Tłumacz

26 czerwca 2020

Sydney

  Znajomi często zarzucają mi, że totalnie krytykuję nowoczesną architekturę. Jest to oczywista nieprawda. Nie krytykuje jej. Uważam tylko, że nie powinna istnieć.
   Ale na poważnie: totalnie nie trafia do mnie budownictwo po II Wojnie Światowej. Na palcach jednej ręki niewidomego drwala mógłbym policzyć nowoczesne budowle, które mi się podobają.
   Jedną z tych budowli miałem w końcu możliwość zobaczyć podczas pobytu w Australii. Oto Wielka Otwarta Paczka Chusteczek Higienicznych.
Opera
   To znaczy Opera w Sydney.
   Symbol tego właściwie pozbawionego historii miasta (no, to już można przypuszczać, że Sydney mnie nie urzekło) ma naprawdę ciekawą bryłę. Jest po prostu ładny. Sporym pechem jest więc to, że – ponieważ jest to opera – ma kijową akustykę...
   Co do Sydney – spędziliśmy tam kilka dni (o dziwo tanio, i to w centrum) i co nieco zobaczyliśmy. Najpierw jednak kilka faktów.
   Miasto założono w 1788 roku (no, prawa miejskie w 1842) i nazwane zostało na cześć Thomasa Townshenda, wicehrabiego Sydney, ministra spraw wewnętrznych Korony Brytyjskiej. Powstało oczywiście jako miejsce zsyłki – po ogłoszeniu niepodległości przez 13 Kolonii w Ameryce Północnej władze Zjednoczonego Królestwa znowu zmierzyć się musiały z problemem przepełnionych więzień (wcześniej rozwiązywano ten problem wieszając na potęgę, potem jednak – ponieważ pecunia non olet – zaczęto sprzedawać więźniów do kolonii północnoamerykańskich). Skazańców – nieraz osadzonych za, na przykład, kradzież jajek ze straganu – wsadzano więc na statki i wysyłano – jak najdalej się da. Kilka budynków z tych czasów zostało w Australii, część ich wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO – w tym i koszary dla skazańców w Sydney (i tym samym gmach opery zyskał po sąsiedzku kolegę na tej liście). Wkrótce okazało się, że ten proceder jest nieopłacalny – i przeznaczono Australię pod normalne osadnictwo.
Koszary skazańców
   Zanim to jednak nastąpiło Australia musiała zostać odkryta. Dokonali tego Holendrzy w XVII wieku – bodajże Abel Tasman. Nie stwierdził on jednak większej zdatności nowo odkrytej ziemi do zasiedlenia. Uczynił to dopiero słynny kapitan James Cook. W roku 1770 wylądował w Zatoce Botanicznej i...
   Miejsce pierwszego lądowania Jamesa Cooka znajduje się na przedmieściach Sydney. Pojechaliśmy (nie przekraczając prędkościoczywiście) je zobaczyć. Cóż. To może opowiem jak to było z tą jazdą samochodem. Ponieważ jeździłem już po lewej stronie (kiedy mieszkałem w Szkocji) nie był to dla mnie problem (choć oczywiście przytarłem felgę o krawężnik, bo jakżeby inaczej), ale koleżanka z którą podróżowałem miała obiekcje co do jazdy pod prąd. W końcu jednak się przełamała – i całkiem nieźle jej poszło (nic nie przytarła). W zamian za co – kiedy wynajmowaliśmy następny samochód – zmusiła mnie do nauki jazdy samochodem z automatyczną skrzynią biegów. Tak, że zdobyłem nową umiejętność. Ale i tak manualna skrzynia biegów jest lepsza. To tyle, jeśli chodzi o przepiękne miejsce pierwszego lądowania kapitana Jamesa Cooka. No worries, mate.
Miejsce lądowania Jamesa Cooka w Zatoce Botanicznej
   Poza tym jest Sydney miastem nowoczesnym (nie tylko w dobrym, ale i w złym tego słowa znaczeniu). Jako, że ma około 5 milionów mieszkańców jest całkiem zatłoczone – a samo centrum miasta, ze swoimi drapaczami chmur jest niezwykle nowojorskie. Na szczęście parę kroków od niego jest spory – i cichszy – Ogród Botaniczny. Który to sąsiaduje z Operą. Generalnie w centrum wszystko jest blisko. I wszyscy są pomocni. Naprawdę. Nie tylko na prowincji, co byłoby zrozumiałe, ale i w wielkim mieście.
Wieżowce

   - Przepraszam, jak dotrzeć do Chinatown?
   - Chcesz iść piechotą, ziomeczku? To daleko.
   - Przeszedłbym się.
   - No worries, mate! W tamtą stronę. Tylko to daleko.
   W rzeczywistości jakieś 3500 metrów od Opery, czyli nie tak daleko, ale co tam. Rzeczywiście, mają w Sydney Chińską Dzielnicę. Bo i bardzo dużo jest tu przyjezdnych – z Chin, Singapuru, Indii czy Filipin. Przyjeżdżają do Australii do pracy – i często zostają już na stałe, ściągając w miarę możliwości całe rodziny. Nikt nie daje im żadnych zasiłków, do wszystkiego muszą dojść samemu. Tak, jak w sumie być powinno.
Chinatown
   Ma też Sydney coś na kształt starego miasta (tu żachnąć mi się wypada, ale na bezrybiu i rak ryba) – dzielnicę The Rocks. Jest to położona niedaleko Harbour Bridge (kolejny symbol miasta) najwcześniej zabudowana część miasta, trochę portowa, pełna knajpek (otwartych jednak dosyć krótko – takie tu prawo) i restauracji. Można tam też zjeść kangura. Taki sobie w smaku, ale no worries, mate.
The Rocks
   Jest też – to przede wszystkim – Sydney bazą wypadową w przepiękne Góry Błękitne oraz na wybrzeże. Myśmy znaleźli przepiękne plaże zaledwie 3 czy 4 godziny jazdy od miasta – czyli jak na warunki australijskie, jak mi powiedziano, just around the corner, tuż za rogiem. Miejscówka nazywa się Jarvis Bay – i leży nie jak Sydney w Nowej Południowej Walii, ale w Australijskim Terytorium Stołecznym (wszystkie australijskie stany i terytoria mają dostęp do oceanu, więc stwierdzono, że i stolica – Canberra – mieć takowy powinna; i ma, właśnie tam). Białe piaski nadpacyficznych plaż zrekompensowały nam trochę pozmieniane przez powodzie (o czym już pisałem) plany. No w sumie dzięki tym powodziom mogłem dłużej poszwendać się po Sydney – choć trzeba jasno powiedzieć, że do Australii przyjeżdżać trzeba by zobaczyć niespotykaną przyrodę.
Jervis bay

   No i Wielką Otwartą Paczkę Chusteczek Higienicznych.
Wieczór w centrum

   No worries, mate.

19 czerwca 2020

Eukaliptusy

   Ważne sprawy rodzinne zobligowały mnie pewnego razu bym udał się na Antypody – czyli mówiąc kolokwialnie: do Australii. Zwerbowałem więc koleżankę – i polecieliśmy.
   Traf chciał, że był to środek australijskiego lata. U nas jest to sezon, dajmy na to, burzowy, tam – czas pożarów. Pożarów wszystkiego – lasów, domów, pastwisk, buszu. Właściwie nie pali się tylko ocean i pustynia (czyli – statystycznie – większość kontynentu jest niepalna; zgadza się, statystyka to królowa kłamstwa). Dodajmy jeszcze, że były to największe australijskie pożary od lat 70-tych XX wieku.
Góry Błękitne - kraina eukaliptusa
   - Spoko – stwierdziła koleżanka – Mieszkam na Śląsku, to wzięłam ze sobą maseczki antysmogowe. Na wypadek, jakby paliło się niedaleko.
   Nawet bowiem w odległej od Australii Polsce słychać było głośne lamentacje o tym, jak to dym z płonących lasów sprawia, że w Sydney (mieliśmy w planie odwiedzić to największe australijskie miasto) nie ma czym oddychać, że smog, et cetera, et cetera.
   Południowy kontynent zazwyczaj utożsamiany jest krainą spokoju, dobrobytu i szczęśliwości – niezłe konotacje jak na miejsce, które zaczynało swoją karierę jako wielkie więzienie (dobra, trochę przemawia przeze mnie europocentryzm, historia Australii jest dużo dłuższa, ale... bumerang i rysunki naskalne trudno uznać za szczytowe osiągnięcia cywilizacji). Rzeczywiście jest Australia krajem, w którym żyje się bardzo spokojnie – na każdym kroku można usłyszeć "no worries, mate", "nie ma problemu, ziomeczku" – i bardzo dostatnio (miejscowe ceny potrafią przyprawić inostrańców o zawrót głowy), ale dzieje się to kosztem wielu, naprawdę wielu zakazów. Wysokie mandaty sprawiają, że są one respektowane. Na przykład nigdy nie jeździłem autem tak zgodnie z przepisami jak tam. A na autostradzie – podkreślam: autostradzie – jest ograniczenie do 110 km/h. Jedziesz przez pustkowie, prostą drogą. Ale nie. 110 (z kolei na krętych, górskich drogach, gdzie wlekliśmy się może 40 km/h jest... 80; ja tego nie rozumiem). Znajomy za przekroczenie prędkości o 21 km – co prawda w terenie szkolnym – dostał mandat opiewający na ponad 2000 AUD. Przeliczcie to sobie. Jeździliśmy grzecznie jak nigdy.
   Jest jeszcze jedna (ha!) rzecz uprzykrzająca życie w tym ziemskim raju. Przyroda. Fauna i flora. Jest groźna. Śmiertelnie. Co prawda taki kangur rudy (największy gatunek tego torbacza) może najwyżej złamać komuś kopnięciem miednicę – lub pęknąć wątrobę – ale są inne stworzenia, dużo bardziej niebezpieczne. Jadowite. I nie, nie chodzi tu o węże. Tych śmiertelnie jadowitych nie ma w Australii tak dużo – zostały bowiem pozagryzane przez pająki... W oceanie są rekiny, owszem. Ale przed rekinem w sumie da się uciec, a przed meduzami nie. Spotkanie z nimi dla człowieka kończy się jak spotkanie Titanica z górą lodową. Słychać muzykę. A rośliny? Sumak jadowity, na którego oparzenia nie ma antidotum? Ha.
   Najbardziej perfidną z istot występujących na tym odległym kawałku ziemi jest jednak... Eukaliptus.
   Kilkadziesiąt – albo i lepiej – gatunków to główny składnik lasotwórczy w Australii. Charakterystyczny wygląd – skórzaste liście i łuszcząca się kora – i zapach olejków eterycznych dopadnie cię w każdym australijskim lesie. Czy to będą (wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO) lasy deszczowe w Springbrook i Richmond Range, czy niemal monokultury eukaliptusowe Gór Błękitnych (też na UNESCO, a co) – wszędzie to samo. Eukaliptus eukaliptusa eukaliptusem pogania.
Lasy deszczowe Gondwany
   Swoją drogą miejscowi mówią na nie gumtree i – jak wyjaśnił mi miejscowy Polonus, Janusz – nie parkują pod nimi samochodów. Ponieważ eukaliptus oprócz liści ma także brzydki zwyczaj zrzucania całych gałęzi.
   Ale. Gdyby tylko to. Ma jednak eukaliptus inną, gorszą cechę, związaną ze swoim cyklem życiowym.
   Mianowicie – mały eukaliptus, eukaliptusiątko, do swojego wzrostu potrzebuje wyjątkowo dużo światła. Sęk w tym, że australijskie lasy charakteryzują się niezwykle bujnym podszytem (przypomnienie z biologii – to w lesie warstwa krzaków i innych chynchów), więc nasionka eukaliptusa nawet gdy wykiełkują to obumierają. Cóż, biada. Zagrożone zostaje następstwo pokoleń, eukaliptusy nie mogą się doczekać potomstwa (a z biologicznego punktu widzenia to przecież jedyny sens istnienia organizmu – przekazać geny dalej), czyżby miałyby wyginąć? Otóż nie. Eukaliptusy wpadły na genialny pomysł: olejek eukaliptusowy jest olejkiem... łatwopalnym. W gorące letnie dni eukaliptusowe lasy całe parują (na niebiesko – nazwa Gór Błękitnych nie wzięła się znikąd – właśnie od oparów olejków eterycznych) i wystarczy iskra, żeby przesuszona ściółka stanęła w ogniu. Płomień strzela wysoko, szybko wspina się po pniach drzew pokrytych – jak wspominałem – łuszczącą się korą. Która to kora przy najmniejszym nawet podmuchu wiatru odrywa się i leci dalej przenosząc – w tym wypadku życiodajny (dla eukaliptusa, oczywiście) – ogień dalej. Paprocie, banksje czy inne rośliny w podszycie płoną (płonie też wszystko w okolicy – także ludzie). Las się oczyszcza, staje się świetlisty, małe eukaliptusiątka mogą spokojnie kiełkować i wzrastać (swoją drogą korzystają z tego też banksje – niezwykle ciekawe rośliny, półpasożyty – których nasiona wypadają z owocni i uzyskują zdolność kiełkowania właśnie po pożarach) – dodatkowo na świeżo nawiezionej popiołem glebie.
Owoce banksji
   Tak się dzieje oczywiście, gdy pożar lasu jest całkowity. Zdarza się to raz na kilkadziesiąt lat – eukaliptusy które widziałem wyrosły w większości po tych olbrzymich pożarach w latach siedemdziesiątych zeszłego stulecia. Śmiesznie to wygląda: las naturalny, a wszystkie drzewa w podobnym wieku – jak w naszych monokulturach sosnowych.
Góry Błękitne kilka dni po pożarach
   Kiedy ogień nie wypali jednak lasu do końca staje się kolejny cud – tydzień po pożarze ze zwęglonych zdawałoby się pni wystrzeliwują nowe gałązki. Taka totalnie świeża zieleń wspaniale odcina się od czerni pogorzelisk. W takim wypadku małe eukaliptusy będą musiały chwilę poczekać, bo rodzice za chwilę odetną dopływ światła do dna lasu – ale stare eukaliptusy i tak zyskują: wykosiły konkurencję i użyźniły ziemię – więc póki co wygrywają (a na dodatek usmażyły pewnie trochę koali, które przecież przyjaciółmi eukaliptusów nie są, nie?).
Po pożarach
   My przybyliśmy do Australii właśnie jakiś tydzień po zakończeniu pożarów – byliśmy więc świadkiem tego cudu odradzania się spalonych zdawałoby się do szczętu lasów. Maseczki przydały nam się już po powrocie do Polski – w związku pandemią koronawirusa. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy.
Nowe życie
   Plany w zwiedzaniu Australii pokrzyżowały nam natomiast powodzie. Ze Springbrook uciekliśmy w ostatniej chwili, Canberry nie zobaczyliśmy i zostałem, volens nolens, tępicielem szkodników (ze swej zalanej nory wyszła sobie ropucha aga – groźny gatunek inwazyjny w Australii – i trzeba ją było wytropić, złapać i zutylizować; Świat stał się choć w małym stopniu lepszym miejscem). Napadły nas też chmary komarów.
   Tak, że po wizycie w Australii mogę śmiało powiedzieć, że jest to prawdziwy Raj na Ziemi (ale nie pytaj o węże, pająki, pożary, powodzie, cyklony, rekiny, meduzy, susze i inne takie).
Powódź


