Tłumacz

25 lutego 2022

Wampiry w czasach zarazy

    Wpis miał opowiadać o cegle adobe i pustyniach w Starym Świecie – i nawet powstał – ale demokratycznie zadecydowałem, że przesunę publikację na marzec, żeby powrócić do tematu, o którym miałem już na blogu nie wspominać – mianowicie panice koronawirusowej. Ponieważ jednak się kończy (panika, mam nadzieję; nie blog – także mam nadzieję) to stwierdziłem, że zrobię wpis podsumowujący wszystkie moje dotychczasowe koronawirusowe przygody i/lub przemyślenia. A – znów moja demokratyczna decyzja – najlepszym miejscem by zakończyć blogowy wątek będzie położony w krainie Erdely zamek Torscvar. Znaczy leżący w Siebenburgen Torzburg. To jest Bran w Transylwanii.

Zamek Bran

    Czyli największa turystyczna atrakcja Rumunii.
    Oraz najdroższa - bo skoro są klienci...

Zamkowy dziedziniec

    Dlaczego? Otóż przyjęło się, iż zamek był siedzibą Drakuli, strasznego transylwańskiego księcia wampira, stworzonego przez Brama Stokera w końcu XIX wieku. Przez jakiś czas nawet oficjalnie brańska twierdza była przez rumuńskie władze promowana jako siedziba historycznego Drakuli. Jak się można domyślać, wszystko to pic na wodę i fotomontaż ambaje.

Zamkowe mury

    Na pierwszy ogień pójdą wampiry. Przyjmuje się, że upiór/wampir to istota z folkloru słowiańskiego, nieboszczyk, który po śmierci nie chce przykładnie leżeć w mogile, tylko z niej wstaje i ku utrapieniu żyjących szkodzi, grandzi, zabija – ogólnie zachowuje się nieprzyzwoicie. Żeby zapobiec takim niecnym wypadkom osobę podejrzewaną o to, że może stać się upiorem (bo, na przykład, miała pypeć na nosie albo zabiła kogo) chowano w dość specyficzny sposób. A to obcinano zwłokom delikwenta głowę i składano ją w nogach, a to przebijano kołkiem, a to wiązano – wierzono, że dzięki temu zmarły nie wstanie z grobu (metody sprawdzały się, trup nie ożywał). Tak zwane pochówki wampiryczne spotykano nawet w XVIII wieku – warto dodać, że nie tylko wśród ludów słowiańskich (niestety, nie możemy przywłaszczyć sobie wampirów na własność).
    Na początku XIX stulecia John Polidori, lekarz niejakiego George'a Byrona popełnił był opowiadanie "Wampir", w którym z nieciekawego nieumarłego typka uczynił pijącego krew arystokratę. Temat podchwycił, i tego typu wampir na stałe zagościł w powieściach grozy (często na poły pornograficznych – wszak czasy wiktoriańskie to epoka pruderii na pokaz; pod purytańską maską ukrywały się i kotłowały najprzeróżniejsze perwersje i zboczenia). Blisko sto lat później taką postać stworzył też Bram Stoker – i nadał mu imię Dracula, zaczerpnięte z historii władcy Wołoszczyzny, Włada III Tepesa – Draculi.
    Żyjący na przełomie Średniowiecza i Renesansu hospodar (czyli książę) wołoski Wład III Tepes (czytaj: Czepesz, Palownik) zasłynął – jako chrześcijański władca – z pewnej nienawiści do Turków Otomańskich (z których to imperium jego państewko graniczyło przez Dunaj). Często też wbijał ich na pal – zresztą karę tą stosował także w stosunku do własnych poddanych, dzięki czemu przeszedł do historii jako władca surowy, ale potrafiący utrzymać w kraju ład i porządek – stąd przydomek Palownik. Kiedy jakiś czas potem wypłynęły na forum opinii publicznej wyczyny hospodara otrzymał on łatkę okrutnika, ale bądźmy szczerzy – nie odbiegał od standardów epoki. Choć nabawił się też i drugiego pseudonimu: Draculea – Syn Diabła. Ojciec Włada, także Wład, należał do antyislamskiego Zakonu Smoka, i nosił przydomek Draco. Pech chciał, że bardzo podobnie w dialektach wołoskich brzmi słowo diabeł – dracul. Stąd w historii ojciec Palownika nosi też miano Diabła. Złe ludzkie języki, słaby pseudonim i powieść o wampirach sprawiły, że na całym Świecie biedny władca jest synonimem zła.

