Tłumacz

30 kwietnia 2020

1000 lat temu

   Milenium – od łacińskiego mille, tysiąc – to tysiąclecie. Okres niewyobrażalnie długi w skali życia człowieka, długi dla historyka i nic nie znaczący w dziejach Ziemi, liczących prawdopodobnie 5 miliardów lat (są jednak alternatywne teorie, przyjmując którąś z nich tysiąclecie to jakieś 15-20 procent czasu istnienia wszechświata). Ostatnie tysiąclecie nie było może tak przełomowe jak to poprzednie, na początku którego działał Jezus Chrystus a na końcu powstała Polska (przypadek?), ale obfitowało w wiele ciekawych zdarzeń. No, zapewne zdarzeń było tyle samo, ale – primo: im bardziej się rozwijaliśmy jako cywilizacja tym więcej informacji o Świecie dostawaliśmy, więc wydaje się, że dzieje się więcej, i secundo: im dalsze dzieje, tym pamięć ludzka jest bardziej zawodna. Swoją drogą znam takich, co już następnego dnia zapominają o pożyczonej na przykład książce. Ciekawe, czy ma to związek z upływającym czasem?
Gniezno - kolebka Polski
   W każdym razie XI wiek to jeden z moich ulubionych okresów w dziejach, jeżeli gdzieś w podróży spotykam miejsca związane z tą – dość odległą – przeszłością zawsze staram się tam zajrzeć.
   Choć śladów tych nie ma zbyt wiele, niestety. Zapewne dlatego najwięcej takich miejsc odkryłem (lekka przesada, nic nie odkrywałem, trzeba było po prostu tam pojechać – ot i wszystko) w Polsce. Raz, że najbliżej, dwa – że są to początki mojego kraju, to najwięcej wiem o tym terenie.
   A dzieje się w Europie bardzo dużo – jakoś tak wychodzi, że głównymi sprawcami są, i to nie tylko na Północy, potomkowie Wikingów. To taki mocny akord kończący ową modną ostatnio epokę (znajomi polecają serial "Wikingowie", ja zaś książkę "Rudy Orm").
    I tak XI wiek to czas gdy:
   - Polska dwukrotnie, w 1025 i 1076 zostaje królestwem – i dwukrotnie ową koronę niestety traci.
   - Węgry królestwem zostają raz, w 1001, ale na stałe.
   - Kuzyn pierwszego króla Polski, Bolesława Chrobrego, Kanut Wielki tworzy Imperium obejmujące całą niemal Skandynawię i Anglię. Umiera w 1035 roku a jego państwo się rozpada.
   - Na Rusi wielkoksiążęcy tron kijowski zajmuje na blisko 40 lat potomek wikińskiego wodza Ruryka Jarosław Mądry, chyba najwybitniejszy miejscowy władca tamtego czasu.
   - Potomek innego normańskiego jarla, Hrolfa czy tam Rollona, Wilhelm Bękart podbija anglosaską Brytanię, tworząc podwaliny współczesnej Anglii. Dlatego pewnie do historii przeszedł nie jako Bastard a jako Conqueror - Zdobywca.
Londyńska Tower - zbudowana przez Wilhelma Bękarta vel Zdobywcę
   - W czasie walk o tron angielski w 1066 śmierć ponosi król Norwegii Harald Haaradra, Harald Okrutny; ten mający ponad dwa metry wzrostu wojownik, onegdaj członek elitarnej bizantyjskiej gwardii cesarskiej zwany jest ostatnim wikingiem.
   - Banda Normanów z Hauteville pod dowództwem Roberta podbija arabską wtenczas Sycylię tworząc Królestwo Sycylii w 1057.
   - Cesarzowi Robertowi Diogenesowi wareska gwardia nie pomaga zbytnio pod Manzikert – w 1071 Bizancjum doznaje strasznej klęski z rąk Turków Seldżuckich; to jeszcze może nie początek końca Imperium Rzymskiego, ale znaczący krok ku całkowitemu unicestwieniu.
   - W 1057 w Szkocji ginie król Makbet, znany skądinąd z dzieła Szekspira; jego przeciwnika, Malcolma III wspomaga normański władca Orkadów.
Peel Ring of Lumphanan - miejsce śmierci Makbeta
   - Święte Cesarstwo Rzymskie – czyli Rzesza Niemiecka – po wygaśnięciu dynastii saskiej w 1017 wchodzi w okres walk o władzę a koncepcja uniwersalnej europejskiej monarchii trafia do lamusa.

   - W 1076 w Canossie cesarz Henryk IV zostaje upokorzony przez papę Hildebranda (Grzegorz VII) - to efekt długotrwałego sporu o inwestyturę, czyli przywództwo w zachodniej Europie.
  - Dumne Carstwo Bułgarii zostaje zniszczone przez Bizantyjczyków, a car Samuel umiera po klęsce ze wstydu w 1014.
   I tak dalej, i tak dalej. W każdym zakątku Europy (ależ przemawia przeze mnie europocentryzm, nie? na przykład Chiny dynastii Song toczą epickie walki z Wietnamczykami, Tybetem i Tungutami z Xixia - ale nie, piszę o jakichś Normanach) coś się dzieje. Właśnie, Europy. Bo są to ostatnie chwile, gdy średniowieczna, chrześcijańska Europa stanowi jedność. Owszem, w Hiszpanii i na śródziemnomorskich wyspach siedzą muzułmańscy Saraceni, nad Bałtykiem coraz bardziej naciskani mieszkają pogańscy Słowianie Połabscy, Bałtowie i ludy fińskie, ale Świat Chrześcijański jest jeden.
   Do 1054 roku. Wtedy to rzymski papież i patriarcha konstantynopolitański nawzajem obrzucili się klątwami – wydarzenie to zapoczątkowało podział zachodniego chrześcijaństwa (bo przecież w Azji rozwijało się chrześcijaństwo wschodnie, najliczniejsi byli nestorianie) na łaciński Katolicyzm i greckie Prawosławie. Podział ten, najpierw tylko doktrynalny, z biegiem czasu sprawił, że cywilizacja europejska składać się odtąd miała z dwóch kręgów kulturowych. Różnice te widać zresztą do dzisiaj.
   Zapomniałbym o jeszcze jednym wydarzeniu, wieńczącym jakby XI stulecie. Zaczęło się ono próbą zbudowania przez Ottona III Rudego uniwersalnego europejskiego państwa, trochę jako przeciwwagi dla potężnego Bizancjum – a zakończyło rozpoczęciem budowy pierwszego pozaeuropejskiego przyczółka zachodniej cywilizacji, mianowicie zdobyciem Jerozolimy Roku Pańskiego 1099 i ustanowieniem feudalnych państw na bliskim wschodzie. Zresztą konsekwencje pierwszej krucjaty były daleko poważniejsze, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziano.
Jerozolima
   Warto zauważyć, że każde, nawet nieważne wydarzenie ma wpływ na teraźniejszość. Swoją drogą ważne wydarzenie dla współczesnych może pozostać po latach tylko wzmianką w kronikach (efekt motyla się kłania). Żeby zrozumieć współczesność trzeba – niestety – dowiedzieć się dlaczego jest jaka jest. Bez informacji o tym, co zdarzyło się te, dajmy na to, 1000 lat temu, nijak nie zrozumiemy o co chodzi – i zostaniemy tylko-li bezmyślnymi konsumentami bez świadomości. A to smutna i dość niepokojąca perspektywa (chyba, że jest się rządzącym, to wtedy nie – głupiemu idzie wszystko wmówić, nawet, że socjalizm jest dobry).

O królu Makbecie będzie 05.05.2020
O "polskich" Wikingach coś się pojawi 12.06.2020

29 kwietnia 2020

Kuchnia w czasach zarazy

   Powinienem właśnie siedzieć gdzieś w Grecji, Hiszpanii, Bałkanach czy na innych podzwrotnikowych wyspach (lub Wyspach Brytyjskich, niby też ładnie, ale...) lecz niestety – pierwszy raz od kilku ładnych lat najładniejsze polskie miesiące spędzam u siebie. Z jednej strony się cieszę, bo człowiek został stworzony do życia w Raju a nie do pracy (a rejony tamte odwiedzałbym oczywiście służbowo), ale z drugiej strony... Zresztą nieważne. Stan ten zawdzięczam pandemii (cóż za patriarchalne słowo: czemu nie ma pani-demii? Patriarchaty!) chińskiego wirusa – z którą to zarazą miałem do czynienia zarówno w Peru, jak i u nas, w Polsce. Na razie bez większych rezultatów.
   Niemniej korzystając z chwili wolnego zajrzałem w swoje obejście i znalazłem tam jedno z pierwszych warzyw uprawianych (a dziś niemal kompletnie zapomnianych) w naszym klimacie – w naukowej łacińskiej mowie zwie się to przepięknie: Urtica dioica. Po polsku zaś: pokrzywa zwyczajna.
Pokrzywa zwyczajna
   Można by napisać całe tomy jakie cudowne właściwości ma ten popularny chwast. Wzmacnia włosy na przykład (mnie akurat z racji dość alternatywnego owłosienia czaszki nie dotyczy) czy – na przykład – poprawia ukrwienie. W dawnych wiekach biczowano się tą rośliną, także – jak twierdzi znawca staropolskich obyczajów profesor Kuchowicz – przed stosunkiem seksualnym (no to już ciekawsza funkcja pokrzywy, nie ma co). Poza tym ma pokrzywa sporo żelaza – chyba więcej niż przereklamowany szpinak. Można ją też tak przyrządzić, z czosnkiem, jajkiem, odrobiną śmietanki. Jest prawie tak niesmaczna jak wspomniany szpinak, ale jest nasza. Rodzima. I można przyszpanować – ale koniecznie w maju, najlepiej na początku. Potem robi się łykowata oraz zawiera zbyt dużo azotanów.
   Dlaczego została pokrzywa owym popularnym warzywkiem? Jest to roślina azotolubna – w naturalnym środowisku żyje w zacienionych lasach nad ruczajami (swego czasu szliśmy korytem Gaci Spalskiej i mieliśmy możliwość obserwować pokrzywę w jej naturalnym środowisku – miła sprawa) a człowiek ma to do siebie, że dość intensywnie dostarcza azot do swojego otoczenia (na przykład w procesie mikcji – czyli siusiania). Więc i pokrzywa znalazła dla siebie nową niszę jako roślina antropogeniczna – związana z Człowiekiem.
   A miała się z kim wiązać. W neolicie, w czasie odkrywania rolnictwa tereny Polski – zwłaszcza Kujaw – okazały się niezwykle  atrakcyjne dla pierwszych rolników. Przybyli, zaczęli wypalać lasy i uprawiać pszenicę czy tam inne żyto. Oczywiście zyskała na tym pokrzywa.
   I leszczyna.
Kwitnąca leszczyna
   Po kilku latach rolnicy porzucali pola i wypalali następny obszar – a dawne grunty zarastały chynchy leszczynowe. W takich zaroślach z większą częstotliwością można było też – ha! - spotkać zwierzynę płową, na przykład sarny czy inne lejenie, a orzechy laskowe stały się ważną częścią diety pierwszych "Polaków" (uwaga, drodzy Turbosłowianie – nie, nie byli to nasi przodkowie, po tej zamierzchłej cywilizacji nastąpiła pustka osadnicza). Swoją drogą leszczyna – orzechy laskowe – zawierają sporo tłuszczów, witamin i mikroelementów. Podobno świetnie działają na mózg, no chyba, że pchają się do polityki (na szczęście większość leszczyn grzecznie sobie rośnie w zaroślach).
Leszczynowe zarośla
   Ta pierwsza, leszczynowo-pokrzywowa cywilizacja zostawiła oczywiście (taka była moda) megality. Są to tak zwane kopce kujawskie – młodsze od słynnych maltańskich świątyń czy chociażby (choć tu już nie mam wielkiej pewności) majorkańskich talayotów, ale istnieją.
   Kiedyś było ich podobno dużo więcej, ale miejscowi zaorali.
   Nieważne.
   Oprócz megalitów mamy jeszcze oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Krzemionki Opatowskie – czyli gargantuiczne neolityczne centrum wydobycia krzemienia obsługujące pół Europy oraz najstarszy na Świecie wizerunek wozu kołowego.
   Nie Sumer, nie Mohendżo Daro, nie Egipt.
  Hej, zwolennicy teorii paleoastronautów, dlaczego nie badacie śladów Anunnakich na Kujawach? Elo!
   Kujawy i okolice skrywają zresztą wiele innych tajemnic – na przykład słynne "Polskie Stonehenge" – kamienne kręgi w Odrach. O mojej wyprawie do nich zrobię oczywiście wpis, ale na zakończenie wrzucę jeszcze zdjęcie ilustrujące podobieństwo naszego Stonehenge do tego oryginalnego.
Stonehenge?
   A. Zróbcie sobie to warzywko z pokrzywy. Nawet można je potem oprószyć siekanymi orzechami laskowymi, żeby było tak całkiem neolitycznie. A co (EDIT: jajka i mleko - masło plus śmietana - były już znane, sól też, a zamiast pieprzu miejscowe zioła można użyć; kulinarna prehistoria, zdecydowanie).
Pokrzywa z jajkiem i orzechem laskowym
  Dobra, żeby wpis nie był zbyt krótki, to jeszcze life-hack dotyczący pokrzywy: po oparzeniu należy... oparzyć się bardziej. Wtedy zamiast bólu pojawi się tylko uczucie ciepła w miejscu oparzenia. Sprawdzone organoleptycznie.

Wpis o cywilizacji na Malcie: 15.05.2020
Wpis o polskim Stonehenge: 22.05.2020
Wpis o kujawskich megalitach: 23.11.2020 (i kilka innych dat)

24 kwietnia 2020

Miłość w czasach zarazy cz. 2

   Streszczając poprzedni wpis (bo pewnie już nie możecie się doczekać tej tytułowej miłości w czasach zarazy): dzięki indolencji WHO zostaliśmy uwięzieni na plaży w Zorritos na północy Peru w czasach epidemii koronawirusa i dostaliśmy informację, że za dwa dni z Limy będzie leciał specjalny, ewakuacyjny samolot do Polski. Do pokonania mieliśmy 1250 kilometrów i pięć strzeżonych – w końcu stan wyjątkowy, nie? - przez wojsko granic wewnętrznych. Poza tym w całym kraju wprowadzono kategoryczny zakaz podróżowania nocą.
Zorritos o zachodzie słońca
   Do Limy z Zorritos jedzie się jakieś 20-24h. Myśmy mieli 48. W tym noc. Trudna sprawa.
   Fakt, niektórzy mieli dalej. Zresztą podniósł się straszny raban, że jak to tak, co ta Ambasada sobie myśli – jak się mamy dostać do Limy?
   Cóż, współczesne społeczeństwo uczone jest tego, że wszystko się należy. Że podstawia się pod nos co kto chce. A jak mawia stare przysłowie: pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki. Przez dwa tygodnie tkwienia w jednym miejscu można było obmyślić wiele sposobów na dotarcie do Limy – zwłaszcza, że było raczej pewne, że taki lot uda się, prędzej czy później, zorganizować (oraz że stanie się to z dnia na dzień – generalnie wszystko zależało od dobrej woli armii, bo tylko lotnisko wojskowe funkcjonowało; kilka dni wcześniej po Amerykanów przyleciał samolot który nie zaanonsował się wojskowym odpowiednio uprzejmie; nie wylądował) więc będzie konieczność dostania się do stolicy.
   Nam szukanie transportu zajęło może dwie godziny. Wystarczyło ruszyć cztery litery. Okazało się że miejscowy Chińczyk u którego kupowaliśmy najpotrzebniejsze sprawunki (głównie rum i papierosy, aczkolwiek nie tylko) ma także kilka innych działalności gospodarczych. Janek po prostu podszedł i zapytał:
   - Masz agencję podróży?
   - No mam.
   - A wynajmujesz busy?
   - No wynajmuję.
   - A masz kogoś, kto zawiózłby nas do Limy?
   - No mam.
   I tym sposobem – własnym sumptem – zdobyliśmy transport do stolicy. Ambasada przysłała nam dokument potwierdzający to, że czeka na nas lot ewakuacyjny do domu (właściwie papier ten nie miał żadnej formalnej wartości, ale był – z pieczątką i w ogóle; a w krajach Trzeciego Świata im więcej dokumentów się ma, tym lepiej) i mogliśmy jechać. To znaczy nie. Musieliśmy jeszcze dostać kwit od miejscowego komendanta wojewódzkiego policji (którego przypadkiem znała nasza pani właścicielka pensjonatu), taki glejt, że możemy jechać. Dostaliśmy (glejt był w sumie też bezprawny, ale był). W końcu. Pożegnaliśmy się serdecznie z panią właścicielką (Pension Renzo - polecam) i Chińczykiem. I ruszyliśmy.
Port w Zorritos
   - Będziemy jechać nocą? - zapytaliśmy kierowców naszego busa.
  - No tak – odpowiedzieli, jakby to było najlogiczniejsze na Świecie; generalnie musieliśmy jechać nocą żeby zdążyć, ale nie wolno nam było.
   Minęliśmy pierwszą granicę wewnętrzną i dotarliśmy do Mancory (mekka surferów, piękne plaże – byliśmy w nocy i nie zwiedzaliśmy, za to zgarnęliśmy rodaków także spieszących na samolot). Tam zatrzymały nas przeważające liczebnie siły armii, policji i kilku innych służb.
   - To są Polacy, jadą na lot ewakuacyjny do Limy. Musimy jechać całą noc żeby zdążyć – tłumaczył nasz kierowca latynoskiej piękności ubranej, pech chciał, w mundur policyjny.
   - No tak, tak. Musicie jechać – stwierdziła po czasie pani policjant i machnęła ręką.
   Chyba oznaczało to zgodę na nocny przejazd (który przecież formalnie był zakazany). Przynajmniej tak wyjaśniliśmy to następnej – wojskowej kontroli. Ogólnie w czasie całej jazdy mieliśmy jakieś 30 kontroli policyjno-wojskowych. W pewnym momencie zresztą, chyba koło Trujillio, straciliśmy rachubę. Większość puszczała nas chyba dla świętego spokoju, w kilku wypadkach sprzyjał nam dobry Los. Czy też może Los Dolares, które nasz kierowca miał zawczasu naszykowane w kieszeni tak na wszelki wypadek.
Już bliżej niż dalej

   W każdym razie dotarliśmy na wojskowe lotnisko w Limie i po niecałej dobie byliśmy już w Warszawie. Skąd rozjechaliśmy się na obowiązkową, dwutygodniową kwarantannę.
   Mam to szczęście, że mieszkam na wsi – nie wyobrażam sobie co bym zrobił będąc zamknięty w betonowym bloku.
Wiosna w Polsce
   Nie doczekałem jednak końca kwarantanny – coś mnie rozłożyło. I, jak mi się wydawało, nie był to koronawirus. Objawy przypominały raczej... dengę. Pisałem, że utkwiliśmy na terenach dengowych, nie? A komary, będące wektorem wirusa nie brały tam jeńców. Wszystkie repelenty tylko je zachęcały. Sam straciłem ze trzy litry krwi. Jak było, tak było – finalnie trafiłem na oddział zakaźny (prawdziwe koronarium, jeśli mogę tak powiedzieć), dostałem kijkiem w nos w celu pobrania wymazu na koronę oraz pobrano mi krew – na dengę ("O, w końcu coś innego" – westchnęła pani pobierająca). Tudzież na inne egzotyczne choroby.
  Koronę wykluczono następnego dnia.
 Na pozostałe wyniki musiałem trochę poczekać. Trochę się stresowałem.
   Denga za pierwszym razem właściwie nie jest groźna – niemniej wyniszcza układ odpornościowy. A osoba z osłabionym układem immunologicznym to wspaniały kąsek dla koronowirusa.
  Więc leżę sobie w izolatce. I czekam. Dookoła grasuje koronawirus. Czekam. COVID-19 zbiera swoje ponure żniwo – jak słyszę zza drzwi. A ja czekam.
   W końcu się doczekałem.
   Powiem szczerze. Wyszło, że mam bardzo mało pozytywów w życiu – i w tym wypadku była to wspaniała wiadomość. Wykluczono wszystkie zarazy: koronawirus – negatywny, grypa – negatywny, malaria – negatywny, wirus ZIKa – negatywny, socjalizm – negatywny, denga... A gdzie denga?
   Trzeba jeszcze chwilę poczekać.
   Co miałem zrobić. Poczekałem. Aż w końcu...
   Denga – negatywny. Może pan iść do domu.
   Ulżyło mi (choć nadal nie dowiedziałem się co mi było). Znaczy się – mogę dostać koronawirusa nie ryzykując pewnej śmierci. Jest to dosyć pocieszające. Bo prędzej czy później każdy dostanie.
   Dziękujemy ci, Światowa Organizacjo Zdrowia, za pandemię.
   Aaaa... Zapomniałem. Miała być "Miłość w czasach zarazy", tak? No to nie będzie. Takie rzeczy zostawiam sobie in pectoram. To był tylko taki chwyt marketingowy – bo tytuł (już zresztą kiedyś wykorzystany przez Gabriela Garcię Marqueza) całkiem nieźle brzmi.

20 kwietnia 2020

Miłość w czasach zarazy cz. 1

   Wpis całkiem aktualny – bo dotyczący obecnej pandemii koronawirusa. Na razie nie mam (i mam na to papier), ale pewnie dostanę – prędzej czy później każdego złapie, a część osób nawet się nie zorientuje, bo przebieg choroby będzie łagodny.
   W każdym razie mnie efekty pandemii w postaci stanu wyjątkowego (kolejne doświadczenie podróżnicze, po powodzi, przeżytym przespanym trzęsieniu ziemi czy zagubieniu się w górach) dopadły w Peru – co prawda w bardzo miłych okolicznościach przyrody – ale pod lufami karabinów (zresztą i najpiękniejsza plaża może w końcu się znudzić – zwłaszcza komuś, kto jest miłośnikiem gór a tu musi leżeć plackiem w skwarze przez dwa tygodnie).
Zorritos w Peru
   Wszystko dzięki Światowej Organizacji Zdrowia – czyli WHO. Ten – zdawało się – apolityczny organ cieszył się aż do wybuchu pandemii nieskalaną wręcz opinią. Co WHO powiedziało było święte. Decydowało o tym co jest – a co nie jest – chorobą. Ze zdaniem organizacji liczyły się wszystkie państwa na Świecie, pokornie spełniając wszystkie zalecenia wystosowywane do niezależnych przecież rządów.
   Ech, gdyby tylko Światowa Organizacja Zdrowia podała – dajmy na to w grudniu czy styczniu – że to co się wykluło w Wuhan to nie kolejna ptasia czy świńska grypa, tylko coś naprawdę groźnego – większość państw Świata rozpoczęłaby gorączkowe przygotowania i – możliwe – ofiar zarazy byłoby znacznie mniej. Tak się jednak nie stało – do końca WHO przekonywało, że nowy wirus jest niegroźny, że nie przenosi się bezpośrednio z człowieka na człowieka, że trzeba zjeść psa, kota czy nietoperza żeby się zarazić... Kiedy okazywało się, że jednak WHO nie ma racji, to organizacja zmieniała stanowisko – ale za każdym razem uspokajała: epidemia za chwilę zostanie opanowana. Nie została. Osobiście też wątpię, żeby WHO nie miało danych o tym, co naprawdę dzieje się w Chinach. Czemu więc kłamano, doprowadzając do śmierci dziesiątek i setek (a oczywiście będzie więcej) tysięcy ludzi? Odpowiem pytaniem na pytanie: cui bono? Komu to było na rękę?
   Niestety, WHO okazało się organizacją podatną na naciski (cóż, honor traci się tylko raz) – i teraz warto od nowa przyjrzeć się klasyfikacji chorób ile z nich wpisano (bądź skreślono) na listę pod wpływem nacisków jakichś lobby? Ciekawe.
   Mnie zresztą też WHO nabrało – w przeciwnym wypadku nie tkwiłbym jak kołek w peruwiańskimi Zorritos – i nie musiałbym razem ze znajomymi być z Peru ewakuowany w ramach nadzwyczajnych jakichś akcji. Zostałbym w domu.
   Na szczęście nam się upiekło.
   Najpierw pojechaliśmy do Ekwadoru – gdzie przywitał nas dość nieudany mural z podobizną pewnego komunistycznego zbrodniarza (cieszy się niestety pewną renomą w całej Ameryce Południowej) – ale po dwóch dniach, przeczuwając problemy i widząc wzrost paniki wywołanej koronawirusem (właśnie mleko się wylewało, Hiszpania zostawała drugą po Włoszech ofiarą knowań ekspertów z WHO) wróciliśmy do Peru. Rzutem na taśmę. Po kilku godzinach granica peruwiańsko-ekwadorska została zamknięta na amen (a w Ekwadorze nie ma Ambasady RP – bylibyśmy zdani na łaskę ambasad pozostałych państw Unii E***pejskiej, więc... no w czasach kryzysu raczej inostrańcy są na dalszych miejscach, nie? Choć nasza Ambasada w Peru pomogła władzom Ukrainy ściągać ich obywateli do Europy; ale to wyjątkowe działania).
Che
   Odetchnęliśmy. Byliśmy w Tumbes, na północy Peru – okolica słynęła z pięknych plaż (samo Tumbes nie słynęło, bo jest parchate), lasów namorzynowych i epidemii wirusa dengi. Dobra, zatrzymamy się dzień, maksymalnie dwa, na plaży i lecimy na południe. W Andy.
Tumbes
   Po dwóch dniach zamknięto w Peru granice wewnętrzne – ustał więc całkowicie ruch pomiędzy poszczególnymi departamentami (czyli województwami) – a na ulice wyszło wojsko. Do sklepu można było chodzić tylko parami, w maseczkach – i zaraz po zakupach wracać do miejsca pobytu (w naszym wypadku do niewielkiego rodzinnego pensjonatu położonego przy plaży). Tak nas pouczył pan oficer ubrany jak na wojnę i trzymający w ręku nabity (i odbezpieczony oczywiście) karabin.
   Kilka dni później wojsko – aby pokazać, że nie próżnuje – zrobiło obławę na nielicznych plażowiczów. Nasz pech, że siedzieliśmy nad morzem jakieś 50 metrów od pensjonatu. Nie było dyskusji – zapraszamy z nami. O tu, na ciężarówkę. Wsiedliśmy. Generalnie to nie ma sensu dyskutować z człowiekiem trzymającym palec na spuście starego, dobrego automatycznego karabinu Kałasznikowa. Ruszyliśmy. Po drodze dosiadali się kolejni pasażerowie – niekoniecznie plażowicze (gdyż plaże jak wspominałem były bardzo opustoszałe): zwinięto, mimo głośnych protestów, przygodnego obserwatora całej sytuacji, palącego papieros w drzwiach swojego domu. Jechaliśmy w stronę centrum – gdzie znajdowała się powiatowa komenda policji. Jechaliśmy oczywiście słynną Panamerykanką.
Panamericana w Zorritos
   Słowo wyjaśnienia – Panamericana, mimo znanej, wzbudzającej szacunek nazwy jest miejscami dość... Dziurawa. Taka dawno nieremontowana droga powiatowa. Na przykład w Zorritos. Tak. Właściwie to bardzo dziurawa – a każdą dziurę odczuwa się w dwójnasób jeśli siedzisz na pace wojskowej ciężarówki prawdopodobnie pozbawionej resorów i podskakujesz – a wraz z Tobą stojący obok żołnierz, trzymający palec na spuście odbezpieczonego AK-47. Wycelowanym – trochę przypadkiem – w Twoje czoło. Cóż, kałasznikow nie należy do najcelniejszych broni na Świecie, ale miałem spore wątpliwości, czy jest aż tak niecelnym, żeby spudłować z odległości niecałego metra. Na szczęście nie musiałem się o tym przekonywać.
   W końcu podjechaliśmy pod komisariat i – z dużym trudem – zeszliśmy z ciężarówki. Ponieważ mieliśmy w ekipie Janka, który jest w połowie Peruwiańczykiem (już zresztą o nim pisałem) to ustaliliśmy, że my ni w ząb nie rozumiemy hiszpańskiego (właściwie była to w 50% prawda, ale co tam).
   Rychło okazało się, że grozi nam 24h na dołku. Cóż, na władzę nie poradzę. Ale..
   - A jak przyjechaliście do Peru? - zapytał oficer.
   - No jak – odparł Janek, a oczki mu się zaświeciły – Przez Madryt.
   - Przez Madryt? - policjant lekko zbladł i poszedł naradzić się z resztą dowództwa.
   Była to prawda – lecieliśmy przez Madryt, ale... Zanim stolica Hiszpanii stała się ogniskiem COVID-19. Oficer tego jednak nie wiedział – w końcu w paszportach nie mieliśmy pieczątek z Hiszpanii. Chwilę po oświadczeniu Janka na salę wpadł starszyna i krzykiem zagonił nas w róg sali.
   - Macie tam stać! - warknął – I do nikogo się nie zbliżać!
   No to staliśmy. Pozostali omijali nas szerokim łukiem – zwłaszcza policjanci. W końcu zabrano nas do innego pomieszczenia, głównodowodzący mocno na nas nakrzyczał i kazał spadać do hotelu. Kiedy wyszliśmy na ulicę – Panamericanę – słychać było jak cały komisariat oddycha z ulgą. Bo wiadomo – Białasy z Madrytu na sto procent mają koronę.
   Następnego dnia wpadły do nas służby medyczne i zrobiły test na obecność koronawirusa – jeden. Jankowi, bo najbardziej kasłał wsadzono w nos kijek pobierając wymaz – i okazało się, że jest (a my zapewne wraz z nim) zdrowy. Ale nadal tkwiliśmy w Zorritos bez możliwości ucieczki.
Plaża z namorzynem
   Wtedy nagle przyszła wiadomość z Ambasady RP – udało się w końcu załatwić lot powrotny do Polski! Z Limy. Za dwa dni.
   Mieliśmy do przejechania 1250 kilometrów i pięć strzeżonych przez wojsko granic wewnętrznych. Poza tym w całym kraju wprowadzono kategoryczny zakaz podróżowania nocą.
   Cóż, zawsze trzeba mieć jakiś plan...


  Jaki plan? Dowiecie się w piątek.

17 kwietnia 2020

Bałkańskie trzęsienie

   Cóż, w związku z tym, że sporo podróżuję zdarzyło się już znaleźć w niezbyt komfortowych warunkach – a to tragiczna w skutkach powódź, a to potężna burza w naprawdę wysokich górach, a to inne przeciwności losu...
   Koleżanka skwitowała to następującymi słowami:
   - Strach gdzieś z Tobą jeździć, skoro notorycznie przytrafiają Ci się takie rzeczy.
   Od razu dementuję – nie notorycznie (swoją drogą ostatnio miałem stan wyjątkowy z wojskiem na ulicach, ale to temat na inną opowieść) – po prostu statystyka mówi, że co jakiś czas musi się coś wydarzyć. Albo któreś z praw Murphy'ego. Nieistotne. Ważne jest, że mimo różnych przeciwności losu do tej pory wszyscy, którzy mi towarzyszyli (czy w pracy, czy prywatnie) powrócili. Fakt, z pewnym bagażem doświadczeń, ale cali i – mniej więcej – zdrowi.
   Któregoś razu przeżyłem też trzęsienie ziemi. W sumie nic dziwnego – jeżdżę co jakiś czas na obszary aktywnie sejsmicznie (chociażby w rejon tak zwanego Pacyficznego Pierścienia Ognia – brzmi groźnie, i takie bywa), więc musiałem na jakieś trafić.
   To zdarzyło się akurat na Bałkanach, a konkretniej w kraju dziś zwanym Macedonią Północną, ale wtedy niewielkie to państwo używało dziwnie brzmiącego skrótowca FYROM (po naszemu BJRM – Była Jugosłowiańska Republika Macedonii).
Jezioro Ochrydzkie
   Jako, że byłem wtedy w pracy nic dziwnego, że znajdowałem się w najcenniejszym i najpiękniejszym zakątku tego kraju – we wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Ochrydzie (po naszemu ta Ochryda, po macedońsku – ten Ohrid). Nad Jeziorem Ochrydzkim. U stóp Galiczicy.
  W sumie może i wypadałoby zrobić wpis o samym jeziorze - ale to kiedyś tam.
   Swoją drogą trzęsienia ziemi w tamtym rejonie nie są niczym szczególnym – w XX wieku trzeba było odbudowywać całą właściwie macedońską stolicę Skopje (oraz, innym razem, Sarajewo). Przez to właściwie jedynym zabytkiem stołecznego miasta jest
Kamienny Most
pochodzący z czasów tureckich Kamienny Most nad Wardarem (oraz ruiny także tureckiej twierdzy) – szkoda, że obecnie ginie on otoczony nowymi gmachami użyteczności publicznej, budowanymi z wielkim rozmachem i przepychem w tym dość ubogim kraju. To znaczy nowe centrum miasta turystom się podoba – bo jest nowe, czyste i monumentalne – ale mnie nie. Zabudowując wolne przestrzenie stolicy chcą się chyba Macedończycy wyleczyć z kompleksu małego i niewiele znaczącego w historii Narodu. Jak chcą – niech się leczą, ale przyjęta strategia jest doprawdy dziwna. Wystarczy posłuchać jakiegokolwiek mieszkańca kraju (zwłaszcza związanego z branżą
Nowe centrum Skopje
turystyczną – reszta to naprawdę serdeczni i mili ludzie z, jak to się mówi, słowiańską duszą). Otóż będzie on udowadniał, że wszystko na Świecie jako pierwsze powstało w Macedonii (i na dodatek jest dziełem owego sympatycznego słowiańskiego Narodu, dość mocno poniewieranego w czasie swoich dziejów). Uniwersytet? Jest! Renesans? O proszę, tu mamy freski. Pomysł na kwarantannę (ostatnio to modne słowo) – przecież nasz. Niby Gutenberg wynalazł ruchomą czcionkę, ale u nas drukarnia pojawiła się niemal następnego dnia. I pracuje do dzisiaj. Poza tym (zwiedzając ruiny greko-rzymskiego miasta Herakleja/Pelagonia w Bitoli) dowiedziałem się, że dawni mieszkańcy tego miasta byli dwujęzyczni, tak piszą starożytni autorzy. Pierwszym językiem była greka, ale drugi? No właśnie.
   Mimo greckich protestów największe lotnisko w kraju nosi imię Aleksandra Macedońskiego (choć gargantuiczny posąg w centrum Skopje nazywa się oficjalnie "Jeździec na Koniu"; ale przecież wiadomo, o kogo chodzi, nie?).
   Jest to jedyna skaza na charakterze Macedończyków – na szczęście nie na tyle poważna, żeby zatuszować te wspominane przeze mnie przymioty tych Słowian Południowych.
   A co do owego trzęsienia ziemi w Skopje w 1963 roku – pomnikiem i pamiątką po tych tragicznych wydarzeniach (zginęło ponad 1000 osób) są ruiny olbrzymiego dworca kolejowego. Nowy wygląda trochę jak statek Pi i Sigmy, Przybyszów z Matplanety – czyli jest w stylu typowego futurystycznego socrealizmu jugosłowiańskiego (albo nie wiadomo czego, ale jakoś budowali wtedy rzeczy bardzo kosmiczne – raczej z tańszych filmów s-f, ale s-f).
Dawny dworzec w Skopje
   Się rozpisałem o Skopje – więc wracajmy nad Jezioro Ochrydzkie do Ochrydy. Swoją drogą geneza tego "Macedońskiego Morza" też jest tektoniczna. Onegdaj razem z Jeziorem Prespa oba jeziora tworzyły jeden akwen. Wypiętrzenie się Galiczicy spowodowało opadnięcie części dna owego akwenu – i powstanie Jeziora Ochrydzkiego. Nad brzegami którego od tysięcy lat kwitło życie – ale o tym może opowiem kiedy indziej. Samo miasto Ochryda leży w tym samym miejscu od kilku tysięcy lat.
   W końcu jednak muszę dojść do clue całego wpisu – pierwszego mojego trzęsienia ziemi.
   Powtórzę się, ale zabrzmi to lepiej narracyjnie. Rzecz działa się nad Jeziorem Ochrydzkim. W hotelu położonym tuż nad wodą (naprawdę można to docenić, kiedy na dworze jest 41 stopni Celsjusza w cieniu – a woda ma jakieś 27... cudnie) miałem pod
Nad jeziorem.
opieką grupę dorosłych oraz młodzieży ze śląskich zakładów pracy (znaczy z kopalni). Wstałem rano, przygotowany na niezwykle smaczne śniadanie (macedońska kuchnia i macedońska gościnność idą z sobą w parze – łeb w łeb; nie wiem, która z nich jest lepsza) gdy nagle obskoczyli mnie turyści:
   - Panie Adamie! Co tu się działo!
   - Ja już uciekałam z pokoju, tak się wszystko trzęsło!
   - Trzęsienie ziemi!
   - Aha – odparłem i tęsknie spojrzałem na leżące nieopodal zakąski – Ale nikomu nic się nie stało?
   - Na szczęście nie.
   - To dobrze.
   Nie będę ukrywał, nie wiedziałem za bardzo o co chodziło – mi spało się nad wyraz dobrze tamtej nocy... Żeby ustalić fakty podszedłem do grupy bajtli (po śląsku – dzieciaków) i zapytałem:
   - Synki, było w nocy jakieś trzęsienie ziemi?
   - Panie – padła odpowiedź – U nas na grubie jak tąpnie, to się dopiero trzęsie, a nie tak jak tu.
   Cóż. Wyszło na to, że pierwsze trzęsienie ziemi (i jak na razie jedyne) w swoim życiu po prostu przespałem. Może to i dobrze.
   Jakiś czas później minąłem się z dużo poważniejszym trzęsieniem o jakieś dwa tygodnie. Zdążyłem wrócić z Albanii – z Durres/Durazzo/Dyrachium/Dracz – kiedy doszły mnie słuchy o kataklizmie – właśnie w tamtym rejonie (EDIT: 13. kwietnia 2020 było następne, 4,1 w skali Richtera). Na szczęście zniszczenia nie były wielkie – ale były. No i póki co jesteśmy w stosunku do sił Natury bezradni – i nie zanosi się, żeby miało się to zmienić.
Amfiteatr w Durres, odkryty po jednym z trzęsień

14 kwietnia 2020

Atlantyda

   Kiedy już Ludzkość okrzepła po wynalezieniu rolnictwa, kiedy zaczęła się dynamicznie rozwijać, budować cywilizację, słowem – kiedy osiągnęła już pewien stopień dobrobytu, zaczęła się nudzić (trwa to do tej pory – im lepiej rozwinięte społeczeństwo, im ma więcej czasu wolnego, tym więcej głupich pomysłów przychodzi mu do głowy... gdzie w społeczeństwie walczącym każdego dnia o przetrwanie powstałaby na przykład idea wegetarianizmu albo jakiś feminizm? Wszystko z nudów, tak myślę). Wtedy też co niektóre jednostki zaczęły podróżować po Świecie z trochę innych niż normalne powody (to znaczy: nie tylko w celach handlowych i rabunkowych). Można powiedzieć, że narodziła się turystyka. Na ślady turystów można natrafić już w Starożytności (greckie przewodniki, takie jak "Podróże po Helladzie" Pauzaniasza, albo rzymska mapa), ale chyba tak naprawdę wszystko zaczęło się od XVIII-wiecznych Grand Tour bogatej, szlacheckiej młodzieży.
Santoryn, dawna Thira - kaldera wulkanu

   Rychło też rozpoczęto podróże w celu odszukania miejsc znanych z legend i mitów (dobra, Ponce de Leon szukał Źródła Młodości już w wieku XVI, a Franciszek Pizzaro był napędzany legendą o Złotym Człowieku, El Dorado – ale oni chcieli wyciągnąć z tych legend maksymalne zyski, a nie tylko je znaleźć). Trzeba przyznać, że z pewnymi sukcesami – takimi, jak odkrycie Troi przez Fryderyka Schliemanna (a przecież Starożytni mówili "nec locus ubi Troia" – wniosek stąd, że także oni nie byli nieomylni) czy – trochę później – stworzenie tak zwanej archeologii biblijnej, tropiącej miejsca wspomniane w Biblii. Po wielu latach zlokalizowano już – mniej więcej – gros takich legendarnych miejsc: od wspomnianej Troi poprzez Sodomę z Gomorą na nordyckich Jomme i Vinlandzie kończąc (odpowiednio – w Azji Mniejszej, nad Jordanem, na Wolinie i w L’Anse aux Meadows w Kanadzie; El Dorado zapewne odnosiło się do plemion mieszkających w dzisiejszej Kolumbii). Szukając tych mitów znaleziono zresztą o wiele, wiele więcej.
Odkryte zaginione miasto - Jumme na Wolinie
   Jeden tylko mit – czy też baśń – jak dotąd broni się przed konkretną lokalizacją (choć właściwie jest kilka lokalizacji – pewniaków). To opowieść o Atlantydzie.
   A właściwie niezbyt długa wzmianka w pewnej filozoficznej księdze (dialogach: "Timajosie" i "Krytiasie") niejakiego Arystoklesa, który do historii przeszedł jako Platon (z racji płaskiego czoła; ogólnie dosyć nieprzyjemny typek, choć uznawany za jednego z ojców greckiej – i europejskiej – filozofii).
   Platon przytacza tam opowieść swojego przodka, Solona (dlatego uważa się, że nie zmyślił całej sprawy – kłamiąc oczerniał by pamięć owego; może i Platon był nicponiem, ale kiedyś nawet nicponie mieli honor) o tym, jak w Egipcie usłyszał opowieść o doskonałej cywilizacji, starszej od egipskiej, położonej na zachód od delty Nilu, leżącej na wyspie – i zaginionej w nagłej katastrofie. To tyle – reszta to przypisy i apokryfy.
   Motyw starożytnej cywilizacji Atlantów, która mimo swej potęgi zaginęła stał się pożywką nie tylko dla naukowych poszukiwań, ale także dla setek mniej lub bardziej poważnych teorii (w pewnym momencie zatopiona Atlantyda dorobiła się siostrzanego kontynentu na Oceanie Indyjskim – Lemurii czy tam Mu; ale to inna historia). Traf chciał, że byłem już w kilku miejscach uznawanych przez poszukiwaczy za potencjalne Atlantydy – niektóre są bardzo zaskakujące, ale pokazują, że mit ten dalej ma się dobrze, i jest elementem spajającym całą europejską kulturę. Cóż, jak będę miał chwilę, to popełnię wpisy o tych potencjalnych Atlantydach. Często są to miejsca, które mnie urzekły – bądź warte odwiedzenia z innych powodów.
   Swoją drogą każda odkryta starożytna cywilizacja przez swych odkrywców nazywana jest pierwowzorem Atlantydy...
   Poniżej lista miejsc o których mówi się, że mogły być Atlantydą – oraz mój krótki komentarz do każdego z nich:
   - Kretacywilizacja minojska była wysoko rozwinięta, leżała na wyspie, została zniszczona przy współudziale kataklizmu, jednak była dużo młodsza od egipskiej i dobrze znana.
   - Thira czyli Santoryn – to właśnie ten kataklizm zniszczył Kretę; wybuch wulkanu przysypał olbrzymie miasto z epoki brązu oraz prawdopodobnie odpowiada za opisane w Biblii plagi egipskie.
Zasypane miasto w Akrotiri

   - Malta – cudowne megality z młodszej epoki kamienia, niestety tak stare, że zostały zapomniane zanim powstał Egipt.
Megalityczna świątynia

   - Delos – centrum Cyklad, ośrodek antycznej kultury, niestety, nie zniszczył go żaden kataklizm.
  - Państwo Hetytów – zaginiona cywilizacja Azji Mniejszej, uważana przez Egipcjan za równą sobie, ba, nawet starszą – nawet zniknęła bardzo szybko i tajemniczo; sęk w tym, że leży na wschód od Egiptu – i w centrum lądu; plusem może być, że czczony w Azji Mniejszej Tantalos to tylko inna forma Atlasa.
  - Wybrzeże Morza Czarnego – niedaleko Warny znaleziono najstarsze obrobione przez Człowieka złoto – świadczy to według miejscowych o wczesnym rozwoju potężnej cywilizacji, zatopionej następnie przez Morze Czarne (to także miejsce potencjalnego biblijnego Potopu).
   - Dogger Bank – dziś to ławica na Morzu Północnym, w epoce lodowcowej dość gęsto zasiedlony teren – moim zdaniem dość naciągane miejsce.
   - Sardynia, Korsyka, Baleary – na każdej z wysp znajdują się pozostałości po neolitycznych cywilizacjach (już zresztą o nich wspominałem), ale trudno uważać je za wyżej rozwinięte od innych, podobnych; megality z tego okresu są w całej Europie dość popularne, także w Polsce.
Talayot z Majorki

  - Andaluzja – a konkretniej nadmorska równina niedaleko Kadyksu gdzie istniało niezlokalizowane do dziś miasto Tartessos; podobno kształt doliny zgadza się z opisem Platona.
   - Wyspy Kanaryjskie – są już na Atlantyku, daleko za Górami Atlas; pierwotni mieszkańcy do XV wieku pozostali na etapie neolitu, niemniej na Teneryfie znajdują się kontrowersyjne piramidy.
Tzw Piramidy w Guimar

   - Ameryka – choć Thor Heyerdal udowodnił, że możliwe były transoceaniczne podróże w odległej przeszłości nie ma śladów w Ameryce cywilizacji starszej od egipskiej.
Swiątynia Skrzyżowanych Dłoni - druga najstarsza znana osada w Ameryce

   - Zatopiony ląd na Atlantyku – teoria dryfu kontynentalnego sprawiła, że raczej nie do znalezienia.
   Poza tym szukano Atlantydy na Karaibach czy w Japonii – za każdym razem znajdując, oczywiście – oraz w wielu innych miejscach.
   Do mnie najbardziej przemawiają dwie lokalizacje – Akrotiri na Santorynie (może dlatego, że widziałem na własne oczy – choć niektóre inne też udało się dotknąć) oraz państwo Hetytów (władca Hetytów i faraon egipski zrobili kiedyś eksperyment, żeby sprawdzić która cywilizacja jest starsza: wzięto niemowlaki z obu krajów i trzymano w odosobnieniu by sprawdzić, którym językiem zaczną mówić same z siebie; okazało się, że niemowlęta nauczyły się mówić po koziemu – powtarzały meczenie zwierząt; wzięto to za język hetycki – uznano, że to pierwszy ludzki język, więc kraj Hatti był starszy od Egiptu; potem Hetyci zniknęli z kart historii nagle i tak dokładnie, że antyczni Grecy nic o nich nie wiedzieli). Ale to tylko dywagacje.
Widok na Teneryfę
   Atlantyda to mit – ale także część naszej kultury. Odcinając się od mitów tracimy nie tylko umiejętność odczytywania informacji przekazywanych nam (w obrazach, rzeźbach, książkach) przez poprzednie pokolenia, ale także odcinamy się od własnych korzeni. A cywilizacja jest jak drzewo – bez korzeni długo nie pociągnie.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...