Z miejsc naznaczonych cywilizacją odwiedziliśmy za to największe miasto na kontynencie - o tym wpis 26.06.2020

12 czerwca 2020

Jomsborg

  Wolin to wyspa na Morzu Bałtyckim u ujścia Odry, największa należąca całkowicie do Polski (sąsiedni Uznam/Usedom jest większy, ale podzielony między Polskę a Niemcy). Wolin słynie z wybrzeża klifowego chronionego przez Woliński Park Narodowy i kurortu Międzyzdroje, kreującego się na polskie Cannes (choć moim zdaniem nie wytrzymuje porównania – chyba, że cenowo, to wtedy tak). Niewiele jednak osób wie, że na wyspie znajdowało się jedno ze słynnych, zaginionych (właściwie, jeżeli wiemy, gdzie się znajdowało, to nie jest zaginione; ale kiedyś było, więc można powiedzieć, że zaginione, nie?) miast – Jumme/Jomsborg.
Skansen na Wolinie
   Nazwa Jomsborg, zachowana w sagach z czasów wikińskich przez stulecia była uważana za mityczną. W Jomsborgu mieszkali najdzielniejsi wojownicy, właściwie sami berserkerzy (odziani tylko w skóry niedźwiedzia i odurzeni substancjami psychodelicznymi
Skansen
nieznający strachu wojownicy – to dość niedokładna, ale ogólnie przyjęta definicja berserkera), do tego każdy z nich był skaldem (czyli poetą/prawnikiem/historykiem w jednym) niemal tak sprawnym jak Islandczycy (którzy uważani byli za najlepszych pieśniarzy i poetów; zresztą co innego można było robić na Islandii?). Konszachty z Jomsborgiem mieli tacy znamienici królowie jak Harald Sinozęby z Danii (tu podobno zmarł ranny po bitwie z synem Swenem Widłobrodym) czy Olaf Tyggveson z Norwegii (stąd wyruszył na swoją ostatnią bitwę, w której, jakżeby inaczej, poniósł śmierć). Przebywał tu też Styrbjoern, legendarny niemal watażka (poległ usiłując zdobyć tron Szwecji) i inni znaczni wodzowie (możliwe, że nie wszyscy zmarli śmiercią tragiczną, chociaż...).

   Niestety, ponieważ Jomsborg był dosyć sławny, żaden skald nie podał dokładnej lokalizacji grodu – wiadomo jedynie, że leżał on w Vindlandzie. Vindland, ziemia Wenedów, okazała się być terytorium słowiańskim – dziś to niemiecki land Meklemburgia – Pomorze Przednie oraz polskie województwo Zachodniopomorskie.
   O potężnym mieście Jumme jako miejscu śmierci duńskiego króla Haralda Gormsona pisze kronikarz Adam z Bremy. Opisuje leżącą u ujścia Odry miejscowość jako wielki port handlowy, zamieszkiwany przez Słowian, Sasów, Skandynawów i Greków.
   Około roku 990 władca polańskiego Państwa Gnieźnieńskiego (tak chyba brzmiała ówczesna nazwa tego, co dziś jest Polską – Civitas Shinesghe) Mieszko I zhołdował naczelny gród bogatego i silnego pomorskiego plemienia Wolinian (udokumentowana historia potyczek między Polanami a Wolinianami sięga Roku Pańskiego 967, ujście Odry ostatecznie opanował dopiero syn Mieszka, Bolesław I Wielki, uparcie zwany przez historyków Chrobrym). Gród ten nazywał się Wolin – Mistrz Wincenty zwany Kadłubkiem 300 lat później wyprowadził, zdaje się, że odrobinę błędnie, nazwę tego miejsca Wolin/Julin od nazwiska Juliusza Cezara, co było podstawą twierdzeń polskiej szlachty przez następne kilkaset lat, iż ich przodkowie walczyli z dzielnymi Rzymianami i na dodatek ich pokonali (pokonali też Aleksandra Wielkiego, oczywiście; teoria ta, po wynalezieniu Internetów zyskała kolejne życie jako tzw hipoteza Turbosłowian, ale to osobna bajka). O samym mieście wiadomo było tylko tyle, że było dosyć ludne oraz – skoro plemię było przy kasie – bogate (i znajdował się tam targ niewolników, niemal tak duży jak w ówczesnej czeskiej Pradze, ale nie mówmy o tym).
   Swoją drogą wnuk Haralda Sinozębego (pierwszy chrześcijański
York/Jorvik - wikiński dom
władca Danii wiele lat po śmierci użyczył swego przydomka jako nazwy dla technologii bezprzewodowego przesyłania danych - bluetooth) i Mieszka I okazał się być twórcą – krótkotrwałego – imperium składającego się z Danii, Norwegii, Szwecji i Anglii. Nazywał się Kanut Wielki.

  W końcu historycy skojarzyli wzmianki o Jomsborgu z informacjami o Wolinie i do pracy zabrali się archeolodzy. Okazało się, że rzeczywiście, w miejscu dzisiejszego miasta o nazwie Wolin w Średniowieczu istniał potężny gród – główna siedziba Wolinian – zasiedlony jednak w dużej mierze przez wikińskich wojowników i rzemieślników – był to więc znany z sag Jomsborg. Zaginione miasto Jumme zostało odkryte!
   I niestety można powiedzieć: co z tego? Gdyby u wybrzeży Bretonii odnaleziono zatopione miasto Ys – byłaby to zapewne sensacja na skalę światową. Albo jak ktoś udowodniłby, że Glastonbury to naprawdę Kamelot króla Artura? O rety. A tu – cisza.
   Kres świetności wczesnośredniowiecznemu miastu położył najazd duńskiego króla Magnusa Dobrego w 1043 roku. Jomsborg został
Wolin obecnie
spalony, ale Wolin przetrwał. Jeszcze 20 lat później pogańscy mieszkańcy o mały włos nie uczynili ze świętego Ottona z Bambergu męczennika, ale już wtedy palmę pierwszeństwa na ziemiach leżących u ujścia Odry przejmował Szczecin. Dzierży ją zresztą do dziś. Współczesny Wolin to senne miasteczko powiatowe, które turyści spieszący nad Bałtyk omijają szeroką obwodnicą (w końcu się dorobił by-passu, są tego dobre i złe strony, oczywiście). Na przedmieściach znajduje się
Drakkar
niewielki – dość ubogi jednak – skansen prezentujący rekonstrukcje chat z czasów Wikingów (mają także drakkara, tą normańską smoczą łódź), ale ożywa chyba tylko na odbywający się w sierpniu Festiwal Słowian i Wikingów – jest to zjazd grup rekonstrukcyjnych, ale także wszelkiej maści rzemieślników i pasjonatów historii; bardzo sympatyczna sprawa.
   Naprawdę, szkoda. Choć może się to zmieni – ostatnio modny był serial "Wikingowie" (tak słyszałem, zazwyczaj nie oglądam seriali; jak chodzi o czasy wikingów usilnie będę polecał książkę "Rudy Orm", starodawną superprodukcję hollywoodzką "Długie łodzie wikingów" i – tylko dla miłośników filmowych produkcji klasy C – polski komediowy serial "Ostatni Wiking"), więc może coś się ruszy w temacie. Warto by było, zwłaszcza, że Wolin to nie jedyne na ziemiach polskich zaginione i odnalezione miasto z czasów wikińskich – jest jeszcze pruskie Truso.
Chata wikińska z Truso - rekonstrukcja
   Na koniec jeszcze przypomnienie – czas istnienia Wolina to okres świetności, a zarazem schyłku skandynawskich wojowników. Świat Wikingów z X i XI stulecia obejmował całą Europę. Oprócz
Kijowska Złota Brama
rodzimych półwyspów – Jutlandii i Skandynawii żeglarze z północy opanowali całe niemal Wyspy Brytyjskie, skolonizowali Grenlandię, Islandię, Wyspy Owcze, ba, założyli osady także w Ameryce Północnej. Ostatni wikingowie totalnie rozpanoszyli się też po Europie kontynentalnej. Stworzyli Ruś i Normandię, zajęli Sycylię i Neapol. Decydowali o obsadzie stolca cesarskiego w Konstantynopolu... Po czym przyjęli chrześcijaństwo i zniknęli z kart dziejowych tworząc kilka skandynawskich państw oraz uczestnicząc w etnogenezie kilku kolejnych narodów. Wolin/Julin/Jumme/Jomsborg był częścią tego świata – choć Normanowie nie stali się elementem składowym historii Polski, to gdzieś tam się o siebie otarliśmy.
Normandzki zamek w Mont Sant'Angelo we Włoszech

