Tłumacz

15 stycznia 2024

Peregrynacje po Ameryce

    Cóż, obiecaną blogową podróż po Ameryce Południowej zaczynam od ze wszech miar niegościnnego Gran Chaco – ale oryginalna trwająca dwa miesiące wyprawa wcale się tam nie rozpoczynała, i przebiegała przez sześć południowoamerykańskich krajów – niektóre odwiedzałem po raz pierwszy (połowę), inne nie – a Peru to już nie pamiętam który (znaczy – właściwie pamiętam, ewentualnie musiałbym bym policzyć – ale nie chodzi przecież o buchalterię, tylko o zabieg literacki). Dlatego postanowiłem uczynić taki krótki wpis, w którym w porządku chronologicznym ułożę nowe (oraz stare, z poprzednich wyjazdów) opowiastki o nierzadko nieznanych i odkrywanych miejscach.
Najsłynniejszy południowoamerykański podróżnik
    Do Ameryki Południowej najłatwiej dostać się oczywiście samolotem (przypominam, że najmniejszy samolot jaki kiedykolwiek pokonał Atlantyk był konstrukcji polskiej – RWD-5bis – oraz przez Polaka był pilotowany; był to pochodzący jak ja z Warty pionier lotnictwa i żołnierz Stanisław Skarżyński) – skoro w Polsce nie ma wielkiego międzynarodowego lotniska musiałem udać się do Berlina a stamtąd do Nowego Jorku. Miałem chwilę czasu, więc pojechałem na Manhattan. Cóż, nie ma się co dziwić Woody'emu Allenowi – NYC jest bardzo przereklamowany (choć może zamiast robić kolejny film o tym, jak to się miasta nie lubi, łatwiej byłoby się po prostu wyprowadzić; widzę tu syndrom sztokholmski).
Panorama Brooklynu
    Z Nowego Jorku via Bogota polecieliśmy do La Paz – tonącej w smogu rzeczywistej stolicy Boliwii (konstytucyjną jest oczywiście Sucre).
La Paz
    Była to moja druga wizyta w tym śródlądowym państwie, dlatego będąc w La Paz nie musiałem odwiedzać nieodległych ruin Tiwananku. Stanowisko archeologiczne leżące nad brzegami Titicaca (no, prawie) wraz z sąsiednim Puma Punku doceniane jest przez UNESCO i Teoretyków Starożytnej Astronautyki.
Brama Słońca w Tiwanaku
    Z La Paz ruszyliśmy na niesamowity Salar de Uyuni – poprzednio byłem tam w porze deszczowej, i ogromna słona pustynia wyglądała jak jezioro – tym razem trwała pora sucha, więc przepiękne to miejsce wyglądało całkiem inaczej. Można też w końcu było dotrzeć do słynnej Isla Incahuasi, olbrzymiej skale porośniętej wiekowymi kaktusami.
Salar de Uyuni - Isla Incahuasi
    Oprócz Uyuni na Altiplano odwiedziłem też dwa górnicze miasteczka – dziś kopalnie są już pozamykane – znane z karnawału Oruro i dużo bardziej anonimowe Pulacayo.
Nieczynna kopalnia w Oruro
    Najsłynniejszym miastem górniczym Boliwii jest jednak Potosi i zamieszkała przez górnicze bóstwa Cerro Rico. Trasę Uyuni – Potosi – Sucre pokonywałem autobusem już kilka lat temu: nic się nie zmieniła, dalej wiedzie przez przepiękne Andy.
Panorama Potosi
    Właśnie w okolicach Sucre jedyny raz pohasałem po dzikich górach – krater w Maragua jest niewiadomego pochodzenia, i można doń dotrzeć inkaskimi Qhapac Ñan, królewskimi drogami. A jako bonus znaleźć ślady dinozaurów.
Boliwijskie Andy
    Co do przedpotopowych gadów – w Parku Narodowym Amboro podle Samaipaty znajduje się równie przedpotopowy las paproci drzewiastych.
Paprocie drzewiaste w mglistych lasach deszczowych Boliwii
    Nie jednak lasy mgliste były moim celem w tamtym rejonie. Nad Samaipatą góruje bowiem inkaskie miasto wpisane na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Dotrzeć tam z miasteczka można właściwie tylko taksówką – a do samej Samaipaty z Sucre dojechałem okrężną drogą: z Sucre samolotem do Santa Cruz, a stamtąd marszrutką w góry.
Inkaski fort Samaipata
    Do Santa Cruz wróciłem także marszrutką (tu zwaną truffi; w Peru to colectivos) – a stąd ruszyłem na Gran Chaco. Pierwszy etap autobusem do Villamontes był urzekający – autokar wygodny, a firma zwała się Trans Juan Pablo II, więc jako rodacy papieża dostaliśmy zniżkę. Z Villamontes na granicę kursowały truffis, a w Paragwaju...
Gran Chaco
    No a w Paragwaju na Chaco to właściwie tylko autostop. Dopiero w Filadelfii złapaliśmy autobus do stołecznego Asuncion, miasta, które nie porywało.
Asuncion - stolica Paragwaju
    Sieć komunikacyjna Paragwaju nie jest zbyt rozwinięta, na szczęście miejscowi o tym wiedzą i zabierają autostopowiczów. Po wschodniej części kraju podróżowaliśmy właśnie w ten sposób (choć, podobnie jak w Chaco, buty też były w użyciu) – Asuncion – Santa Angela – La Rosada – Salto Guarani – Carapegua – Quindy – Encarnacion.
Ruiny zakładów zbrojeniowych w La Rosada
