówić w samych superlatywach. Otóż charakter redukcji – to znaczy komuna – sprawiał, że po pewnym czasie mieszkańcy, pozbawieni bodźców w postaci indywidualnych nagród za pracę (cały wysiłek wkładano do jednego wora, a następnie ze wspólnej puli mieszkaniec otrzymywał wszystko czego potrzebuje) wpadali w marazm i tracili radość ze wspólnej pracy. To tylko pokazuje, że takie socjalistyczne projekty, nawet czynione w dobrej wierze, nie kończą się sukcesem. Ciekawe, czy obecny i dość kontrowersyjny jezuicki biskup Rzymu o tym wie...
Siedziba biskupa Rzymu - obecnie jezuity

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...