8 czerwca 2020

Spotkanie z bogami cz. 2

   Vale un Potosi – warte Potosi – to w języku hiszpańskim idiom oznaczający coś wartego fortunę.
   Jechaliśmy do miasta jednak nie po to by ów majątek zbijać, ale by zobaczyć miejsce – wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO – które w pojedynkę niemal zatrzęsło światową gospodarką (oraz niemal doprowadziło do zdobycia Anglii przez króla Hiszpanii Filipa II – ale to całkiem inna historia). Nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam spotkać prawdziwe bóstwo.
Potosi - starówka
   Póki co jednak Potosi sprawiało wrażenie zapyziałego andyjskiego miasteczka, w którym zamiast tlenu – leży na wysokości 4000 metrów (starówka oczywiście, położone na stokach wygasłego wulkanu Cerro Rico przedmieścia leżą wyżej) – oddychało się czystymi spalinami (to zresztą charakterystyczna cecha boliwijskich miast – smog; powodowany oczywiście spalinami, tak jak w większości miejsc na Świecie – posłuchaj, Krakowie: wymiana pieców na droższe nic nie da!). Kiedy jednak wkroczyliśmy do zabytkowego centrum rzeczywiście dało się odczuć, że było to onegdaj miasto ludne – i cudne. Sam Karol V, jeden z największych władców XVI wieku, cesarz niemiecki, król hiszpański et cetera et cetera uważał Potosi za klejnot w koronie swego położonego na pięciu kontynentach Imperium, Nad Którym Nigdy Nie Zachodzi Słońce. W końcu miasto przynosiło mu olbrzymie dochody w postaci srebra (srebro, jak wiadomo, było przez wieki podstawą stabilnej waluty; napływ srebra – i złota – z Nowego Świata zdestabilizował europejską gospodarkę oraz rozwalił gospodarkę Hiszpanii; Don Carlos i jego syn, Filip II tego nie odczuli, prowadzili politykę iście imperialną, ale wystarczyło kilka lat i Hiszpania upadła na samo dno europejskiej sceny politycznej, stając się piłką kopaną między Królestwem Francji a Świętym Cesarstwem; dopiero generał Franco w połowie XX wieku wydobył państwo z kryzysu) i rychło stało się najludniejszą metropolią w imperium.
   Wszystko za sprawą miejscowej góry. Sumaq Urqu – tak nazywali wzniesienie Inkowie z Tihuantansuyu, władający tymi ziemiami przed konkwistą. Nie znam keczua, nie wiem co to znaczy, ale Hiszpanie nadali szczytowi nazwę Cerro Rico – Bogata Góra, ponieważ we wnętrzu skrywała niewyobrażalne bogactwa: tony srebra. Kiczowie i Ajmarowie zamieszkujący okolicę nic o nich nie wiedzieli, nie założyli też kopalń, ale szybko – pod hiszpańskim przymusem – nauczyli się drążyć szyby w zboczach góry. Praca była ciężka.
Cerro Rico
   Obecnie srebra w Potosi już nie ma, teraz wydobywa się jeszcze odrobinę cyny – lecz wieloletnia eksploatacja sprawiła, że góra została – jeśli można tak powiedzieć – dokumentnie oskórowana. Woła się nań "Obrana Góra". Licznymi niewielkimi kopalniami dziś zarządzają prywatne spółki – cooperativos – górników i oprócz prac wydobywczych żyją także z wizyt turystów. Znaleźliśmy jedno z takich przedsiębiorstw – i udaliśmy się w głąb góry.
Wejście do kopalni
   Dziś turysta – i górnik – dostaje ochronne kombinezony, kalosze (kolega wylosował – jak się okazało – półprzepuszczalne: wpuszczały wodę do środka, ale już nie wypuszczały), kask i lampę elektryczną i zanurza się w ciemność. W kopalni nie ma – do czego przyzwyczajają odwiedzających udostępnione kopanie Starego Świata – oświetlenia, zabezpieczeń czy ogólnie jakiejkolwiek infrastruktury. W nieświeżym powietrzu i ciemnościach można spróbować sobie wyobrazić jak mogła wyglądać praca w "złotym wieku" Potosi. Indianie, żując non stop liście koki całymi dniami wykuwali sztolnie, szyby i chodniki poszukując w ciemnościach żył srebra. Potem wynosili urobek na zewnątrz – i z powrotem. Nad nimi stał oczywiście hiszpański nadzorca – dziś powiedzielibyśmy supervisior – i zaganiał do jeszcze cięższej pracy – to znaczy motywował do generowania większych zysków. Indianie pracowali – i umierali.
Sztolnia
W kopalni
   Zanim przejdziemy dalej – kilka słów wyjaśnienia. Andyjscy górale z racji warunków środowiskowych nie są najbardziej pracowitym ludem na Świecie. Surowy klimat i brak tlenu sprawiają, że każda intensywna praca musi skończyć się zapaścią. Jeśli Indianie już coś robią – jest to proces dość powolny i mało intensywny. Skutki zmęczenia łagodzi oczywiście żucie liści koki (wspominałem już o niej – taka w smaku trawa o wyglądzie liści bobkowych) – nie ma to nic wspólnego z zażywaniem kokainy (choć Unia E***pejska zabrania wwozu owych liści na swój teren). Jest to natomiast czynność właściwie kulturowa – jak wciąganie tabaki przez Kaszubów. Wykorzystali to Hiszpanie i na potrzeby kopalń w Potosi założyli pierwsze plantacje krzewu koki (wcześniej każdy miał w ogródku krzaczek, ale był on na własny użytek) i karmili liśćmi swoich podkomendnych. Lekko otumaniony Indianin lepiej pracował i mniej jadł – podwójny zysk dla nadzorcy, nieprawdaż? Żeby jeszcze bardziej zmusić Indian do harówki jakiś pomysłowy Hiszpan postanowił autochtonów nastraszyć:
   - Słuchajcie – powiedział – w kopalni żyje demon.
   - Co żyje? - zdziwili się Indianie.
   - Diabeł. Zły duch. I jak będziecie pracować opieszale będzie wam robił krzywdę! Będzie was prześladował. Zginiecie.
   - Ojej.
   W teorii miejscowi Indianie byli już chrześcijanami – ale próżno szukać u nich było (przynajmniej w większości przypadków) neofickiego zapału. Chrystianizacja okleiła dawne wierzenia warstwą na tyle cienką, że jeszcze dziś – i to widać – prześwitują spod katolickich obrzędów pogańskie wierzenia. Co dopiero w XVI czy XVII wieku. Hiszpanie doskonale zdawali sobie sprawę w wiarę Indian w świat duchów i demonów – więc postanowili wykorzystać to do zintensyfikowania ich pracy (może metody dzisiejszych menadżerów w korporacjach odrobinę się różnią, ale chyba da się zauważyć jakiś wspólny mianownik). Nie przewidzieli jednak pewnej cechy wierzeń Autochtonów, dosyć charakterystycznej dla religii pogańskich...
   - Słuchajcie – prowodyr grupy patrzył się na umęczonych ziomków – Ten duch, co tu żyje...
   - Ten, co to się sroży jak nie pracujemy?
   - Tak, bóg tej kopalni.
   - Co z nim?
   - Trzeba mu złożyć ofiarę. Co taki bóg może lubić? Liście koki?
   - Ja bym lubił.
   - No! Jak bóg będzie zadowolony, to przecież nie zrobi nam krzywdy, jak nie będziemy pracować, nie?
   - Racja!
  Otóż bogowie andyjskich Indian – rzecz nie do pojęcia dla chrześcijańskich zdobywców – byli ambiwalentni. Ani źli, ani dobrzy. Ich stosunek do wyznawcy zależał od stosunku tegoż wyznawcy do bóstwa – "daj, a ja dam", można powiedzieć w skrócie (swoją drogą taka zasada wzajemności była stosowana także w sferze profanum - w końcu w Andach prekolumbijskich nie znano instytucji pieniądza). Zamiast więc pracować jak oszalali ze strachu przed demonem górnicy zaczęli owemu bożkowi składać ofiary.
   Kroczyliśmy więc ciemnymi, dusznymi korytarzami (na pewno nie polecam zwiedzania komuś cierpiącemu na klaustrofobię albo nyktofobię) jednej z kopalni, co jakiś czas brodząc po kostki w wodzie (najbardziej odczuwał to kolega w dziurawym kaloszu). Kiedy snop światła latarki przesuwał się po ścianach i suficie miało się wrażenie, że stemplowanie pamięta czasy pierwszych górników. Nagle przewodnik skręcił – my za nim. Tunel, w który weszliśmy różnił się trochę od pozostałych. Był węższy, inaczej ostemplowany – inaczej też pachniał. Oprócz zapachu ziemi i butwiejących desek do nozdrzy dochodziła woń dymu papierosowego oraz perfum. Zrobiło się jeszcze goręcej i zniknęły nawet najmniejsze przejawy ruchu powietrza. Słowem – weszliśmy w gęstą, atmosferyczną zupę.
   - Macie papierosy i liście koki? – zapytał nasz przewodnik; wcześniej zachęcał nas do kupna owych utensyliów; część była przeznaczona na poczęstunek dla górników, ale sporo zostało.
   Kiwnęliśmy głowami. Po chwili duszny tunel delikatnie się rozszerzył a w oddali zobaczyliśmy światło.
   - El Tio – szepnął nasz przewodnik i pokłonił się.
   Na środku niewielkiej – raczej wydrążonej niż naturalnej – groty w otoczeniu pustych butelek po alkoholu i paczek po papierosach (oraz kolorowych wstążek, liści koki i różnych śmieci) tkwił posąg antropomorficznej czerwonej postaci – wyglądał trochę jak pośledniejszy diabeł z katechizmu dla przedszkolaka skrzyżowany z Priapem (czyli tak, jak Diabeł powinien wyglądać, może bez tego gargantuicznego prącia). Przewodnik z nabożną czcią otworzył puszkę piwa i wylał zawartość na posąg.
El Tio
   - To jest El Tio – wyjaśnił; "El Tio" znaczy w dość dowolnym przekładzie "Wujcio" – Modlimy się do niego, żeby nie zrobił nam krzywdy pod ziemią. To jego królestwo.
   Wujcio. Dziwna nazwa dla bóstwa, ale łatwa do wytłumaczenia. W języku keczua (ani w ajmara) nie ma głoski "d". Kiedy Hiszpanie obwieścili, że wewnątrz góry mieszka duch, Indianie potraktowali go jak boga – el Dios. Dios – Tios – Tio. Wujcio.
   Można się spierać, czy ów El Tio to bóstwo – czy tylko duch opiekuńczy kopalni, odpowiednik naszego Skarbka. Czemu by nie. Natomiast rzeczywiście, jest to postać, w którą miejscowi wierzą. Owszem, są chrześcijanami, jest Bóg – ale jest On daleko, i ma na głowie cały Wszechświat. A tu, pod nosem, mamy pomniejsze bóstwo, w które trzeba wierzyć, któremu trzeba składać ofiarę – z liści koki, piwa czy papierosów – żeby wyjść na powierzchnię.
   Wyszliśmy wszyscy. Nikt nie został.

5 czerwca 2020

Spotkanie z bogami cz. 1

    Kolejna opowieść będzie o tym, jak spotkałem prawdziwego boga.
   Nie, oczywiście, nie chodzi mi tu o dotknięcie Absolutu – tego jeszcze w swoim życiu nie doświadczyłem (chociaż zdarzały się beznadziejne momenty, w których przychodziła nagła i niezrozumiała pomoc – więc można je chyba traktować jako spotkanie z Bogiem; nie jako trzeciego stopnia, osobiste, ale... na potrzeby tej opowieści wystarczy stwierdzenie, że nie stanąłem z Nim twarzą w twarz, a kontakty z Bożą Obecnością, Szehiną, niech pozostaną moją prywatną sprawą) i jako osoba wierząca muszę zadowolić się Wiarą (nie nadaję się na św Tomasza Didymosa, który musiał dotknąć by uwierzyć). Chodzi mi spotkanie ze "zwykłym" bóstwem, ziemskim obiektem kultu.
   Wiadomo, każdy z nas spotkał się z czymś takim – w British Museum w Londynie, na berlińskiej Wyspie Muzeów chociażby. Pełno jest tam narabowanych wizerunków antycznych bóstw. Jako, że w czasach rabunku antycznych stanowisk archeologicznych Polski sensu stricte nie było w naszych muzeach takich boskich śladów jest zdecydowanie mniej (obie wojny światowe i rabunki niemiecko-radzieckie też sytuacji nie poprawiły, o nie), ale w Krakowie znajduje się pewien ewenement na skalę chyba nawet światową – mówię o posągu tzw. Światowida ze Zbrucza. To prawdopodobnie jedyny tej klasy zachowany wizerunek bóstwa stricte słowiańskiego. Może nie ma klasycznej urody Apollina czy powabów Wenus z Willendorfu, ale jest nasz, rodzimy (o ile, oczywiście, nie jest fałszerstwem z XIX wieku; pojawiają się takie głosy, a wtedy była przecież moda na "produkcję" starożytności).
Swiatowid ze Zbrucza
   Najstarsze bóstwo widziałem oczywiście tam, gdzie i najstarszą świątynię: na Malcie. Trochę przypomina ono te liczne neolityczne figurki uznane przez uczonych za wizerunki kogoś na kształt Wielkiej Matki, Pramacierzy. Kult taki obecny jest chyba we wszystkich kulturach – i jest to dosyć logiczne: cud narodzin i macierzyństwa ma w sobie coś ponadnaturalnego (i nieważne, co o tym sądzą niektórzy współcześni... myśliciele?).
Maltańska Pramacierz
   Czy się to podoba wszelkiej maści ateistom czy nie – człowiek jest istotą religijną. Jeśliby nie był, to przecież nie wynalazł by religii, nie? Prawdopodobnie od samego początku w coś wierzyliśmy – archeolodzy znajdują resztki ceremonii pogrzebowych u pierwszych paleolitycznych łowców oraz u naszych kuzynów Neandertalczyków (pozostałe zwierzęta – mimo nachalnego uczłowieczania ich przez tzw. obrońców praw zwierząt nadal traktują odejście współplemieńca bez zbędnych ceregieli czy pochówku; czyż nie?), ale prawdziwy przełom dokonał się podczas tzw. rewolucji neolitycznej. Już o niej wspominałem w którymś z wpisów, ale przypomnę: wtedy wynaleźliśmy rolnictwo, zaczęliśmy wieść osiadły tryb życia czego efektem jest dzisiejsza cywilizacja, Internet i loty na księżyc (oraz oglądanie zabawnych kotków w internecie). Wielu uczonych uważało, że wtedy też wynaleźliśmy religię.
   Odkrycie w Gobekli Tepe (kurde, naprawdę muszę tam pojechać) zmieniło wszystko. To najstarsza znana świątynia – zespół świątynny właściwie – obrazująca zmianę w myśleniu ówczesnego człowieka. W cudownych jaskiniach Lascaux czy Altamiry potężne zwierzęta, wspaniała natura, postawiona jest w opozycji do cherlawych ludzików, z trudem z tą naturą walczących. W Gobekli Tepe – przynajmniej mentalnie – okiełznaliśmy świat przyrody, postawiliśmy się ponad wszelkim stworzeniem. I – uwaga – według badań archeologów odbyło się to przed wynalezieniem rolnictwa. Czyżby więc to religia, centrum kultowe gromadzące ludzi sprawiła, że trzeba było wymyślić coś, żeby nie paść z głodu? Możliwe. Do tej pory żyliśmy w niewielkich grupkach po 20-30 osób, utrzymujących się ze zbieractwa i łowiectwa. Jak na jakimś terenie brakło pokarmu, nie musieliśmy walczyć o zasoby, tylko szliśmy sobie dalej. Było elegancko. Tutaj nagle zaczyna być nas dużo więcej w jednym miejscu. Całe szczęście (przypadek?) w okolicach Gobekli Tepe rośnie pewien gatunek trawy – jej dość duże ziarna (z zawartością odżywczego glutenu oczywiście) po dojrzeniu nie wypadają z kłosów, więc można je zebrać i przerobić na kaszę czy mąkę. Albo zasiać i poczekać na następny plon. Ta trawa to przodek pszenicy, rośliny która odniosła największy ewolucyjny sukces prawdopodobnie w historii Ziemi – gatunek ten zajmuje największy areał na całym świecie, i rośnie właściwie w monokulturze. Niezły deal za oddawanie części swoich ziaren jakiejś dwunożnej małpie, nie?
   W każdym razie najpierw wynaleźliśmy religię, potem rolnictwo. Nasze życie zmieniło się diametralnie – uprawa ziemi wymaga większego trudu niż zbieractwo, życie w większych grupach powodowało więcej konfliktów, groził głód, zaraza, kobiety musiały – i mogły – rodzić więcej dzieci, więc pierwsza ciąża niebezpiecznie się przyspieszyła powodując bardziej bolesne porody... Chwila, gdzieś już o tym czytałem. Tylko gdzie? (podpowiedź: Księga Rodzaju. Przypadek?).
   A jak już religia była – zaczęliśmy wymyślać sobie bóstwa. Najczęściej na nasz obraz i podobieństwo. Większa część z nich umarła razem z ich wyznawcami, nieraz zostawiając ślad w bajkach czy mitach, ale niektórzy przetrwali (i mają się całkiem dobrze, nawet jeśli mają głowę słonia albo trochę zbyt dużo rąk). Ale nawet w naszych czasach – to jest czasach, które może objąć spisana historia – bywa, że pojawiają się nowi bogowie.
   Najsłynniejszy jest kult cargo – w czasie drugiej wojny światowej Amerykanie zrzucali z samolotów dary na polinezyjskie wyspy (a więc nie tylko bomby? Dziwne) by odciągnąć tubylców od mających zakusy na te tereny Japończyków. Po wojnie zrzuty ustały – miejscowi zaczęli tworzyć modele samolotów, miały one przyciągnąć lotników i spowodować nowe dostawy darów (trochę miało to zadziałać na zasadzie magii sympatycznej; nie znaczy to, że ta magia jest spoko, tylko że działa na zasadzie "podobne działa jak podobne" – w czasie burzy zapalało się kiedyś gromnicę; ktoś zauważył, że piorun nigdy nie trafia w ognisko, więc skoro nie trafia w duży ogień, to w podobny, tylko mniejszy też nie trafi. Zapewne.).
   Bóstwo, które spotkałem jest trochę starsze od kultów cargo. Narodziło się w ciemnych korytarzach południowoamerykańskich kopalń srebra wkrótce po konkwiście. Pośrednio przyczynili się do jego powstania Hiszpanie ponad miarę eksploatujący miejscowych Indian, ale wyznawcami byli – i są – Indianie i Metysi harujący i umierający pod ziemią dla chwały imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce.
Kopalnia w Potosi
   Na dodatek kopalnia, w której to bóstwo spotkałem położona jest w bardzo niegościnnym rejonie andyjskiego Altiplano.
   Więc proszę wyposażyć się w niezłą kondycję fizyczną – i w drogę w wysokie góry. Czyli do następnej części - 08.06.2020.
Altiplano
   Ach, na koniec jeszcze jedna ciekawostka: warto zauważyć, że wiara rośnie wprost proporcjonalnie do ubóstwa i zagrożenia. Ateizm jest modny w bogatym Zachodnim Świecie, ale tam, gdzie trzeba zmagać się z przeciwnościami losu bóstwa – i Bóg – mają się dobrze. Mówi w końcu stare przysłowie: jak trwoga to do Boga.
   I wspaniale pewną dyskusję o ateizmie skwitował mój znajomy, onegdaj kapelan w Hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej:
   - Wiesz – powiedział – jak ci świszczą koło ucha kule karabinowe, to nie ma możliwości, żebyś był ateistą.

