Do Ameryki
Południowej najłatwiej dostać się oczywiście samolotem
(przypominam, że najmniejszy samolot jaki kiedykolwiek pokonał
Atlantyk był konstrukcji polskiej – RWD-5bis – oraz przez Polaka
był pilotowany; był to
pochodzący jak ja z
Warty pionier lotnictwa
i żołnierz Stanisław Skarżyński) – skoro w
Polsce nie ma
wielkiego międzynarodowego lotniska musiałem udać się do
Berlina
a stamtąd do Nowego Jorku. Miałem chwilę czasu, więc pojechałem
na Manhattan. Cóż, nie ma się co dziwić Woody'emu Allenowi – NYC
jest bardzo przereklamowany (choć może zamiast robić kolejny film
o tym, jak to się miasta nie lubi, łatwiej byłoby się po prostu
wyprowadzić; widzę tu syndrom sztokholmski).
 |
Panorama Brooklynu
|
Z Nowego Jorku
via Bogota polecieliśmy do
La Paz – tonącej w
smogu rzeczywistej
stolicy Boliwii (konstytucyjną jest oczywiście
Sucre).
 |
La Paz
|
 |
Brama Słońca w Tiwanaku
|
Z La Paz ruszyliśmy na niesamowity
Salar de Uyuni – poprzednio byłem tam w porze deszczowej, i
ogromna słona pustynia wyglądała jak jezioro – tym razem trwała
pora sucha, więc przepiękne to miejsce wyglądało całkiem
inaczej. Można też w końcu było dotrzeć do słynnej
Isla Incahuasi, olbrzymiej skale porośniętej wiekowymi
kaktusami.
 |
Salar de Uyuni - Isla Incahuasi
|
Oprócz
Uyuni na Altiplano odwiedziłem też dwa
górnicze miasteczka – dziś kopalnie są już pozamykane – znane
z karnawału
Oruro i dużo bardziej anonimowe
Pulacayo.
 |
Nieczynna kopalnia w Oruro
|
Najsłynniejszym miastem górniczym Boliwii jest
jednak
Potosi i zamieszkała przez górnicze
bóstwa Cerro Rico.
Trasę Uyuni –
Potosi – Sucre pokonywałem autobusem już kilka
lat temu: nic się nie zmieniła, dalej wiedzie przez przepiękne
Andy.
 |
Panorama Potosi
|
 |
Boliwijskie Andy
|
Co do
przedpotopowych
gadów – w Parku Narodowym Amboro podle Samaipaty
znajduje się równie przedpotopowy las paproci drzewiastych.
 |
Paprocie drzewiaste w mglistych lasach deszczowych Boliwii
|
Nie jednak
lasy mgliste były moim celem w tamtym rejonie. Nad Samaipatą góruje
bowiem
inkaskie miasto wpisane na Listę Dziedzictwa Ludzkości
UNESCO. Dotrzeć tam z miasteczka można właściwie tylko taksówką
– a do samej Samaipaty z Sucre dojechałem okrężną drogą: z
Sucre samolotem do Santa Cruz, a stamtąd marszrutką w góry.
Do
Santa Cruz wróciłem także marszrutką (tu zwaną
truffi; w Peru to
colectivos) – a stąd ruszyłem na
Gran Chaco. Pierwszy etap
autobusem do Villamontes był urzekający – autokar wygodny, a
firma zwała się
Trans Juan Pablo II, więc jako rodacy papieża
dostaliśmy zniżkę. Z Villamontes na granicę kursowały
truffis, a
w Paragwaju...
 |
Gran Chaco
|
No a w Paragwaju na Chaco to właściwie tylko
autostop. Dopiero w
Filadelfii złapaliśmy autobus do stołecznego
Asuncion, miasta, które nie porywało.
 |
Asuncion - stolica Paragwaju
|
Sieć komunikacyjna
Paragwaju nie jest zbyt rozwinięta, na szczęście miejscowi o tym
wiedzą i zabierają autostopowiczów. Po wschodniej części kraju
podróżowaliśmy właśnie w ten sposób (choć, podobnie jak w
Chaco, buty też były w użyciu) –
Asuncion – Santa Angela –
La Rosada – Salto Guarani – Carapegua – Quindy –
Encarnacion.
 |
Ruiny zakładów zbrojeniowych w La Rosada
|
W okolicach Encarnacion znajdują się
ruiny redukcji misyjnych dla Guaranich. Doceniło je UNESCO, więc i my
odwiedziliśmy. Po czym przekroczyliśmy Paranę i ruszyliśmy do
Argentyny.
 |
Redukcje misyjne w Paragwaju
|
W Argentynie widziałem tylko jedną prowincję –
Misiones. Nazwa nie wzięła się znikąd: tu też są jezuickie
redukcje misyjne.