    W okolicach Encarnacion znajdują się ruiny redukcji misyjnych dla Guaranich. Doceniło je UNESCO, więc i my odwiedziliśmy. Po czym przekroczyliśmy Paranę i ruszyliśmy do Argentyny.
Redukcje misyjne w Paragwaju
    W Argentynie widziałem tylko jedną prowincję – Misiones. Nazwa nie wzięła się znikąd: tu też są jezuickie redukcje misyjne.
San Ignacio Mini
    A także leżące na granicy z Brazylią olbrzymie wodospady Iguazu – do których dojechaliśmy autobusami firmy Horanski. Cóż, ten region Ameryki Południowej w XIX wieku przyjął bardzo wielu europejskich emigrantów. Zarówno w Misiones, jak i w brazylijskiej Paranie żyje sporo naszych rodaków, nie tylko biznesmenów, ale także na przykład plantatorów ostrokrzewu paragwajskiego.
Wodospady Iguazu - największa atrakcja prowincji Misiones
    Z Argentyny wróciliśmy do Paragwaju – via Brazylia. Tu zaskoczyła nas pora deszczowa – ale zdążyliśmy umknąć do Asuncion, skąd mieliśmy lot do Limy.
Pora deszczowa na zaporze Itaipu: granica brazylijsko-paragwajska
    Lima, stolica Peru, na blogu już gościła, ale tym razem oprócz zjedzenia ceviche ruszyłem zwiedzać lokalne piramidy – jest ich tu kilkanaście, a było pewnie kilkadziesiąt.
Lima - nadoceaniczne klify
    Oprócz tego w końcu zajrzałem do Callao, głównego portu Peru, i sporej mordowni. W czasie jednej z południowoamerykańskich wojen port został obroniony między innymi dzięki wysiłkom naszego rodaka, Ernesta Malinowskiego.
Hiszpański fort w Callao
    Następny etap podróży odbyłem samemu – towarzysze polecieli do Cuzco, a ja zostałem na wybrzeżu: w końcu miałem chwilę czasu by odwiedzić najciekawsze miejsca tej części kraju. Oczywiście, nie wszystkie, choć niektóre bardzo nieznane (co oznacza, że nie odwiedziłem najbardziej znanej atrakcji kraju - Patallaqty; no ale ileż można).
Inkaskie akwedukty z lotu ptaka - atrakcja dość nieznana
    Jedne, tak jak Linie w Nazca czy Półwysep Paracas są znane, popularne i oblegane przez turystów.
Pingwiny Magellana - turystyczni gwiazdorzy w Paracas
    Inne, jak Tambo Colorado, inkaskie miasto, odwiedzają głównie podmuchy wiatru.
Tambo Coloredo
    Także na północ od Limy turystów było jak na lekarstwo. Zacząłem od rejonu Trujillo, gdzie, według miejscowych, wynaleziono surfing.
Port i plaża w Huanchaco
    Bardziej niż trzcinowe łodzie interesowały mnie jednak miejscowe stanowiska archeologiczne, takie jak Chan Chan czy Moche. Oraz składane tam krwawe ofiary.
Chan Chan
    Jak wspominałem, trafiłem też na miejsca nieznane, mimo, że wpisane na Listę Dziedzictwa ludzkości UNESCO – takie jak Chankilo obok Casmy. Dzięki brakowi infrastruktury turystycznej pierwszy raz jechałem mototaksówką przez wydmy oraz wspinałem się po wzgórzu z pirytu. Bardzo polecam, nawet się mocno nie pokaleczyłem.
Trzynaście Kamieni - obserwatorium słoneczne w Chankilo
    Tuż przed powrotem do Limy dotarłem jeszcze do Doliny Supe i do Świętego Miasta Caral. Stanowisko archeologiczne robi wielkie wrażenie, a na dodatek uznawane jest za najstarszą cywilizację Ameryki Południowej.
Święte miasto Caral
    Z Limy – już nie solo – poleciałem do Iquitos: innej drogi tam nie ma (chyba, że wiele dni w łódce).
Pałac Fitzcaraldo w Iquitos
    Dzięki uprzejmości miejscowego Polaka zwiedziliśmy też okolice miasta – czyli amazońską dżunglę.
Dżungla amazońska - stacja benzynowa w Mazan
    A potem ruszyliśmy w dół Amazonki do Manaus. Tu nie będę spojlował jak wygląda życie na wielkiej rzece. Powiem tylko, że miło było wejść na chwilę w buty Franciszka de Orellany.
Amazonka
    Samo Manaus – dokąd w końcu dotarliśmy – to olbrzymie miasto w dżungli. Wyrosło na kauczukowej gorączce w XIX wieku i mimo ogromu jest, trudno ująć to inaczej, typowym dżunglowym miastem – a o takich już na blogu pisałem.
Manaus
    Na szczęście ma Manaus lotnisko, rozbudowane jeszcze na niedawny futbolowy Mundial, więc bez problemu – choć drogo – dolecieliśmy do Rio de Janeiro. Miasta znanego, wielkiego i całkiem fascynującego. Tudzież drogiego, więc stamtąd wróciliśmy już do Europy – do Berlina via Madryt.
Rio de Janeiro - ostatni przystanek na trasie podróży
    Wpis miał być krótki, po to tylko, żeby powrzucał linki do konkretnych opisów miejsc... Ale mnie poniosło, zwłaszcza we wstępie. Potem się trochę ogarnąłem. Cóż. Pozostaje mi tylko zaprosić na blogową podróż po Ameryce Łacińskiej, niemniej tylko dla wytrwałych, bo potrwa kilka miesięcy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...