Tłumacz

31 sierpnia 2022

W plecaku. Poradnik

    Już wiemy, że walizka na kółkach czy torba na ramię (o wspaniale wyglądających antycznych kufrach nawet nie wspominam; kiedyś to się podróżowało) w Dzikich Krajach jest całkowicie niepraktyczna. Tylko plecak! Albo i dwa: duży na plecy, mały na brzuch.

Pomnik najsłynniejszego peruwiańskiego podróżnika
    A co w plecaku? Kiedyś na potrzeby grup facebookowych o podróżach do Peru przygotowałem taki krótki poradnik (nowocześniacy mogą powiedzieć, że szowinistyczny, ale trudno), to czemu by – zwłaszcza, że niedługo znów ruszam do Ameryki Południowej (o ile nie nastąpi nawrót paniki koronawirusowej albo socjalizmu jakiej innej plagi) – nie przypomnieć tych rad na blogu? Zwłaszcza, że są one dosyć uniwersalne.
    Na początek: ubrania.
Autor (drugi od prawej) w stroju kamuflującym (foto: J. Repetto)
    Oczywiście tylko w wersji męskiej – osobniki płci przeciwnej wezmą zapewne dużo więcej. Choć ja w sumie też sporo biorę – z racji gabarytów trudno mi znaleźć ubrania w Dzikich Krajach, choć tam są one dużo tańsze, i nie trzeba ich wozić ze sobą (i zawsze można je przywieźć jako pamiątkę):
- dwie koszule, najlepiej z podwijanymi rękawami i syntetyczne (szybko schną i chronią przed słońcem, oraz zajmują niewiele miejsca),
- dwa tiszerty,
- bluza termoaktywna,
- polar (obowiązkowo: w Andach noce są chłodne, podobnie jak na pustyni; i zawsze może robić za poduszkę),
- dwie pary długich spodni (a jak wiem, że będę biegał po jakichś lodowcach to i najbardziej traumatyczny wynalazek dzieciństwa: kalesony – względnie jakiś współczesny termoaktywny odpowiednik),
- krótkie gacie,
- 4-5 kompletów bielizny (to najłatwiej uzupełnić w razie strat), w tym jakieś grubsze na wypadek zimnej nocy albo wyprawy w chłodniejszy rejon,
- czapka (dla każdego obowiązek, dla mnie tym bardziej), albo nawet dwie, zwykła i polar,
- buty za kostkę i sandały.

Sytuacja nieprzewidziana - gradowa burza w Andach
    Cóż, tak naprawdę sporo z tego mam zawsze na sobie, więc w plecaku jest więcej miejsca. Generalnie wolę rzeczy syntetyczne, bo zajmują mniej miejsca, są lekkie i szybko schną – można je ruk-cuk szarym mydłem wyprać. A co do głębszej przepierki: w Dzikich Krajach na każdym kroku są pralnie piorące na kilogramy – w Polsce bardzo mi ich brakuje i jak jakąś znajdę to strasznie się cieszę (jako, że często w sezonie bazuję w Szczecinie – jedna jest na Wałach Chrobrego, polecam).
    A. Może jeszcze ręcznik – najlepiej z mikrofibry – nie byłby głupim pomysłem. Dobrze też zawczasu powkładać ciuchy (i inne utensylia) w foliowe worki. Zaraz zaczną krakać różni zieloni terroryści, że nieekologicznie (jakby miało to coś wspólnego z ekologią), ale niech nas tylko złapie oberwanie chmury - od razu doceni się ten pomysł.
    Kosmetyczka.
    Właściwie wszystko można kupić na miejscu – prawie zawsze (w Maroko szukałem mydła a dostałem szampon przeciwwszowy – z racji alternatywnego owłosienia głowy niezbyt mi przydatny) – więc jak się nie weźmie to nie ma tragedii. Ja jednak mam ze sobą taki mały zestaw:
- szczotka i pasta,
- szare mydło (i do mycia, i do prania),
- fafkulce (w szpreju się nie da, zwłaszcza przy locie samolotem; swoją drogą i antyperspirant i pasta w pojemnikach poniżej 100 ml),
- płyn do dezynfekcji rąk i powierzchni (używam go właściwie tylko do odświeżania stóp i butów – oparty na alkoholu zwalcza florę kwitnącą w butach pro bono publico; oczywiście małe opakowanie),
- igła i nitka (zarówno do szycia ubrań, jak i innych rzeczy – dlatego może też być w apteczce).
    Namiot czy karimata często jest dostępna na miejscu – do kupienia albo wypożyczenia.
Namioty z wypożyczalni - o różnym standardzie
    Apteczka.
    Właśnie. W Dzikich Krajach często można kupić leki które u nas są tylko na receptę – ale niech się lekomani nie cieszą, bo niektórych nie ma wcale, a inne są reglamentowane. Generalnie mimo, że raczej można nabyć medykamenty na miejscu to wychodzę z założenia, że lepiej nosić jak się prosić. Zwłaszcza, że czasem może nie być czasu na kupno:
- węgiel i loperamid: w każdej ilości – i najlepiej używać albo jedno, albo drugie, bo na raz się znoszą; węgiel można też profilaktycznie, stoperan zaś kiedy się już jelitko spsuło;
- kwas acetylosalicylowy, czyli polopiryna, aspiryna, acard – ja uważam za panaceum na wszystko, choć niektórzy są uczuleni; nie tylko przeciwbólowo i przeciwzapalnie, ale i na wysokościach jak kto ma problemy z krążeniem,
- nospa
- paracetamol/ibuprofen/pyralgina – któryś ze środków przeciwbólowych, najłatwiej w Dzikich Krajach dostać ten pierwszy.
- octanisept – niby na rany, ale jak się skończy płyn do dezynfekcji sprawdza się też do odsmradzania butów,
- folia termiczna
- krem, ewentualnie coś przeciwsłonecznego z filtrem.
    Czasem też zabieram ranigast czy chlorchinaldin. Oraz płyn do soczewek, z racji konieczności (poza tym można nim przemywać przesuszone i zmęczone oczy, pomaga przy zapaleniach spojówek – ja mam to w pakiecie, to nie muszę brać nic więcej). W apteczce dobrze mieć też bandaż czy jakieś plasterki (do zabezpieczania ran nadaje się też superglue) a jak ktoś już całkiem chce się poczuć jak prepers – tabletki do uzdatniania wody (niektórzy biorą ze sobą filtr).
    Teraz miałem przejść do ostatniego punktu – szczepień – ale jako, że na malarię właściwie szczepionki nie ma (to znaczy niektórzy twierdzą, że już jest, ale trudno dostępna) to warto się zaopatrzyć w leki antymalaryczne. Co prawda w Ameryce Południowej malaria występuje tylko w dżungli, i to bardzo rzadko, ale już w takiej Afryce Subsaharyjskiej jest na porządku dziennym.
Dżungla
    Jak się zabezpieczyć przed zakażeniem zarodźcem malarycznym?
    Jest kilka dróg:
- malarone – typowy lek antymalaryczny, u nas drogi,
- doxycyklina – tańsza, tylko trzeba dłużej przyjmować.
- gin z tonikiem – niestety niszczy wątrobę.
    Na popularną w dżungli dengę szczepionek nie ma, leczy się ją objawowo. Co do innych szczepień, to właściwie do Ameryki Południowej nie ma obowiązkowych, ale warto się i tak zabezpieczyć, bo na niektóre z tych chorób (choćby żółtaczka pokarmowa) zapaść można i w Europie:
- żółta febra (zdarzają się epidemie, ostatnio była w Brazylii),
- dur brzuszny,
- tężec i błonica
- WZW A+B.
Tropikalna plaża w rejonie występowania dengi
    Są też choroby, na które szczepić się nie ma sensu, już wy wiecie jakie, ale to inna bajka. Ten poradnik ja tu tylko tak zostawię, a teraz czmycham na Bałkany, z których uciekam do Ameryki. Ciągle w trasie.
    I byłbym zapomniał. Latarka. Już pisałem jakiś czas temu, że jest konieczna (i dlaczego czołówka), nawet bardziej potrzebna niż kozik, łyżka i kubek. Albo i GPS.