.JPG) |
San Ignacio Mini
|
A także leżące na granicy z Brazylią
olbrzymie wodospady Iguazu – do których dojechaliśmy autobusami
firmy Horanski. Cóż, ten region Ameryki Południowej w XIX wieku
przyjął bardzo wielu europejskich emigrantów. Zarówno w Misiones,
jak i w brazylijskiej Paranie żyje sporo naszych rodaków, nie tylko
biznesmenów, ale także na przykład plantatorów
ostrokrzewu paragwajskiego.
 |
Wodospady Iguazu - największa atrakcja prowincji Misiones
|
Z Argentyny wróciliśmy do Paragwaju –
via
Brazylia. Tu zaskoczyła nas pora deszczowa – ale zdążyliśmy
umknąć do Asuncion, skąd mieliśmy lot do
Limy.
 |
Pora deszczowa na zaporze Itaipu: granica brazylijsko-paragwajska
|
Lima,
stolica Peru, na blogu już
gościła, ale tym razem oprócz
zjedzenia
ceviche ruszyłem zwiedzać lokalne
piramidy – jest ich
tu kilkanaście, a było pewnie kilkadziesiąt.
 |
Lima - nadoceaniczne klify
|
Oprócz tego w
końcu zajrzałem do Callao, głównego portu Peru, i sporej
mordowni. W czasie jednej z południowoamerykańskich wojen port
został
obroniony między innymi dzięki wysiłkom naszego rodaka,
Ernesta Malinowskiego.
 |
Hiszpański fort w Callao
|
Następny etap podróży odbyłem samemu
– towarzysze polecieli do
Cuzco, a ja zostałem na
wybrzeżu: w
końcu miałem chwilę czasu by odwiedzić
najciekawsze miejsca tej
części kraju. Oczywiście, nie wszystkie, choć niektóre bardzo
nieznane (co oznacza, że nie
odwiedziłem najbardziej znanej
atrakcji kraju -
Patallaqty; no ale ileż można).
 |
Inkaskie akwedukty z lotu ptaka - atrakcja dość nieznana
|
 |
Pingwiny Magellana - turystyczni gwiazdorzy w Paracas
|
 |
Tambo Coloredo
|
 |
Port i plaża w Huanchaco
|
Bardziej niż
trzcinowe łodzie
interesowały mnie jednak miejscowe stanowiska archeologiczne, takie
jak
Chan Chan czy
Moche. Oraz składane tam krwawe ofiary.
 |
Chan Chan
|
Jak
wspominałem, trafiłem też na miejsca nieznane, mimo, że wpisane
na Listę Dziedzictwa ludzkości UNESCO – takie jak Chankilo obok
Casmy. Dzięki brakowi infrastruktury turystycznej
pierwszy raz
jechałem mototaksówką przez wydmy oraz
wspinałem się po wzgórzu
z pirytu. Bardzo polecam, nawet się mocno nie pokaleczyłem.
 |
Trzynaście Kamieni - obserwatorium słoneczne w Chankilo
|
Tuż
przed powrotem do Limy dotarłem jeszcze do
Doliny Supe i do
Świętego Miasta Caral. Stanowisko archeologiczne robi wielkie wrażenie, a na
dodatek uznawane jest za najstarszą cywilizację Ameryki
Południowej.
 |
Święte miasto Caral
|
Z Limy – już nie solo – poleciałem do
Iquitos: innej drogi tam nie ma (chyba, że wiele dni
w łódce).
 |
Pałac Fitzcaraldo w Iquitos
|
 |
Dżungla amazońska - stacja benzynowa w Mazan
|
 |
Amazonka
|
Samo
Manaus –
dokąd w końcu
dotarliśmy – to olbrzymie miasto w dżungli.
Wyrosło na kauczukowej gorączce w XIX wieku i mimo ogromu jest, trudno ująć to inaczej, typowym
dżunglowym miastem – a o takich już na blogu
pisałem.
 |
Manaus
|
 |
Rio de Janeiro - ostatni przystanek na trasie podróży
|
Wpis miał być krótki,
po to tylko, żeby powrzucał linki do konkretnych opisów miejsc...
Ale mnie poniosło, zwłaszcza we wstępie. Potem się trochę
ogarnąłem. Cóż. Pozostaje mi tylko zaprosić na blogową
podróż
po Ameryce Łacińskiej, niemniej tylko dla wytrwałych, bo potrwa
kilka miesięcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz