W zeszłorocznym wpisie o Berlinie (tym
o mieście, nie tym smutniejszym, sylwestrowym, o wojnie) wspominałem
o miejscowym street-foodzie, czyli po naszemu można by powiedzieć:
żarciu ulicznym (okej, słowo "żarcie" mocno pauperyzuje
znaczenie wspaniałego procesu jedzenia, ale trudno), i o tym, że
jest to jedna z atrakcji turystycznych miasta.
Jedna z atrakcji Berlina, tuż za pomnikiem zbrodniarzy Marksa i Engelsa |
Przynajmniej dla
mnie, który naprawdę lubi tego typu jedzenie, a już szczególnie w
miejscach, w których zbrodnicze instytucje pokroju s***pidu nie
maczają swych rąk (Niemcy są w Unii E***pejskiej, więc tu na
takie trudno trafić) – zresztą na blogu wielokrotnie było o
takich przysmakach.
Prawdziwy street-food w kraju bez s***pidu |
Także w Berlinie natknąć się można na
różnego rodzaju street-foody, niekoniecznie z tak zwanej budy.
Swoją drogą jedną z sztandarowych obecnie berlińskich potraw jest
soljanka – zupa z Rosji czy Białorusi, pozostawiona Berlinowi w
spadku po sowieckich wojskach okupacyjnych. Jest to element
wspominanej już przeze mnie ostalgii, tęsknoty za DDR – wszak po
zjednoczeniu Niemiec mieszkańcy dawnej radzieckiej strefy
okupacyjnej stali się we własnym nowym państwie obywatelami
drugiej kategorii: biedniejszymi, bardziej zacofanymi – zatęsknili
więc za dniami młodości, gdzie może i każdy miał swojego agenta
Stasi, ale przynajmniej był z sąsiadem równy. Ot taka ludzka
natura.
Pozostałości po sowieckiej okupacji Wschodnich Niemiec |
Najbardziej znanym daniem ulicznym Berlina jest – co
oczywiste, jeśli weźmiemy pod uwagę napływ do miasta Kurdów i
Turków – kebab. Tak, wiem, po turecku powinno się pisać kebap –
a słowo to oznacza po prostu smażone, czy tam grilowane mięso.
Stąd też adana kebap, sis kebap, durum kebap – to całkiem inne
potrawy, często bardzo smaczne. I gdyby chodziło o nie, pisałbym
poprawnie – ale, że chodzi mi o kebaba w bułce – będzie z "b"
na końcu. Najsmaczniejszy podobno – jak piszą bedekery – kebab
jest w dzielnicy Kreuzburg (dość niebezpiecznej dla Białego
ostatnimi czasy, choć jadłodajnia jest przy głównej arterii
wiodącej do centrum, więc nie ma wielkiego zagrożenia), zawsze
jest tam ogromna kolejka, choć dania wydawane są na tyle sprawnie,
że czekanie się nie dłuży. Inne lokale – czy może raczej budy
– takiego wzięcia nie mają – i chyba całkiem słusznie. Tak
reklamowany bowiem berliński kebab dla kogoś, kto przyzwyczajony
jest do naszych kebsów będzie bowiem całkiem średni.
Berliński kebap |
Owszem,
najważniejsze jest mięso, tu nie ma właściwie nic do zarzucenia,
ale reszta – plasterek pomidora, trochę cebuli i liść sałaty? Z
kapką sosu? To nie po polsku. Nasz kebab przy berlińskim jest jak
Cygański Król przy zwykłym szeregowym kotlarzu z taboru. Po prostu
nie ma porównania – także na tle innych kebabów, a jadłem je na
trzech kontynentach, także w Turcji. I twierdzę, że nasz
najlepszy. W końcu nie bez kozery o kebsie i perypetiach z jego
spożywaniem powstało wiele piosenek, takich tuzów alternatywnej
muzyki rozrywkowej jak Zacier, Nocny Kochanek czy Lej Mi Pół.
Mamy
też w historii tej potrawy typowo polski sznyt. Natknąłem się nań
całkiem niedaleko Berlina, mianowicie w Szczecinie. Trafiłem tam na
jadłodajnię która całkowicie spolonizowała to danie. Oto bowiem
obok baraniny czy kurczaka (wołowiny niestety nie ma tam na
składzie) dostać tam można kebab wieprzowy! Niemożliwy do
zjedzenia w żadnym muzułmańskim państwie z racji zakazów
religijnych, a u nas jest. Swoją drogą całkiem średni – ale
jest.
Kebab wieprzowy |
Inną międzynarodową potrawą przerobioną przez Polaków
jest pizza. Pomijam fakt, że te miękkie placki którymi zajadały
się Żółwie Ninja niewiele mają wspólnego z pizzą włoską, to
po przyjściu do Polski zostały okraszone niezdrowymi, ale jakże
smakowitymi sosami (pomijam, znowuż, szeroki dobór dodatków).
Zresztą to nie jedyna wariacja na temat pizzy – kiedy jeszcze nie
wiadomo było tak naprawdę co to takiego jest (to swoją drogą całkiem ciekawa opowieść, na inną okazję jednak, w latach 80-tych
zeszłego stulecia stworzyliśmy pizzę na grubym, drożdżowym
cieście. Ha! Bądźmy dumni z naszych kulinarnych innowacji i nie
wstydźmy się pizzy z sosem (chyba, że dbamy o linię; choć jeśli
dbamy, to raczej nie szamiemy placka...).
Wyspa Muzeów w centrum Berlina |
Ale wracając do
Berlina – gdyby ktoś jednak zgłodniał i niekoniecznie miał
ochotę na ubogiego kebaba, a chciał zjeść coś szybkiego, jest
taka potrawa. To currywurst, czyli kiełbasa w sosie pomidorowym z
dodatkiem curry (to znaczy sam sos też jest curry-pomidorowy).
Miłośników polskich wędlin uspokajam – choć niemieckie
kiełbasy nie są tak dobre jak nasze, to na tle reszty Europy są
jeszcze zjadliwe, a taka Krakauer Wurst (czyli krakowska) to
właściwie kopia naszych, choć może nie tych z najwyższej półki
(ach, dobrze było mieć Dziadka masarza). Currywurst jest popularna
chyba na całym niemieckokulinarnym obszarze (jadłem ją i w
Zurychu, czyli właściwie na drugim końcu niemieckojęzycznej
ekumeny), i bardzo dobrze. Przyprawa curry do Berlina trafiła dosyć
dawno – z portów północnych Niemiec (tą samą drogą w
Średniowieczu napływały inne korzenie, stąd popularny w tym
rejonie – ale i w Toruniu – piernik) i znakomicie sprawdziła się
w ulicznym jedzeniu. Ja w Berlinie mam swoją ulubioną uliczną
kiełbasiarnię, kawałek drogi od Unter den Linden (berlińska
Piotrkowska, względnie Nowy Świat), tam sobie w spokoju przysiadam
i jem to w sumie szybkie danie (fast-food), smażoną kiełbasę z
sosem curry-pomidowowym, dodatkowo posypaną proszkiem curry, z
bułką. I obowiązkowym piwem, pszenicznym, by wypłukać z jamy
ustnej ostry posmak orientalnej przyprawy. U nas takich nie ma, więc
odwiedzając Berlin w celu wizyty na Wyspie Muzeów jak najbardziej
warto skosztować.
Currywurst |
Buda uliczna |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz