Tłumacz

31 marca 2021

Via Dolorosa

    Via Dolorosa – w dosłownym tłumaczeniu "droga cierpienia" – to jeden z traktów przebiegających przez Stare Miasto w Jerozolimie. Jest to też – przede chyba wszystkim – próba odtworzenia ostatniej (przed Zmartwychwstaniem oczywiście) ziemskiej drogi Jezusa Nazarejczyka, zwanego Chrystusem. Czyli – dla mnie jako Chrześcijanina jest to oczywiste – Syna Bożego i Zbawiciela.

Wzgórze Swiątynne w Jerozolimie

    Powinienem zacząć może ab ovo, od pełnych zachwytu opisów nad historią Jerozolimy, dawnego grodu Jebusytów, nad wyglądem, ciekawostkami, nad Zachodnim Murem, albo chociaż od historii Drogi Krzyżowej – ale wtedy wpis rozrósłby się do monstrualnych rozmiarów (kto wie, jeśli panika koronawirusowa nie ustąpi to z braku nowych wypraw opowieści o Jerozolimie pojawią się pewnie na blogu szybciej niżbym się spodziewał) a tu nie o to chodzi – biega mi o te 650 metrów, które zmieniły oblicze Świata.

Via Dolorosa
Pierwszy Upadek
V Stacja

    Odległość bowiem od Twierdzy Antonia, gdzie Poncjusz Piłat tak wspaniale pokazał jak działa demokracja ("Uwolnij Barabasza!" - toć przeca jest decyzją Ludu, do którego prokurator się odwołał) do miejsca kaźni – Golgoty wynosi właśnie troszkę mniej niż 2/3 kilometra. Dziś oryginalna topografia terenu właściwie nie istnieje – stąd miejsce Pierwszego Upadku (III stacja – ta, której kaplicę odnowili żołnierze Polskich Sił Zbrojnych w latach 40-tych XX wieku) nie mówi nam, że nastąpił on w chwili gdy potwornie skatowany Człowiek musiał przekroczyć Dolinę Tyropeonu (nazwę tą przytacza były żydowski bojownik, potem rzymski historyk Józef Flawiusz; jego pisma – człowieka nijak z chrześcijaństwem nie związanego - są jednym z naukowych dowodów na istnienie, czasem jeszcze podważane przez wszelkiej maści dziwaków, Jezusa; cóż, Wiara jest Darem, nie każdy go otrzymuje, ale brak wiedzy trudno wybaczać). Wyjść z niej bez pomocy Szymona z Cyreny nie mógł. Obecnie – jak mówiłem – Droga Krzyżowa przebiega ulicami – czy też ulicą – Starego Miasta. Którego w czasach Jezusa jeszcze tu nie było – Miasto Dawidowe, powstałe w miejscu stolicy Jebusytów, rozwijało się z innej strony Wzgórza Świątynnego – ale w roku 70 AD zostało zniszczone przez Tytusa – późniejszego cesarza. Obok ruin założono nowe, rzymskie miasto Aelia Capitolina o regularnej siatce ulic. Kto był w Jerozolimie popatrzy teraz na mnie z politowaniem – bo czego jak czego, ale regularności w układzie ulic miejscowej starówki dopatrzeć się jest bardzo trudno. Zgadza się – wieki chaotycznej zabudowy z czasów bizantyjskich, arabskich, Outremeru czy w końcu tureckich mocno zatarły rzymskie ślady. Stacja VII – Drugi Upadek – lokalizowana jest w miejscu, gdzie kilkadziesiąt lat później powstał główny plac rzymskiej kolonii, forum będące skrzyżowaniem Cardo Maximus i Decumanus. Każde rzymskie miasto miało taki plac – w niektórych jest on jeszcze czytelny (w Barcelonie czy Rimini na przykład), w innych – jak tu – nie.

Miasto Dawidowe
Mury Starego Miasta

    Skatowany Człowiek po raz kolejny upada u stóp Golgoty – miejsca zlokalizowanego trzysta lat później przez św. Helenę (matkę Konstantyna Wielkiego): cesarzowa kazała kopać i znaleziono tam fragment belki – Krzyża Świętego, jednej z najcenniejszych relikwii Chrześcijaństwa (drzazgę z tego Drzewa Życia mamy w mojej rodzinnej Warcie – choć najsłynniejsze polskie Sanktuarium Krzyża Świętego znajduje się gdzie indziej i dało nazwę jednemu z łańcuchów górskich, fakt, że nie nazbyt wysokiemu). Jezus wchodzi jednak na górę i zostaje ukrzyżowany. Umiera – wszak żaden organizm nie jest w stanie przeżyć takich obrażeń. Jakich? Krwawych. Śladem ich jest Całun Turyński – a wyprodukowane na jego podstawie dzieło Mela Gibsona "Pasja" to makabryczny zapis kaźni. Bo oryginalna Droga Krzyżowa to była krwawa jatka. Zapewne, jak każde takie widowisko, przyciągała tłumy gapiów, śmieszków i kibiców – złorzeczących i szydzących idącemu na Śmierć Synowi Bożemu. Ta mentalność tłumu nie zmieniła się zresztą do dzisiaj – Jezus nadal lżony jest na najróżniejsze sposoby...

Góry Świętokrzyskie
Widok na Golgotę
Golgota dzisiaj

    Ładunek emocjonalny jaki osobie wierzącej niesie Via Dolorosa można zrozumieć tylko wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że ta antyczna "ścieżka zdrowia" ma cel – Zbawienie Ludzkości. Że nie jest to koniec – a raczej początek. Uzmysłowić można to sobie najdokładniej wewnątrz Bazyliki Grobu Pańskiego – kiedy w końcu zejdzie się schodami do poziomu z I wieku n.e i – niczym św Tomasz Didymos – dotknie się ścian groty – miejsca złożenia ciała Jezusa. Wtedy – mimo, że w związku z konfliktami pomiędzy poszczególnymi odłamami Chrześcijaństwa to najświętsze miejsce jest nieco zaniedbane – można z tryumfem zakrzyknąć: "Grób jest pusty! Chrystus zwyciężył Śmierć!".

Bazylika Grobu Swiętego
Ołtarz obok Grobu
Pusty Grób

    Kompletny odlot. Per aspera ad astra – ktoś by powiedział, ale Zmartwychwstanie jest jeszcze bardziej. I nadaje Ono sens całej Męce Pańskiej, temu Poświęceniu Boga dla Człowieka. Coś pięknego.
    Przeżycie Drogi Krzyżowej wiedzie wprost do Zbawienia – i wcale nie trzeba, niczym Niewierni Tomasze, musieć przeżywać ją w Jerozolimie (choć jest to niezapomniane wydarzenie – zwłaszcza dla osób wierzących; niewierzącym można tylko podpowiedzieć, że Jezus umarł także za nich). Najważniejsze jest to, że daje ona Nadzieję. Zwłaszcza w dziwnych, trudnych i ponurych czasach. I tego na te Święta Wielkiej Nocy życzę. Wesołego Alleluja.

26 marca 2021

Latynoscy bimbrownicy

    Historia tytułowych latynoskich bimbrowników zaczyna się kilka tysięcy lat wstecz – według Gruzinów na Kaukazie. Tam bowiem znaleziono najstarsze ślady produkcji wina.
    Powstawanie owego napoju jest procesem biotechnologicznym w którym drożdże (czyli jakby nie było grzyby) przerabiają zawarte w jagodach krzewu winnego cukry na alkohol.

Winne grona

    Jakiś czas później – nazwa "alkohol", al-kuhl wskazuje, że mogło to być w krajach arabskich, bądź przez Arabów opanowanych – nauczono się otrzymywać bardziej stężony alkohol. Znaczy, mocniejszy. I tak narodziło się bimbrownictwo.
    Podbój Ameryk spowodował, że owa dziedzina przemysłu (raczej przemysłu niż rolnictwa – uważam tak jako przedstawiciel państwa leżącego w tzw. pasie wódczanym, gdzie mocny alkohol jest nie tylko produkowany, ale i namiętnie spożywany; nie tylko zresztą mocny) zagościła także w Nowym Świecie. Wcześniej raczej się tu nie destylowało. Indianie, należący do żółtej odmiany człowieka, na działanie alkoholu są bardzo wrażliwi, co nie znaczy, że nie spożywali (choć to różnie bywało – u Azteków za drugie publiczne upicie się była kara śmierci; pić mogli tylko starcy powyżej bodajże 60 roku życia; wtedy to hulaj dusza, piekła nie ma). Sztandarowym przykładem jest napój sporządzany z kukurydzy – chicha. Smakuje średnio, średni ma też woltaż – ale jest amerykańskim wynalazkiem. Jako środek odurzający alkohol ten był także używany w ceremoniach religijnych prekolumbijskiej Ameryki.

Andyjski sprzedawca chichy

    Konkwista przyniosła na tym polu ogromne zmiany – przede wszystkim religię chrześcijańską, która w liturgii używa wina. Niezbyt wielkich ilości, ale zawsze (jak chodzi o Komunię Świętą raczej tu nie ma interkulturacji – musi być chleb i wino). Założono więc w Amerykach pierwsze winnice. Swoją drogą przyjęcie chrześcijaństwa także przez europejskie państwa leżące poza terenami dawnego Imperium Rzymskiego spowodowało rozszerzenie się uprawy winorośli – co prawda gnieźnieńskie winnice się nie zachowały, ale w Pradze na Hradczanach nadal uprawia się winorośl. Węgierskie winnice są starsze, pochodzą z czasów rzymskich.

Rekonstruowane winnice w Polsce

    Okazało się, że winorośl w Ameryce przyjęła się całkiem nieźle. W naszych sklepach jest wiele win kalifornijskich a trafiają się też argentyńskie. Peruwiańskich chyba nie ma – ale także tu się wino produkuje – także z jednego z moich ulubionych szczepów, muskatu. Mieszkańcy okolic Pisco – na wybrzeżu – zaczęli jednak robić z wina mocniejszy trunek. Był to odpowiednik włoskiej grappy – a nazwany został pisco.

Pisco sour - drink na bazie pisco i białek jaj kurzych

    W wytwórniach tego alkoholu byłem dwukrotnie – raz w wielkim zakładzie, za drugim razem w mniejszej, rzemieślniczej, bodedze. I powiem tak – w smaku w sumie nie ma większej różnicy. I to grappa, i to. Ale.
    Zakład w Ocucaje, mimo pięknego położenia i dużych mocy przerobowych nijak ma się do klimatu bodegi w Ice. Dopiero co o tym pisałem, ale powtórzę się: ta winiarnia jest istnym muzeum, i każdemu będę polecał wizytę (o czaszkach wspominałem w poprzednim wpisie, czy o wypchanych uchatkach i stągwiach na bimber - musicie sami sprawdzić). Oraz skosztowanie miejscowych produktów – w tym słynnego drinka pisco sour. Generalnie nie jestem fanem drinków – ale spróbować wypada. Zwłaszcza, że to podobno modne. Poniżej niewielka galeria z obu bimbrowni:

Przemysłowa bimbrownia w Ocucaje
Ocucaje - ośrodek wypoczynkowy w bimbrowni (z czasów przed trzęsieniem ziemi
Ica - bimbrownia z klimatem
Ica - uchatka, kajman, stągwie na pisco i prekolumbijska ceramika
Ica - sztuka prekolumbijska i mumie
Mumia

    Samo pisco – poza tym, że jest zarzewiem międzynarodowego konfliktu, o czym na koniec – nadaje się także do macerowania w nim różnych innych substancji czy tam elementów. Owoców na przykład. Czasem wychodzą z tego wspaniałe rzeczy – jak pewien napój który zawsze kupuję sobie na niewielkim stoisku w oazie Huacachina (to jest właśnie ten powód, dla którego warto odwiedzić Icę). Do butelki wkłada się pędy zioła zwanego hierba luisa (można pić z tego normalną herbatkę, jest taka ożywczo-cytrynowa, ale z bardzo charakterystycznym posmakiem) i zalewa bimbrem grappą pisco. Efekt jest wspaniały – także wizualnie. Na dodatek ziele jest tak intensywne, że po wypiciu (dla zdrowotności oczywiście) maceratu można zalać je jeszcze raz jakimś innym mocnym trunkiem.

Drugie z lewej pisco z hierbą luisą

    A co do konfliktu o pisco: otóż dziś produkowane jest w dwóch krajach – Peru i Chile. I to jest problem. Peruwiańczycy wychodzą z założenia, że skoro nazwa trunku pochodzi od miasta Pisco, leżącego nie gdzie indziej jak w Peru, to pisco można produkować tylko u nich. W deklaracji celnej wjeżdżając do kraju należy zaznaczyć, że nie wwozi się produktu o nazwie pisco wyprodukowanego w innym kraju (czyli w Chile) – chyba, że się wwozi. Nie jestem jednak pewny, czy wystarczy zapłacić cło, czy może wezmą, zabiorą i wyleją. Nie wwoziłem.
    Na to Chilijczycy (niezbyt lubiani w Peru, bo bogatsi i inne takie; taksówkarz w Limie skwitował ich krótkim – dobry Chilijczyk to martwy Chilijczyk) odpowiadają: hola, hola, panie Peruwiańczyk! Może i pisco pochodzi od was, ale przecież Chile też tworzyło hiszpańskie Wicekrólestwo Peru, a wcześniej inkaskie Tihuantansuyu. A poza tym my produkujemy więcej tego zacnego trunku, więc będziemy go sprzedawać pod taką nazwą, pod jaką chcemy.
    
W całym tym konflikcie chodzi oczywiście nie tylko o dumę narodową, ale i o realne zyski z eksportu znanej marki.
    Ktoś powie – no masz, Dzikie Kraje to się o byle pierdołę będą kłócić.
    Cóż, po traktacie w Tiranon sankcjonującym rozbiór Królestwa Węgier część winiarskiego regionu Tokaj znalazła się w Czechosłowacji. Dziś więc jednym ze słowackich win jest tokaj. Co niemożebnie obrusza Węgrów – tokaj jest nasz, myśmy go zawsze produkowali, mówią. Owszem, odpowiadają Słowacy, tokaj jest węgierski, tu nie ma wątpliwości, ale przecież dobry cesarz Franciszek Józef (strzelam – ale kaiser-kiraly Franz Josef/Ferenc Jozsef panował tak długo, że są spore szanse, że to właśnie on nawywijał) nadał przywilej produkcji tego trunku określonemu regionowi – a fragment jest u nas. Więc możemy robić oryginalny tokaj. Taka sytuacja.
    Spór ten, bez korekty granic, wygląda na nierozstrzygalny.

Pozsony/Pożoń/Bratysława - jedna z historycznych stolic Królestwa Węgier

    No, i warto pamiętać, że nadmiar alkoholu czasem powoduje agresję i zbędne konflikty.


    Będzie już tego Peru - następne wpisy skupią się na całkiem innej części Ziemi. Póki co jednak, delektując się pisco, zawołajmy tłumnie: "KAUSAIPA".
    Co w języku keczua znaczy "na zdrowie".

19 marca 2021

Oaza

    Podczas opisywania perypetii na trasie do Kanionu Zagubionych wspomniałem o mieście Ica. Starożytne to (właściwie: prekolumbijskie) miasto leży na peruwiańskiej pustyni w połowie mniej więcej drogi pomiędzy wybrzeżem Oceanu Spokojnego a wpisanymi na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO tajemniczymi liniami na Płaskowyżu Nazca (według najnowszej teorii były to drogi pielgrzymkowe w czasie odprawiania rytuałów, ale co niektórzy nadal winią kosmitów). I jest parchate.
Ica - centrum
    Nie wiem, czy wszystkie miasta leżące na pytaniach są takie przykurzone (i alternatywnie piękne) – nie widziałem aż tylu, ale te, które miałem okazję odwiedzić nie sprawiają pozytywnego wrażenia (nawet takie megalomańskie i nowoczesne miasto jak Abu Zabi jest przykurzone). Ica jednak jest w czołówce mojego prywatnego rankingu parchatości pustynnych miast.
Ica - ruch uliczny
    To duże i ruchliwe miasto straszy na każdym kroku – a najlepszym przykładem jest chyba zrujnowany barokowy kościół leżący tuż przy głównym placu miasta. Jakiś czas temu zawisł na nim baner: od trzęsienia ziemi (które zniszczyło m.in ową świątynię) minęło już 20 lat – najwyższa pora odbudować nasz kościół. Rok później świątynia stała w niezmienionym stanie, natomiast sam baner był już mocno wyblakły i potargany przez wiatr.
"Najwyższy czas naprawić nasz kościół"
    Po co więc przyjeżdżać do Iki?
    No, generalnie właściwie jakoś tłumnie się nie przyjeżdża. Turyści albo zostają na wybrzeżu, w Pisco czy Paracas, albo jadą prosto do Nazca. My też byśmy się w sumie tu nie zatrzymywali, gdyby nie wspomniany Canon de Los Perdidos, Kanion Zagubionych, leżący kilka godzin drogi od miasta. No i najprawdziwsza oaza.
Oaza Huacachina
    Nazywa się Huacachina i leży jakieś trzy kilometry od parchatego centrum miasta. Nie znaczy to oczywiście, że jest jakoś przesadnie zadbana, ale tutaj miejscowi chociaż próbują coś zrobić. Udaje im się to z różnym skutkiem – ale nie mam porównania z innymi oazami.
Huacachina
    To znaczy – w sumie jakieś tam mam. Byłem w kilku oazach – ale większych, w których rozwinęły się – nieraz bardzo wiekowe – osady.
Oaza w Maroko
    A tu archetypowa oaza – jezioro, kilka domków (głównie hotele), parę nasadzonych palm i naokoło potężne wydmy (z których roztacza się widok także – niestety – na Icę). Coś pięknego. Po wydmach 
można sobie pojeździć, pochodzić, pozjeżdżać, a w jeziorku można się potem przekąpać. Choć w sumie nie polecam – woda nie jest najlepszej jakości, ponieważ płynie tam z miejskich wodociągów. Oryginalny oazowy akwen został bowiem wypity przez rozrastającą się Icę – i dziś Huacachina jest trochę atrapą. Niemniej była oazą, wygląda jak oaza zachowuje się jak oaza i jako taką trzeba ją traktować. Naprawdę miłe miejsce, choć dość mocno odwiedzane – głównie przez miejscowych. Ja mam jeszcze jeden powód, dla którego lubię tu przyjeżdżać, ale o tym w następnym wpisie, o pisco.
Sandboarding
Huacachina
Pustynia
    Ha! Pisco. Już o nim wspominałem – ale jeszcze trochę zaostrzę apetyty. W okolicach Icy znajduje się kilka małych wytwórni tego trunku (mniejszych niż zakład w Ocucaje) – tak zwanych rzemieślniczych. Mieliśmy szczęście trafić do jednej z nich – której właściciel jest domorosłym archeologiem: chodzi w fedorze boi się węży z zapałem przekopuje okolice w poszukiwaniu śladów przeszłości. Jest bowiem Peru jednym z takich miejsc na Ziemi, w których gdzie byś nie zaczął kopać – coś znajdziesz. Znaczy, jakiś artefakt z przeszłości, bo są krainy w których gdzie byś nie zaczął kopać to znajdziesz minę przeciwpiechotną albo co. Sama Ica jest – jak wspominałem – miastem prekolumbijskim, niedaleko jest Paracas (miasto-eponim kultury Paracas), Nazca... Jest co znajdować. Sama więc bodega (nazwa ta właściwie dotyczyć winna winiarni, ale co tam; zresztą wino też pan archeolog robi) wygląda jak zaplecze jakiegoś muzeum – i to niekoniecznie historycznego: szable konkwistadorów sąsiadują tu z prekolumbijską ceramiką i wypchaną uchatką. Hitem zaś jest prawdziwa mumia tkwiąca w szklanej ściennej gablocie, wykopana w pobliskich piaskach. Facet znalazł – jest jego. Nikt mu na tym nie położy łapy.
"Craftowa" bodega pełna skarbów przeszłości
    A co do starożytności miasta (i bliskości linii z Nazca) – Icę odwiedzają też miłośnicy teorii spiskowych (choć nie wiem, czy AAS, stowarzyszenie zajmujące się tropieniem starożytnych kosmitów akurat tu było) – przy rynku znajduje się bowiem niecodzienne muzeum – zawiera ono zbiór tak zwanych Kamieni z Ica. Są to – bardzo liczne – petroglify przedstawiające oprócz wzorów geometrycznych charakterystycznych dla miejscowych kultur prekolumbijskich także scenki rodzajowe ukazujące żyjących razem ludzi i dinozaury. Pierwsze artefakty zostały odkryte dla nauki Świata w połowie XX wieku – i do dziś są dla wielu niezbitym dowodem na oszustwo związane z domniemaną teorią ewolucji: wszak jeśli ludzie żyli razem z dinozaurami, to cała paleontologia czy stratygrafia łże, zakłamuje historię i mami biednych ludzi. Wieść gminna niesie, że owym materiałem zainteresowali się niektórzy polscy prominenci – prawdopodobnie są to te kamienie, którymi, wedle słów naszej byłej Pani Premier, jaskiniowcy rzucali w dinozaury, żeby je zabić (kamieni jest dużo, bowiem wiadomo, że od jednego kamienia taki dinozaur nie padł).
Kamienie z Ica (nie wszystkie, część tylko)
    Mimo tych atrakcji Ica jest (była i będzie) miejscem dość parchatym – i Gringo przyzwyczajony do jakichś kurortów (sterylnych i nudnych) nie będzie zadowolony odwiedzając nawet oazę w Huacachinie.
Kanion Zagubionych
    Kto jednak chciałby skosztować chociażby lokalnej kuchni (na przykład "Lima beans" - limańskie fasolki; wbrew nazwie ten gatunek nie pochodzi z Limy, a właśnie stąd) czy zerknąć na Kanion Zagubionych – musi się przemóc. No i jest jeszcze to pisco...
Pustynne słodycze - tejas czyli orzechy pekan w lukrze

Strąki drzewa inga

12 marca 2021

Kanion Zagubionych cz. 3

    Nic nie wskazywało, że po kilku godzinach jazdy naszym oczom ukaże się przeogromna rozpadlina, będąca efektem działania miejscowej okresowej rzeczki.

Kanion Zagubionych

    Kanion Zagubionych wyłonił się bowiem całkowicie z Nienacka znienacka (do dziś nie wiem, gdzie znajduje się ów Nienack; brzmi jak miasteczko na Mazurach). Najpierw jechaliśmy przez seriry i hamady (to typy pustyń – odpowiednio: żwirowa i kamienista; ergów, pustyń piaszczystych, po trasie nie było zbyt dużo) a potem nagle bęc. Kanion.

Kanion Zagubionych

    Zdjęcia chyba nie oddają wielkości i monumentalności tego nieznanego do niedawna dzieła przyrody – ale i tak wrzucę kilka, tak, żeby – kiedy/jeśli minie już panika koronawirusowa (która przecież dopadła mnie w Peru – dwa lata po tym jak my dopadliśmy kanion) – zachęcić do odwiedzenia Ameryki Łacińskiej.

Okresowa rzeka
Wieczór nad kanionem

    Zauroczeni – jako jedni z pierwszych Polaków – podziwialiśmy kanion. Podziwialiśmy też zachód słońca. A na tych szerokościach geograficznych wiecie – zachód słońca trwa dosłownie chwilę. I robi się ciemno – zwłaszcza w miejscach, gdzie nie ma cywilizacji. A muszę przypomnieć, że znajdowaliśmy się na środku pustyni. Co prawda brak zanieczyszczenia okolicy światłem sprawiał, że wspaniale można było obserwować gwiazdy – jakże inne niż nasze – południowego nieboskłonu, ale nie wszyscy współpasażerowie podzielali mój entuzjazm na widok Krzyża Południa (zwłaszcza, że zanim się pojawił w ostatnich promieniach słońca pojawiły się też urubu czarne – takie małe, bardzo popularne, sępy; przysiadły na pobliskiej skale jakby na coś czekały...).

Zachód słońca i urubu

    Wyszło bowiem na to, że miejscowi mieli – tu się nie ma co dziwić, byli w końcu miejscowymi – rację. Nie ma co ruszać do Kanionu Zagubionych koło południa (później – następnym razem – wyruszaliśmy już bardzo wczesnym rankiem), bo trudno będzie zdążyć z powrotem przed zapadnięciem ciemności.
    W końcu jednak wsiedliśmy do busika i ruszyliśmy w drogę powrotną – przez nocną pustynię (na szczęście nie zaczęliśmy jeszcze marznąć – kiedy wędrowałem po pustyni w Afryce miałem na sobie kurtkę i polarową czapkę, a mimo to nie było mi za gorąco; takie są uroki pustyń, nie ma co). Mimo to morale części grupy wyraźnie spadło. Bali się, że będziemy musieli nocować na bezludziu bądź – jak chciała nazwa kanionu – zgubimy się wracając. Dla rozładowania atmosfery opowiedziałem podróżniczą anegdotkę, zasłyszaną u pana Cejrowskiego: jak to pewnego razu musiał świecić latarką na drogę, bo samochód którym jechał nie miał świateł. Haha, hihi, atmosfera została rozładowana. Gdy nagle Javi – nasz peruwiański przyjaciel, osoba niewielkiego ciała i wielkiego serca, serdeczny borachito (pijaczynka - określenie to w Peru nie jest nacechowane tak negatywnie jak u nas) i szaman (albo chociaż preparator psychodelicznych napojów – terminowałem u niego, więc zwijcie mnie uczniem czarnoksiężnika) – który siedział obok kierowcy odwraca się i mówi:
    - Ej, nie macie może latarki? Bo trzeba świecić po okolicy, żeby kierowca nie zgubił drogi.
    Jak słusznie się domyślacie – dopiero co odbudowane morale upadło na łeb na szyję niczym gospodarka kraju socjalistycznego. Busik bowiem nie posiadał długich świateł – a poza tym pomysł, by za pomocą latarki wyszukiwać – na przykład na horyzoncie – charakterystycznych znaków terenowych był niczym rodem z dzieł Lenina. Średni.
    Wyglądało, że jednak się zgubimy i będziemy musieli spać w niewielkim busie na środku niczego (za to pod przepięknymi gwiazdami). Gdy wtem...
    - Adamas – zapytał Janek – Zaznaczałeś może trasę na GPS?
    - Zaznaczałem – odpowiedziałem.
    - Czyli możemy jechać po śladach na urządzeniu? - Janek szybko przekazał tą nowinę kierowcy.
    - Możemy – potwierdziłem – Chyba, że – tu dramatycznie zawiesiłem głos – Wyczerpią mi się baterie.
    W aucie znowu zapadło milczenie.
    - Nawet tak nie mów – warknął ktoś.
    Roześmiałem się, i ponury nastrój znowu minął.
    - Żartowałem. Zresztą i tak jakby co mam zapasowe.
    Dalsza droga przebiegała już w miarę sprawnie – co chwila rzucałem tylko "prawo, lewo, prosto". Raz tylko się lekko zakręciliśmy – kiedy kierowca (odezwał się latynoski maczoizm) stwierdził, że stąd to on już zna trasę, i nie muszę mu podpowiadać. Po kilku kilometrach, kiedy nasza trasa znacząco się już różniła od tej zapisanej na urządzeniu trafiliśmy na typowy pustynny most nad prawdopodobnie kolejną (albo tą samą) okresową rzeką. Wtedy kierowca zawrócił – i już do samego Ocucaje jechaliśmy "po GPS-ie".
    I dojechaliśmy – kierowca podrzucił nas nawet do samej Iki (czyli najbliższego miasta wojewódzkiego). Potem było wiele radości i klepania się po plecach – bo przecież przygoda skończyła się szczęśliwie.

Pustynne życie

    Wniosek – nie każda nowoczesna technologia jest zła (bądź służy do oglądania kotków w Internetach) – i mówię to ja, który jest wielkim przeciwnikiem nowoczesności.
    A sam Kanion Zagubionych, Canon de Los Perdidos, naprawdę warto odwiedzić – nawet z nami, bo, chociażby, wiemy jak się tam nie zgubić.

Poprzednie części przygody: pierwsza, druga.

A za tydzień wizyta w nieodległej pustynnej oazie.

8 marca 2021

Kanion Zagubionych cz. 2

    Więc siedzieliśmy w centrum pustynnego Ocucaje na jedynym zielonym skwerze w promieniu wielu kilometrów i próbowaliśmy znaleźć sposób dotarcia do niedawno odkrytego Kanionu Zagubionych. Narastający upał wgonił wszystkich tubylców w jakieś cieniste kąty, nawet pan – w służbowym uniformie, ninie pracownik miejscowej komunalki – podlewający do tej pory ów jedyny miejski klomb gdzieś się ulotnił.

Turystyczne centrum Ocucaje

    Nagle wyjaśniło się, dokąd poszedł. Oto wraz z nim biegł niemal ku nam elegancko odziany Latynos – w koszuli, w spodniach w kant i – obowiązkowo – wypastowanych butach.
    - Witajcie, jestem alcade Ocucaje – przywitał się – Czego szukacie w naszym mieście?
    Trochę się zdziwiliśmy – alcade to burmistrz/wójt/sołtys, generalnie najwyższy przedstawiciel niższych władz lokalnych. Czyli taka miejscowa szycha.
    - Chcielibyśmy dostać się do Kanionu Zagubionych – wyjaśniliśmy – Ale trudno nam znaleźć jakiś transport.
    - Canon de Los Perdidos? Jesteście turystami? - burmistrzowi zaświeciły się oczka.
    - Tak – potwierdziliśmy a alcade aż pokraśniał ze szczęścia, w oczach oprócz błysku pojawił się też międzynarodowy symbol dwukrotnie przekreślonego s.
    - Chodźcie ze mną! - zaordynował.
    Poszliśmy – od alcade bowiem aż chlapało autorytetem i pewnością siebie – zapewne włączył mu się typowy latynoamerykański maczoizm: "co, ja nie załatwię?". A poza tym – do sennego Ocucaje (które wkrótce – w myśl pobożnych życzeń miejscowych – miało stać się wielką metropolią) zjechali turyści. Zesłał ich dobry los zapewne – a jak los, to i los Dolares: jedni przyjechali, przyjadą następni. W końcu po coś, do jasnej ciasnej, nawadniamy ten trawnik na środku pustyni! Alcade zaprowadził nas do niedalekiego muzeum paleontologicznego, założonego po odkryciu na pobliskiej pustyni (pobliskiej metaforycznie oczywiście – pustynie z natury są ogromne, widziałem je na trzech kontynentach – i nie liczę antropogenicznego pochodzenia Pustyni Błędowskiej – zawsze są rozległe).