1 czerwca 2020

Akrotiri - Atlantyda cz. 2

    Dobra. Na czym to... Ach, tak.
   Santoryn i poszukiwania Atlantydy.
  Kiedy doczłapaliśmy się z lotniska do Firy, stolicy wyspy – podziwiając po drodze miejscowe winnice (zasługują na wzmiankę – teraz jej nie będzie, ale są niezwykle ciekawe) – skierowaliśmy swe kroki do niewielkiego muzeum (trochę ubarwiam; najpierw pozwiedzaliśmy okolicę, zdobyliśmy ruiny weneckiej twierdzy, skosztowaliśmy miejscowych smakołyków, nie daliśmy się zabić niezwykle wrednemu osłu... et cetera, et cetera) w którym przechowywane są pozostałości po dawnej cywilizacji.
   Fira jest miejscowością turystyczną, więc w teorii każdy turysta może samodzielnie odkryć te cudeńka, ale niestety, antyczne malunki – bo to one są chyba najładniejsze – zwykle przegrywają z inną, niekoniecznie śródziemnomorską triadą (pszenica, oliwa, ryba – tak przypominam; na tej triadzie żywieniowej wyrosły wszystkie wielkie śródziemnomorskie cywilizacje): wino, kobiety, śpiew (w moim wieku to właściwie wino, kobiety i śpię). Ale każdy ma swoje priorytety.
Minojskie freski z Akrotiri
   Kobiet ze sobą nie mieliśmy, śpiewać nam się nie chciało, a wino się skończyło – weszliśmy więc do muzeum. Polecam. Freski zachowały się przez te tysiąclecia wręcz idealnie, podobnie jak inne delikatne przedmioty użytkowe, prezentowane tu ex situ, czyli nie na wykopaliskach. Naprawdę można było się zachwycić.
   Potem wystarczyło tylko dostać się na stanowisko archeologiczne Akrotiri. Zapewne w sezonie nie ma z tym większego problemu, ale w lutym? Na większości wysp w tym czasie nie funkcjonuje transport publiczny, na szczęście na Santorynie była jego namiastka. Znaleźliśmy dworzec autobusowy oraz – z pewnym trudem – pojazd udający się w tamtą stronę. Ponieważ kasa była zamknięta za bilety zapłaciliśmy komuś, kto wyglądał na szefa tego interesu – miał wąsy, głośno krzyczał i biegał od autobusu do autobusu. Wsiedliśmy. Autobus odjechał, hm, punktualnie – to znaczy wtedy, kiedy kierowca skończył pogawędkę z owym wąsatym zarządcą – konduktorem. Kierowca usiadł za kółkiem, odpalił silnik, włączył radio, zapalił papierosa, napił się kawy, odebrał telefon i pojechaliśmy.
   Naprawdę nie wiem, jak na niezwykle krętej drodze udało mu się dotrzeć do celu. Na kawę, telefon i papierosa potrzeba na raz około trzech rąk, a do tego dochodzą zakręty i zmiana biegów. Na pewno pojazd miał sprawne hamulce. Kilkukrotnie przekonaliśmy się o tym na własnych twarzach.
   Wyglądało to tak: któryś z nielicznych pasażerów wstawał i krzyczał. Kierowca, nie przestając rozmawiać przez telefon, pić kawę i palić papierosa ostro naciskał na hamulec. Stojący przewracał się i zsuwał po podłodze w stronę drzwi. My uderzaliśmy twarzami w fotel przed nami. Następnie leżący już przy drzwiach wysiadał, kierowca ruszał, więc uderzaliśmy w nasz fotel potylicami. Kawa się nie wylewała.
   Podobnie przedstawiała się sprawa, jeśli ktoś chciał wsiąść. Machał do kierowcy, a ten – bach – na pedał hamulca. My – trach nosem w fotel. Wsiadający miał przygotowane drobne na bilet, ale skoro kierowca miał zajęte ręce telefonem, papierosem i kubkiem, to machał tylko – czymś, nie wnikajmy czym – żeby pasażer przechodził dalej. Oczywiście, rzeczony nie dochodził do miejsca – kierowca ruszał z piskiem, delikwent wywracał się na podłogę, a my uderzaliśmy potylicami... I tak da capo al fine.
   Byliśmy też jedynymi, którzy zapłacili za bilet.
   I jak tu się dziwić, że w Grecji był kryzys? (byliśmy tam jeszcze przed krachem)
  W końcu dotarliśmy na miejsce. Szczęśliwi, podekscytowani i lekko obici. Ruszyliśmy na teren wykopalisk (niedaleko Akrotiri jest jedna z atrakcji wyspy, Czerwona Plaża – cóż, kolega na jej widok stwierdził: wielka mi atrakcja). Ogrom stanowiska w porównaniu z widocznym we współczesnej Grecji (i całym basenie Morza Śródziemnego) na każdym kroku "jakoś-to-będzizmem" sprawił, że pośród ludów mogących wznieść miasto zostali Minojczycy i Pelagezowie. Greków skreśliliśmy.
   Antyczne miasto okazało się przegenialne. Gruba warstwa popiołów zrobiła swoje – budynki, także piętrowe, zachowały się wspaniale. Wielka szkoda, że nie można było zobaczyć owych malowideł z Firy in situ – czyli na miejscu. Dla lepszej ochrony zostały pozdejmowane ze ścian. Jest jednak nadzieja, że może kiedyś uda się je ujrzeć. Jak nam powiedziała pani muzealniczka – dotychczas odkopano jedynie 15 procent miasta. A i tak to co widzieliśmy było imponujące.
Miasto z Epoki Brązu
   O jednym dotychczas nie wspomniałem – o szkieletach. Pompeje czy Herkulanum to istne cmentarze ofiar wulkanu, a tu – w erupcji po wielokroć potężniejszej – nic. Miasto zostało zasypane, ale bez ludzi. Co się mogło stać?
Ruiny
   W poprzednim wpisie wspominałem o potężnych trzęsieniach ziemi tuż przed erupcją – tych, które zniszczyły pałace na Krecie.
  To tylko przypuszczenia, ale... Ziemia się zatrzęsła, możliwe, że wulkan zaczął dymić, więc miejscowi – rybacy, kupcy, piraci – załadowali żony, dzieci i sąsiadów na łódki i uciekli na morze. Czy przetransportowali gdzieś pierwszą partię uchodźców, wrócili po następną i następną? Możliwe – raczej nie wydaje mi się, żeby całą populację udało się na raz zaokrętować – ale kto wie. Archeolodzy twierdzą, że w mieście widać było przygotowania do ewakuacji: ułożone towary, wyprzątnięte kufry... Wizja jednorazowej ucieczki jest dużo bardziej romantyczna – może wsiedli na statki godzinę przed erupcją? Może widzieli z pokładów łodzi katastrofę? Jeśli tak, mogłaby to być ostatnia rzecz jaką ujrzeli. Fala uderzeniowa z pewnością zatopiłaby większość floty. Może z pobliskiej wyspy patrzyli na kataklizm? Kiedy trochę się uspokoiło wrócili, i zobaczyli, że już niczego nie ma, że dawna, bogata ziemia zamieniła się w pogorzelisko a zamiast tkwiącej pośrodku góry była tylko morska kipiel. Może popłynęli na Kretę – gdzie po przejściu tsunami ujrzeli obraz jeszcze straszniejszy niż na rodzinnej ziemi? Nie wiadomo. W każdym razie zniknęli razem z wyspą – która w dużym stopniu pogrążyła się w otchłani morskiej – jak Atlantyda.
Stolik
   Po nich przyszli Grecy i założyli w tym samym miejscu wioskę Akrotiri – którą, ponieważ wulkan nadal jest aktywny – może czekać taki sam los (o ile wcześniej archeolodzy jej nie rozbiorą szukając antycznego miasta).
   Sporo jest zaginionych miastniektóre już odnaleziono, inne nadal są legendą – ale dużo więcej jest takich, o których przepadła nawet pamięć. Choć Akrotiri jest mocnym kandydatem na Atlantydę chyba jest jednak miastem z tej drugiej kategorii – zapomnianym, po którym nie został nawet ślad we wspomnieniach. Może dawni mieszkańcy zaginęli a ich sąsiedzi, sami w kłopotach, nie mieli sił by przekazać tradycję o takim miejscu? Albo sami ocaleni, odcinając się od tragicznej przeszłości skazali swoją Ojczyznę na takie damnatio memoriae? Ta druga opcja wydaje się nieprawdopodobna, ale kto wie.
   My na pewno nie wiedzieliśmy. Z antycznego miasta wróciliśmy do współczesności. Trzeba było dostać się do portu – tam czekał prom na kolejne wyspy. Żadnego autobusu akurat nie było – może i dobrze – więc ruszyliśmy na piechotę. Mieliśmy kawałek do przejścia, ale zdążyliśmy. Po drodze trafił się malowniczy zachód słońca i miejscowe wino (kobiet i śpiewów nadal nie było). Była już noc, kiedy prom odbił od nabrzeża i ruszył w stronę wyspy Milos i miejscowości o nazwie Adamas.
Zachód słońca nad kalderą
   Ale, jak mówiłem, to inna historia.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...