Plecak

    Wpis taki trochę poradnikowy (life-hack, jakby powiedzieli nowocześniacy) – ale w końcu w założeniu blog jest edukacyjno-podróżniczy – o tym w jaki sposób się pakować na wyjazd. Ktoś powie, że spóźniony, bo przecież koniec wakacji, ale przecież zawsze można do niego wrócić przed przyszłym sezonem.

Ausangate - wstęp tylko z plecakiem
    Zresztą ja jeszcze w trasie, właśnie śmigam sobie – i będę cały następny miesiąc – po Bałkanach (ba, może nawet o Azję Mniejszą zahaczę) a potem, jeśli żadna nowa panika koronawirusowa nie wybuchnie wracam do Ameryki Południowej (następna seria wpisów będzie właśnie o tych cudownych Andach i dziwnościach jakie można tam spotkać – pojawi się m.in. smog i Teoretycy Starożytnej Astronautyki, a co) – a im podróż dalsza, i im głębiej w Dzikie Kraje, tym bardziej warto wiedzieć jak się pakować. Albo przynajmniej w co, bo jak chodzi o zawartość torby to u Człowieka istnieją naprawdę srogie różnice płciowe.
Bałkany. Zamek w Kruji
    Otóż zdarzało mi się podróżować z torbą przerzucaną na ramię – i zdecydowanie odradzam. Choć w Dzikich Krajach miejscowi często z bagażem przewieszonym na ramię wędrują, to jednak najczęściej jest to niewielkie obciążenie. Na dłuższą metę nie dość, że skolioza, to jeszcze jest to nie wygodne. Zresztą pomstowałem na to przy wpisie o wędrówce po marokańskiej pustyni.
Ponura pustynia koło Iki
    Nie pomstowałem za to – choć powinienem – na najgorszy wynalazek w historii podróży: walizkę na kółkach. Owszem – jeśli ktoś z lotniska do hotelu jedzie taksówką i właściwie używa tego urządzenia przez kilkanaście metrów – spoko. Tak jak kiedyś kufrów i walizek używali głównie ci, których stać było na tragarzy i bojów hotelowych, tak dziś walizek na kółkach powinni używać tylko uczestnicy wczasów all inclusive. Każde bowiem dalsze wyjście z takim neseserem kończy się tragicznie. Zwłaszcza w Dzikich Krajach.
Taksówki w Pucallpie
    Po pierwsze: często nie ma odpowiedniej nawierzchni – schody, kamienie, piasek, dziury – i walizka stawia olbrzymi opór. Męczymy się wtedy niezmiernie, tracimy wodę i energię – a to w ekstremalnych warunkach jakie panują w Dzikich Krajach jest niezwykle niebezpieczne. Mało tego: kółka i rączki (ale zwłaszcza kółka) mają tą cudowną właściwość, że właśnie wtedy, w najmniej dogodnym momencie psują się (znaczy – kółka psują się zawsze i wszędzie, ale rączki tylko wtedy gdy nie trzeba). W krańcowych przypadkach taką walizkę trzeba więc taszczyć oburącz ryzykując – na nierównej drodze – spektakularną wywrotkę. Owszem, pojawiły się już modele walizek wyposażone w coś na kształt szelek – i wtedy można je zarzucić na plecy niczym tornister. I niczym tornister są wygodne i stabilne. Znaczy: wcale. I ból pleców gwarantowany. Do tego walizki – zwłaszcza te sztywne, plastikowe – są niezwykle odporne na zmianę kształtu. Zwyczajnie nie da się ich upchnąć w jakąś dziurę – a jak już się uda, to lubią sobie pęknąć. Walizka na kółkach to największy wróg podróżnika. Raz w życiu użyłem – i musiałem się całą drogę użerać, bo oczywiście po przejechaniu pięciu metrów urwało się kółko.

Szlak w Dzikich Krajach - Andy

    Tak, że jeśli wyjazd – to tylko plecak. A jeśli wyjazd długi – to dwa: mały i duży (jeden z przodu, drugi z tyłu można założyć). Plecak (zwłaszcza duży) obowiązkowo powinien mieć pas biodrowy, a i barkowy się przydaje. Pozwala to odpowiednio rozłożyć ciężar (kłania się fizyka z wektorami i biologia z budową szkieletu; a mówią, że wiedza ze szkoły na nic się nie przydaje) – dzięki czemu można dłużej wędrować po bezdrożach. Poza tym poniżej kilka innych importantnych dla podróżnika cech plecaka:
- łatwo naprawić – jak samemu się nie umie, byle szewc w Dzikim Kraju zszyje dratwą (a napraw pan kółko od walizki);
- mamy wolne ręce, w które można na przykład coś wziąć;
- albo komuś wysprzęglić (taktyka hit&run – to nie jest nawoływanie do przemocy, to jeden ze sposobów rozwiązywania konfliktów);

- wolne ręce przydają się do łapania równowagi bądź asekuracji, jeśli już równowaga zostanie stracona;

- przy upadku chroniony jest kręgosłup;
- plecak może robić za poduszkę;
- dopasowuje się do – na przykład – luku bagażowego albo jakiejś skrytki;
- przechodząc w trudnym terenie nie zawadza tak jak torba czy walizka
- do plecaka można przytroczyć inne gadżety – śpiwór, namiot, rondel, buty – nie zajmują one wtedy rąk
- podróżnik z plecakiem – o ile nie jest to najnowszy zdalnie sterowany obiekt z teflonu – wygląda biedniej niż ktoś z walizką.

Podróż w Dzikich Krajach - Atlas Wysoki

    Oczywiście, ma też plecak swoje wady, można je jednak w jakimś stopniu zniwelować. Na przykład: jeśli spakujemy się bez głowy, albo wyniknie nieprzewidziana sytuacja – trudno jest wyciągnąć potrzebną rzecz z dna plecaka. Zazwyczaj staram się przewidywać nieprzewidziane, i takie rzeczy nagłej potrzeby umieszczać gdzieś na wierzchu albo w bocznych kieszeniach – ale czasem się nie da. Producenci plecaków turystycznych ciągle jednak pracują nad udoskonalaniem swoich produktów, i ja używam plecaka (nie powiem jakiej firmy, bo byłoby to lokowanie produktu, za który i tak nikt mi nie zapłaci) który zdjęty z pleców otwiera się jak walizka. Wtedy wszystko z głównej komory jest dużo łatwiej dostępne.
    Inna sprawa to łatwość dostania się do plecaka jakiegoś miejscowego, liczącego na poprawę swojego losu. Bardzo łatwo jest niezauważenie otworzyć nożem jakąś boczną kieszeń i wyjąć jej zawartość. Na to właściwie niewiele można poradzić – poza zachowaniem czujności i nie wkładaniem cennych rzeczy do dystalnych kieszeni. Ale jak kto ma pecha to i w drewnianym kościele mu cegła na głowę spadnie.
    Co zaś do takiego plecaka włożyć? O tym w następnym wpisie.

Krajobraz - kanion Apurimac

26 sierpnia 2022

Powrót do Katalonii

    Z racji planów wyjazdowych na blogu wkrótce znów zagości Ameryka Łacińska, ale póki co jeszcze wpis o – romańskojęzycznym, rzecz jasna (prawem serii, wszak było trochę Rumunii, potem skrzyżowanie Włoch i Francji czyli Monako) – regionie, w którym onegdaj spędzałem bardzo dużo czasu. Znaczy się: o Katalonii.

Girona - jedno z najbardziej malowniczych miast Katalonii

    Ostatni raz byłem tu kilka lat przed paniką koronawirusową – więc z dużą ciekawością (i takimż niepokojem) przyjechałem w okolice Barcelony na te kilka dni. Okazało się, że parę rzeczy się zmieniło.
    Przede wszystkim do siebie nie wróciła jeszcze w pełni turystyka. Najeźdźców jest mniej, choć już powoli w barcelońskim porcie pojawiają się wielkie wycieczkowce – a nikt tak jak one nie zatłacza przybrzeżnych miast. Póki co jest jednak troszkę luźniej, a co za tym idzie: część hoteli czy knajp jeszcze (jeśli w ogóle) się nie otworzyła. W takiej atmosferze z prawdziwą duszą na ramieniu jechałem do tej przepięknej Tossy de Mar – wszak był tam mój ulubiony kataloński pub Josep...
    Okazało się, ku memu wielkiemu szczęściu, że panika koronawirusowa go nie zabiła – choć oczywiście piwo było (jak wszędzie) odrobinę droższe.

Bar Josep w Tossie

     W samej Tossie za to znalazłem pewną zmianę, chyba trochę in minus. Oto w ruinach kościoła św. Wincenta na starym mieście rozpoczęto budować scenę – coś na kształt amfiteatru. Przez to pozabezpieczali ściany betonem i od razu zrobiło się tak jakoś niegościnnie i sterylnie. Szkoda.

Pozostałości zamku i ruiny kościoła św. Wincenta

    Zaskoczyła mnie też sama Barcelona – i nie chodzi tu o gradobicie czy kilka potężnych oberwań chmury uświetniających tegoroczne święto na cześć św. Jerzego (patron Katalonii) – połączone jak zwykle z Dniem Cervantesa – a o brak flag skrajnych katalońskich nacjonalistów. Nie pamiętam czy tłumaczyłem: oryginalna flaga Katalonii to cztery czerwone pasy na złotym tle (wedle legendy Karol Wielki umaczał palce w ranie umierającego hrabiego Katalonii, karolowego lennika i pociągnął okrwawione smugi po złotej tarczy dzielnego woja). Flaga nacjonalistów (głównie socjalistów) ma dodany niebieski trójkąt (w heraldyce zwany czeskim) z białą pięcioramienną gwiazdą. Ultranacjonaliści zaś ów trójkąt mają żółty, a gwiazdę czerwoną. Przed paniką koronwirusową bardzo mocno odżył w Katalonii ruch independystów – to i te ultraskie flagi pojawiły się bardzo licznie. Po aresztowaniu przez rząd federalny z Madrytu katalońskich polityków którzy przeprowadzili referendum niepodległościowe wszędzie widać też było żółte kokardki – symbol prześladowania czy też gest nawołujący do uwolnienia więźniów, możliwe, że politycznych. Obecnie kokardki zostały, choć nie w takiej liczbie, są flagi katalońskie, są nacjonalistyczne – ale ultrasów independystycznych brak. Nie wiem, czy po prostu ich spacyfikowali, czy w wyniku strat gospodarczych związanych z upadkiem turystyki ruch niepodległościowy stracił swój impet. Prawda może być też całkiem gdzie indziej.

Barcelona przed burzą
    Co do katalońskich landszaftów – to niebywale urzekł mnie Montserrat. Bywałem tam gdy zalegał śnieg, bywałem w pełnym słońcu – teraz trafiło się wjechać wprost w chmurę okalającą masyw, i co za tym idzie, opactwo.
Montserrat w chmurach
    Naprawdę, bardzo mistyczne wrażenie, takiego zamglenia, zamroczenia zmysłów. Ciekawe, czy św. Ignacy Loyola (nawrócony na Montserrat przecież) zakładając Towarzystwo Jezusowe myślał o takich zamgleniach u jego następców (taki wtręt, bo skoro o miejscu ważnym dla katolików piszę, a sam żem katolik, to martwię się o stan Kościoła)? Mam nadzieję, że nie – bo wszak zawsze po takich chmurach, mgłach, burzach wychodzi słońce.

Opactwo na Montserrat

    Poza tym odwiedziłem też inne – standardowe dla turystyki – znane mi miejsca w Katalonii, no może poza osławionym i przereklamowanym Lloret de Mar (ma iberyjskie osady sprzed podboju Rzymian, ale przecież żaden turysta tam nie zajrzy). Muzeum Salwadora Dalego w Figueres nadal działa, a w Gironie koło katedry dalej jest niezwykle wietrznie. Most Eiffel'a też stoi. Tyle, że usunięto stołek spod jednej z atrakcji miasta.

Most Eiffel'a w Gironie

  Otóż ma Girona rzeźbę – późnoantyczną, czy wczesnośredniowieczną, nieistotne – lwa. Czy też lwicy, wspinającej się po kolumnie. Oto, głosi legenda, kto rzeczone zwierzę pocałuje tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę będzie miał szczęście. Lwica siedzi na wysokości dobrych 2,5 metra (albo i lepiej), więc standardowo taki buzi... no, dupiak, wymaga od delikwenta wielkiej ekwilibrystyki. A że szczęściu trzeba sprzyjać – władze miasta podstawiły pod kolumnę schodki: trzeba było po nich wejść, rzeźbę cmoknąć i można lecieć puszczać totolotka.
    Jakież było moje zdziwienie, gdy w tym roku... Schodów nie było. Do tego jeszcze informacja, że w związku z paniką koronawirusową zabrania się cmokać lwa w tyłek. Bo zagrożenie epidemiologiczne. No cóż, zagrożenie czy nie, na pewno władze Girony unieszczęśliwiły w ten sposób masę ludzi, zwłaszcza tych wierzących w różnego rodzaju zabobony.

Lwica bez stołka



EDIT: No i w FC Barcelona gra teraz inny najlepszy piłkarz Świata.
Camp Nou

19 sierpnia 2022

Mnisi bez imienia

    Długo walczyłem ze sobą o to, jak zatytułować ten wpis: czy "Zdradzieccy mnisi", bo wszak fabuła od tego miałaby się zaczynać, czy może "Bez imienia", bo aby współcześnie zakosztować efektów podbojów owych zdradzieckich mnichów trzeba się właśnie swego miana wyrzec (a stąd już niedaleko do tytułu nawiązującego do piosenki Stanisława Staszewskiego o emigracji – "Bal Kreślarzy": na całe życie bez adresu, ale z imieniem własnym żyć; bardzo gorzki utwór, dziejący się we Francji). Jako, że osiołkowi w żłobie dano oba tytuły są świetne, i można je będzie jeszcze wykorzystać, postanowiłem stworzyć hybrydę – a że większość hybryd jest nieudana, to i tytuł nie powala.
    "Mnisi bez imienia".

Widok na Skałę
    Była ciemna, ponura noc 9-ego stycznia Roku Pańskiego 1297, rozjaśniana tylko błyskami piorunów (dobra, o burzy nic nie wiem - za to podobno było bardzo wietrznie) kiedy to pomiędzy poszczególnymi grzmotami do bram zamku na Skale, trzymanego przez genueńskich Gwelfów rozległo się pukanie.

    - Kto tam, u czorta? - zaklął strażnik w miejscowym narzeczu, ni to włoskim (który to język miał powstać tak na prawdę za kilkaset lat), ni to prowansalskim (język francuski już istniał, ale daleko na północy), powiedzmy, że po genueńsku.

    - Mnisi zakonu Braci Mniejszych od świętego Franciszka z Asyżu – padło zza grubej bramy w tym samym dialekcie – Przemoczeni mnisi.

    - Co tu robicie, fratrzy? - zakony żebrzące, nowa moda zachodniego kościoła, szybko rosły w siłę, a pospolici braciszkowie byli dużo bardziej lubiani w społeczeństwie od nadętych mnichów poprzednich epok.

    - O, signore! Podróżowaliśmy do naszego domu zakonnego w Nissie gdy zaskoczyła nas ta straszliwa burza. W imię Boże, użyczcie nam, bona fide wędrowcom, schronienia.

    - Poczekajcie – odparł strażnik – Zapytam kapitana.

    - Signore, my tu mokniemy...

    - Poczekajcie.

    Strażnik oddalił się, po chwili zaś wrócił i wpuścił dwóch gości do środka. Jak pokazała historia – był to straszny błąd. Chwilę później owi rzekomi mnisi, Franciszek Malizia (Złośliwy) i Rainier I skrzyknęli ukrytych niedaleko ludzi i wyrżnęli zaskoczoną załogę twierdzy, a na Skale, La Rocher de Monaco, po raz pierwszy zawisła flaga genueńskiego rodu Grimaldich.

Zamek na Skale
    Genua była jedną z czterech włoskich morskich republik kupieckich – i podobnie jak największa z nich, Wenecja, rządzona była przez dożę – tu wybieranego na okres dwu lat (w Wenecji – dożywotnio). Jak każde miasto za fasadą demokracji zarządzane przez klany oligarchów była (tu niedokładny cytat z Dantego o Florencji) pełna jadu i nienawiści. Grimaldi byli jednym z takich rodów – wieża genueńskiego Pałacu Dożów do dziś nosi ich miano – na tyle nieszczęśliwym, że w końcu przegrali i wypędzono ich z miasta. Znaleźli przystań w zamku na Skale – wparowali tam udając mnichów w 1297, choć na stałe przejęli ten rejon kilka lat później.

Genueński Pałac Dożów z Wieżą Grimaldich
    Zamek ów stał się prapoczątkiem jednego z najmniejszych państw Świata – Księstwa Monako, w teorii od XIII wieku rządzonego właśnie przez Grimaldich. I podczas gdy Genua straciła niepodległość i dziś jest częścią Włoch potomkowie wypędzonej kupieckiej rodziny cieszą się tytułem książęcym i czymś na kształt niepodległości. A wraz z nimi około 3,5 tysiąca Monegasków – rdzennych mieszkańców tego niewielkiego terenu, bogatych i cieszących się ogromną wolnością podatkową. Ot, taka historia.

Stare miasto na Skale
    Cóż – pomyśli ktoś – dobrze byłoby się wżenić w taką książęcą rodzinę. Nie jest to niemożliwe, czego dowiodła hollywodzka aktorka Grace Kelly, niemniej ja bym – jako mężczyzna – nie chciał. Czemu? Nie dlatego oczywiście, że początki dynastii w Monako to czas zwykłego bandyckiego napadu, oszustwa i mordów – bo zaczynało tak wiele dostojnych włoskich rodów (mediolańscy Sforzowie, żeby daleko nie szukać, pochodzą od krwawego kondotiera), nie. Wżeniając się w dynastię Grimaldich w myśl monegaskiej (nie monakijskiej – monegaskiej; tak się mówi w miejscowym dialekcie, bardziej przypominającym włoski niż francuski) konstytucji czy jak tam się to zowie mężczyzna musi przyjąć rodowe miano miejscowych władców. Czyli chcąc zostać następcą tronu należy się wyrzec własnych korzeni. Dla mnie jest to warunek nie do spełnienia, ale na przestrzeni dziejów było wielu chętnych – tak naprawdę w linii męskiej Grimaldi wymierali już ze trzy razy – choć oczywiście Albert II nosi dumne genueńskie nazwisko. Sam książę jest personą dość ciekawą: olimpijczyk (bobsleje), fan motoryzacji – zresztą byłem świadkiem kiedy zamiast korzystać z szoferów sam szalał po mieście statecznym terenowym wozem. Akurat wracał z wręczenia nagród dla zwycięzców jakiegoś kolarskiego kryterium ulicznego.

    Ta motoryzacyjna pasja księcia jest też wodą na młyn jednego z najciekawszych wyścigów Formuły 1 – GP Monako. Bolidy F1 ścigają się (już od kilkudziesięciu lat) krętymi ulicami Monako, na ten czas zamienionego w prawdziwy tor wyścigowy.

Uliczny tor wyścigowy
    Jest to jedna z atrakcji niewielkiego księstwa – odwiedzanego właściwie przez dwie grupy turystów: pierwsza to milionerzy pragnący pograć w książęcym kasynie albo wyprać brudne pieniądze.

Dzielnica Monte Carlo, słynna z kasyna
    Druga, dużo liczniejsza: ci, którzy sobie na kasyno czy marinę mogą najwyżej popatrzeć z zazdrością – i ewentualnie pospacerować po Skale czy słynnym Ogrodzie Egzotycznym.

Jaskinia w Ogrodzie Egzotycznym
    A pomyślmy, że zaczęło się to od dwóch morderczych przebierańców. Tak przynajmniej mówi legenda.
Pomnik Franciszka Grimaldiego

12 sierpnia 2022

Prusy - na końcu Świata

    Tak więc po wypędzeniu Krzyżaków z Burzenlandu w węgierskim Siedmiogrodzie dzielni mnisi-wojownicy znaleźli sobie protektora w osobie księcia mazowieckiego Konrada – ale to wszyscy wiemy. Książę nadał zakonnikom w dzierżawę Ziemię Chełmińską, w zamian za co mieli oni nawrócić najeżdżających Mazowsze Prusów. Nawrócić i spacyfikować, oczywiście.
    Walki z tymi bałtyckimi plemionami trwały od wieluset lat, wszak to właśnie niedaleko dzisiejszego Elbląga męczeńską śmierć poniósł w Roku Pańskim 997 św. Wojciech, do rozprawy z Prusami Bolesław Chrobry zaczął wznosić potężny gród w Kołdunie (okolice dzisiejszego Chełmna) – który prawdopodobnie był jakiś czas siedzibą najbardziej tajemniczego władcy Polski Bezpryma – to wreszcie w walkach z którymś z plemion pruskich śmierć poniósł Henryk, syn Bolesława Krzywoustego i władca Ziemi Sandomierskiej (AD 1166).

Chełmno - pierwsza krzyżacka stolica na północy

    Na początku XIII wieku sytuacja dojrzała już do ostatecznego rozwiązania kwestii pruskiej. Powołano biskupa misyjnego, cystersa Chrystiana, zakon rycerski Braci Dobrzyńskich i zaczęto podbijać nawracać Prusów. Bez większych efektów, trzeba przyznać. Potrzeba było dopiero geniuszu i bezwzględności wojowników Zakonu NMP Domu Niemieckiego w Jerozolimie by wojownicze i dość dzikie plemiona się ugięły. I to ugięły tak, że dziś nie ma już nikogo, kto potrafiłby w dialektach pruskich się porozumiewać (mimo, że w czasie Reformacji przetłumaczono na ich język Biblię i katechizm Marcina Lutra) a z kultury materialnej pozostała zaledwie garstka tzw. Bab Pruskich – prawdopodobnie pogańskich idoli eksponowanych przed Muzeum Archeologicznym w Gdańsku.

Baby Pruskie

Rekonstrukcja pruskiej chaty

    W każdym razie – Krzyżacy przybywają na Ziemię Chełmińską i po jakimś czasie zaczynają rzeczywiście likwidować pruskie zagrożenie. Mają świetny PR, wspaniałą dyplomację, kontakty międzynarodowe (w szeregach krzyżowców z Prusami a potem Litwinami walczą takie tuzy jak potężny król czeski Przemysł Ottokar II – fundator Królewca – czy Henryk Bolingbroke, przyszły władca Anglii jako Henryk IV Lancaster) i mają sukcesy. Pewnie dlatego też międzynarodowa opinia publiczna przymyka oko na niezbyt pochlebne działania zakonu na tym Końcu Świata. Tak naprawdę bowiem Krzyżacy niezbyt chętnie chrzczą swoich przeciwników – chrześcijan nie mogliby bezkarnie najeżdżać i łupić. Do tego zaczynają działać przeciwko ościennym państwom chrześcijańskim – no, właściwie to przeciwko księstwom polskim (szczytem agresji jest zajęcie Pomorza Gdańskiego w 1309 roku). Kto wie, czy potajemnie nie wspomagali pogańskiej opozycji przeciwko pierwszemu chrześcijańskiemu królowi Litwy (nie Wielkiemu Księciu: królowi; na następnego krótkotrwałego króla Litwini musieli czekać do 1918 roku) Mendogowi.

Zamek w Malborku

    W końcu państwo tak się rozrasta, że zakon przenosi siedzibę Wielkiego Mistrza do nowo zbudowanego Grodu Maryi – Marienburga, czyli Malborka. Po II pokoju toruńskim Wielki Mistrz wędruje do Królewca i tam pozostaje aż do sekularyzacji państwa zakonnego – gdy Albrecht Hohenzollern (siostrzeniec władcy Rzeczypospolitej Zygmunta Starego) przechodzi na protestantyzm likwidując tym samym pruską gałąź zakonu. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że po jakimś czasie zakon rezygnuje ze statusu orderu militarnego i staje się zgromadzeniem kanoników regularnych – dziś ma siedzibę w Wiedniu.

Katedra w Królewcu

    My kojarzymy Krzyżaków głównie jako szwarccharaketrów – ma to związek nie tylko ze wspaniałą powieścią Henryka Sienkiewicza, ale także z tym, że – protestanccy przecież – Prusacy (nie Prusowie – Prusacy) ten katolicki zakon zaczęli używać w swojej propagandzie antysłowiańskiej. Oto teutońscy rycerze udali się na Koniec Świata by zaprowadzić ład i porządek, by zbudować cywilizację. I teraz my, Prusacy, z kajzerem i Bismarckiem, zgodnie z dziejowym obowiązkiem, także niesiemy kaganiec oświaty wschodnim dzikusom – Polakom i innym takim (didaskalia: nadal część polityków tak uważa, nie tylko tych niemieckich), by zbudować cywilizację. Zresztą już o tym nieszczęsnym Drang nach Osten wspominałem w którymś z poprzednich wpisów o Krzyżakach.

Krajobraz pojezierny Ziemi Chełmińsko-Dobrzyńskiej

    Tak więc – i pomogli w tym sowieccy okupanci – został Krzyżak kolejną odsłoną niemieckiego imperializmu i niemieckiej buty. Sęk w tym, że nie do końca słusznie. Owszem, Państwo Zakonne na śmierć i życie walczyło z Polską i Litwą. Owszem, sprowadzało na Mazury niemieckojęzycznych osadników (polskojęzycznych z Mazowsza też) i, mimochodem, germanizowało Prusów – ale faktycznie z tej krainy jezior i zalesionych pagórków, leżącej na Końcu Świata z dala od szlaków handlowych, pozbawionej surowców stworzyła kwitnącą krainę (do 1945 roku i wkroczenia sowietów, oczywiście). Dość powiedzieć, że – podobno – angielskie słowo spruce (świerk) pochodzi od – polskiego – określenia "z Prus", bo właśnie stamtąd via Gdańsk sprowadzano to cenne drewno na Wyspy Brytyjskie.

Wielki Młyn w Gdańsku, dzieło krzyżackie

Kanał Elbląski - pruski cud techniki
    No i stworzyli Krzyżacy genialny wręcz model ceglanego zamku nizinnego (dlaczego – już o tym wspominałem, dzięki regule zakonnej), i jeżeli miałbym wskazać najbardziej gotyckie zamki w Europie – to wskazałbym właśnie te krzyżackie (oraz inspirowane nimi zamki kapituły warmińskiej czy pomezańskiej, albo jakieś nasze, kazimierzowskie). I to chyba jest najtrwalszy materialny ślad po zakonnikach którzy z Outremer via Siedmiogród dotarli nad zimny Bałtyk.

Zamek w Świeciu
Zamek w Łęczycy
Zamek w Rydze
Zamek w Narwie

5 sierpnia 2022

Niedźwiedzia stołówka

    Usypiałem już, gdy donośny dźwięk telefonu dotarł do moich uszu i potężnie wstrząsnął całym mózgiem.
    - Kto – zmełłem w ustach przekleństwo – dzwoni o tak nieludzkiej porze?
    Złapałem za aparat, a niemiłosiernie brzęczący odgłos powtórzył się. Sygnał dzwonka miałem całkiem inny, SMS-y też obwieszczane były łagodniej... Ki diabeł? Starożytni kosmici dzwonią?
    Okazało się, że ani diabeł, ani kosmici. Ani nawet żadna ze znanych mi person. Oto straszny jazgot z głośnika obwieszczał, że przyszło ostrzeżenie. I to nie byle jakie, bo w dwóch obcych językach: po rumuńsku i po angielsku: w okolicy takiej to a takiej ulicy w Predeal zauważono niedźwiedzie; uprzejmie prosimy nie wychodzić z domów, a w razie zauważenia tego groźnego zwierzęcia nie robić mu zdjęć tylko jak najszybciej się oddalić.

Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem
    Cóż – akurat byłem w tym najwyżej położonym rumuńskim mieście, choć nie jestem pewny czy właśnie przy wymienionej w ogłoszeniu ulicy – więc alert był jak najbardziej na miejscu. Szkoda tylko, że akurat leżałem w hotelowym pokoju i zbierałem się do snu, - następnego dnia miałem do przebycia naprawdę galanty kawałek drogi. Odłożyłem telefon, przewróciłem się na drugi bok, po czym przyszedł kolejny alert, ostrzeżenie o takiej samej treści. Następnie przez miasteczko – takie trochę rumuńskie Zakopane (albo może Kościelisko czy Murzasichle bardziej) poczęły jeździć radiowozy na sygnale – ani chybi płoszyć miały owe grasujące po ulicach niedźwiedzie. Tak, zgadza się, okno miałem od ulicy – głównej drogi przebiegającej przez miasteczko i przełęcz o tej samej nazwie: granicę między Siedmiogrodem a Wołoszczyzną.
    W końcu jednak udało mi się usnąć – bez interakcji z niedźwiedziami – aczkolwiek domyślałem się, że takie ostrzeżenia nie są bezpodstawne. Rumunia szczyci się olbrzymią populacją niedźwiedzia brunatnego, szacuje się, że 1/5 europejskiej populacji tego olbrzymiego ssaka żyje właśnie w tym państwie, głównie w Karpatach – w tym i Karpatach Południowych i paśmie Bucegi (Park Narodowy), które przecinała droga przez przełęcz Predeal – i przy której wyrosło miasteczko w którym właśnie – nie pierwszy raz – nocowałem.
Widok na Karpaty Południowe
    I swego czasu rzeczywiście natknąłem się tam na niedźwiedzia. Akurat hotel w którym spałem znajdował się wyżej – podjazd był dosyć stromy, ale autokar dał radę – więc pewnie tam łatwiej było o niedźwiedzia, ale przecież z głównej ulicy też policja płoszyła. W każdym razie: przyjechaliśmy pod hotel i pierwsze, co zwróciło moją uwagę to kosze na śmieci: wszystkie umocowane na solidnych betonowych klocach. Ciekawe, czemu – pomyślałem, lecz wkrótce otrzymałem odpowiedź:
    - Uważajcie po zmroku – ostrzegł nas portier a ja przekazałem tą informację dalej – Grasują tu niedźwiedzie, więc niebezpiecznie jest wychodzić z hotelu.
    Na drzwiach wejściowych rzeczywiście była nalepka ostrzegająca przed tym groźnym ssakiem, ale większość moich podopiecznych z uśmiechem i politowaniem pokiwała głową:
    - Strachy na lachy!
Predeal po zmroku
    Dopiero rano, przy śniadaniu, podekscytowanym głosem wymieniali między sobą uwagi w stylu:
    - Rzeczywiście! Były niedźwiedzie! Widziałam z balkonu! Ja też!
    Cóż – faktycznie były. Też widziałem, jak kręcił się taki jeden koło autokaru. Włamu by pewnie nie dokonał, ale zaszkodzić mógł – chociażby przewracając ów obetonowany kosz na śmieci. Nam byłoby ciężko usunąć go z drogi, miś natomiast przy odpowiedniej zachęcie mógłby go wywrócić. Jaka to mogłaby być zachęta? Otóż... Jedzenie. Niedźwiedzie po prostu schodziły z gór by kolokwialnie rzecz ujmując nażreć się resztek zostawionych w śmietnikach. Taki proces zachodzi na całym Świecie – wiele gatunków zwierząt woli niczym klasyczne komensale dojadać resztki po człowieku niż samemu polować czy szukać pokarmu. Wyżeranie ze śmietnika ma niższy koszt energetyczny (biologia, a zwłaszcza ekologia i genetyka, to bardzo matematyczne nauki) niż aktywne polowanie. Mało tego – korzystanie ze śmietników (gdyby nie były zabetonowane niedźwiedź rozniósłby taki pojemnik na strzępy) w Predeal okazało się przedsięwzięciem, że tak powiem, miedzygatunkowym. Oto bowiem każdy niedźwiedź ma wokół siebie kilka miejscowych bezdomnych psów. Dwa, może trzy. Psy te ostrzegają misia przed niebezpieczeństwem, oszczekują potencjalnych przeciwników, wskazują śmietniki – w zamian za to, kiedy niedźwiedź przewróci kosz i się nażre w spokoju dojadają resztki. Ot, taka protokooperacja (i troszkę współbiesiadnictwo, komensalizm). Natura bywa taka fascynująca.
    Właśnie taką grupę widziałem w Predeal bladym świtem. Niedźwiedź przemknął jak cień i odszedł w góry, psy się rozbiegły, tylko przewrócony kosz tarasował – na szczęście nie nam – drogę.
    W poprzednim wpisie wspominałem też, że można gdzieś w okolicy spróbować niedźwiedzia – i że w Braszowie nie udało mi się jak dotąd znaleźć knajpy niedźwiedzinę serwującą. Dopytałem w Predeal:
    - Może spróbuj w Poiana Secuilor – doradziła mi pani z recepcji, a jej kolega przytaknął – To 6 kilometrów w tą stronę.
    - Tam? - wskazałem na wyjątkowo stromą ulicę odchodzącą od głównego traktu.
    - Tak, powinni mieć takie mięso. Chyba, że akurat by nie mieli.
    Pokiwałem głową i zacząłem rozmyślać nad wyprawą ku owej tajemnej restauracji. Łakomstwo przemawiało za spacerem, rozsądek podpowiadał, że idąc 6 kilometrów w nocy pod górę mogę i tak się spóźnić do owej knajpy, a tylko się umęczę. Kiedy jeszcze za oknem zagrzmiało i zaczęło padać stwierdziłem, że spróbuję niedźwiedzia innym razem. No i może z miejsca, gdzie nie wyżera ze śmietnika.

Braszów

    I teraz trzymam się za słowo.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...