Południowoamerykańska pustynia

    - Pani doktor! Pani doktor! - zaczął nawoływać, ale chodziło mu nie o niezbyt powszechną i niezbyt bezpieczną dla Gringo miejscową służbę zdrowia ino o dyrektor placówki – To nasi goście. Chcą się dostać do Kanionu Zagubionych, niech-że pani zorganizuje jakiś transport!
    - No oczywiście – krótko ostrzyżona wysoka Peruwianka o bystrym spojrzeniu ukazała się w drzwiach muzeum – Ale jest już dość późno na wycieczkę...
    - Proszę znaleźć! A. Jakby chcieli zobaczyć muzeum, niech wejdą – tu alcade zawahał się chwilę – Za darmo niech wejdą. A jak będą czekać na busika...
    Burmistrz rozejrzał się po okolicy. Po czym zaczął krzyczeć:
    - Willy! Willy! - a kiedy pojawił się korpulentny Latynos w bordowym t-shircie dodał – To nasi goście, pokaż im naszą winiarnię! Idźcie z Willy'm – zwrócił się tym razem ku nam – Pokaże wam naszą fabrykę pisco. Najlepsze w Peru. Nawet do Europy eksportujemy.
    Cóż – nie będę ukrywał, że byliśmy zauroczeni takim przyjęciem. Oczywiście, nie znaczyło to, że za transport (pani dyrektor znalazła chętnego kierowcę) do kanionu nie musieliśmy płacić, ale spróbowaliśmy lokalnego muszkatołowego wina i pisco – a to zawsze poprawia nastrój.
    Sama bimbrownia winiarnia okazała się sporej wielkości zakładem przemysłowym – rzeczywiście mogło być tak, że eksportowała swoje wyroby do Europy – na pewno można było dostać ich produkty w Limie (i pisco, i wina – zwłaszcza produkowane z odmiany muscat; mało męskie i delikatnie różane w smaku, ale lubię; nie, nie jestem sommelierem, lubię się po prostu czasem napić). Urokowi miejsca dodawało to, że mieściła się na terenie dawnej jezuickiej posiadłości

Dzwon bez serca

– po sekularyzacji przekształconej w typową hacjendę. Willy z dumą prezentował nam olbrzymi pozbawiony serca dzwon (to największy i najstarszy dzwon w Peru – zaznaczył) oraz pozostałości hacjendy. Swoją drogą jakiś czas temu usiłowano otworzyć tutaj ośrodek wypoczynkowy – niestety te same siły które sprawiły, że na pobliskiej (metaforycznie pobliskiej) pustyni są znajdowane skamieniałości z dna morskiego odpowiadają również za częste trzęsienia ziemi w rejonie Iki i Ocucaje – jedno z nich, jakieś 20 lat temu, zastopowało rozwój miejscowego ośrodka wypoczynkowego. Pozostały tylko ruiny basenu, sauny oraz drewniane leżaki.

Dawny kurort

    Oraz kilka skamieniałości leżących między budynkami dawnej hacjendy.

Skamieniałości

    Zdecydowanie więcej było ich w niewielkim muzeum – które też zwiedziliśmy. Potem jeszcze tylko rozmowa z panią doktor – jako dyrektor muzeum została zobligowana do przybliżenia nam historii miejscowych odkryć oraz najnowszych dziejów Ocucaje.

Muzeum paleontologiczne

    W końcu jednak przyjechał wyczekiwany busik, umówiliśmy z kierowcą kwotę (ale nie zapłaciliśmy jeszcze – zawsze lepiej jest płacić po wykonaniu usługi; tak na wszelki wypadek) i ruszyliśmy.

Droga przez pustynię

    - Odpalaj GPS-a – poradził mi Janek, z którym jeździmy do Ameryki Łacińskiej – Jak będziemy znali trasę do Kanionu Zagubionych będzie można tam jeszcze kogoś zabrać, nawet jak kierowca nie będzie znał drogi.
    Włączyłem urządzenie – i regularnie, przy każdej zmianie kierunku (od momentu odkrycia kanionu pojawiły się niezbyt wyraźne ścieżki na pustyni) zaznaczałem punkt trasy. Jeszcze nie wiedziałem, ale miało nam się to przydać szybciej niż myśleliśmy.
    Nie bez kozery miejsce do którego zdążaliśmy nazywało się Canon de Los Perdidos. Kanion Zagubionych...


    Czy w końcu dotarliśmy do kanionu i co z tego wynikło - dowiecie się już w piątek, 12.03.2021. A pierwsza część przygody dostępna TUTAJ.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...