Popiersie Palownika na ruinach Starego Dworu w Bukareszcie

    Podobno zamek Bran swoim wyglądem przypomina siedzibę owego literackiego Drakuli – choć dzielny hospodar wołoski Wład do Transylwanii zaglądał był tylko przejazdem (m.in. złupił niedaleki Kronstadt, dziś Braszów) i jeśli kiedykolwiek przebywał w Branie to – choć to przypuszczenie – dzień, może dwa, jako więzień. Palownik rządził w Karpatach i na Nizinie Naddunajskiej, za główne siedziby miał zamek Poenari oraz miasto Targoviste, choć w wielu miejscach Wołoszczyzny miał swoje rezydencje – na przykład w Bukareszcie jest to Curtea Veche, Stary Dwór – obecnie w fazie rekonstrukcji. Sam zamek ma jednak strasznie ciekawą historię. Powstał na początku XIII wieku dzięki Krzyżakom (tym samym, co to wiecie: teutońska buta w Prusach, Grunwald i inne takie) – drewniana warownia nazywała się Dietrichstein i strzegła szlaków handlowych. Krzyżaków wkrótce wypędzono – zakotwiczyli na długie wieki nad Bałtykiem – zamek przetrwał dłużej, w 1370 roku zniszczyli go Turcy. Odbudował go kilka lat później, już jako Torzburg/Tocsvar król węgierski i polski Ludwik Wielki (u nas znany jako Andegaweński, bo i faktycznie, niewiele ze swojej wielkości przelał na nasze państwo). Na początku XVII wieku zamek płonie – i odbudowany zostaje w stylu nawiązującym do zamków największego mocarstwa w regionie, czyli Rzeczypospolitej. Co prawda niedługo później państwo polsko-litewskie traci mocarstwową pozycję, ale attyki w kształcie jaskółczych ogonów w Torzburgu zostają. W roku 1920 zamek, już zwany Bran, zostaje podarowany przez mieszkańców Braszowa Marii, królowej Rumunii (wnuczka brytyjskiej Wiktorii, prowadziła się nietęgo i wyznawała bahaizm), która przerabia fortecę na swoją ulubioną letnią rezydencję – także dzisiejszy wystrój pochodzi właśnie z początku XX wieku i próżno tam szukać śladów (w sumie nieistniejących) Drakuli.

Zamek w Malborku - dzieło Krzyżaków nad Bałtykiem
Zamek w Niedzicy na pograniczu polsko-węgierskim
Wystawne wnętrza branskiego zamku

    Mimo to nadal do Branu przybywają tłumy wielbicieli hrabiego Drakuli, bo mimo, że oficjalnie już nikt nie łączy zamku z literackim wampirem ani księciem Władem, to nadal można na podzamkowym bazarze kupić pluszowego nietoperza z wielkimi kłami. A raczej można było przed okresem paniki koronawirusowej, w zeszłym roku nietoperzy nie było – stragany upstrzone były za to ohydną chińszczyzną (jakieś pokemony czy inne badziewie) oraz portretami Włada Palownika (na wszystkich obrazach z epoki wygląda jakby miał zeza i nosi fikuśną czapkę). Wychodzi, że pluszowe nietoperze-wampiry zostały kolejnymi ofiarami paniki koronawirusowej.

Bazar pod zamkiem

    A co wspólnego mają wampiry (przynajmniej te krwiopijne, literackie) z wirusem? Ano, i jedne i drugie właściwie nie są żywe (pierwsze są nieumarłe, drugie nie wykazują cech organizmów żywych, tylko się namnażają), i te, i te pasożytują na ludziach, i zarówno jednym, jak i drugim nie zależy na całkowitym unicestwieniu ludzkiej rasy (bo wtedy straciłyby żywicieli). Oba też szerzą panikę, którą tylko spokój i racjonalne myślenie może powstrzymać.
    Różnica jest taka, że wampir nie nabywa odporności na osinowy kołek, a wirus na szczepionki – owszem. Bo mutuje.
    Niemniej, jak wspomniałem na wstępie, panika koronawirusowa wydaje się mijać (osobiście obstawiałem, że całkowita normalność to rok 2025, ale zobaczymy) więc trzeba ją podsumować:
- Miłość w czasach zarazy cz. 1 – czyli pierwsze spotkanie z paniką koronawirusową
- Miłość wczasach zarazy cz. 2 – opowieści ciąg dalszy, tym razem już w Ojczyźnie
- Kuchnia w czasach zarazy – co jeść, kiedy upadnie cywilizacja
- Podróż w czasach zarazy – o tym, jak mocno turystyka dostała po tyłku
- Bunkry w czasach zarazy – bunkry zawsze są spoko, można się do nich schować w razie czego
- Powonienie w czasach zarazy – ciekawa teoria z pogranicza s-f i biologii dotycząca wirusów
- Leprozorium – wizyta w dawnym ośrodku odosobnienia dla zakażonych
- Panika w czasach zarazy – czyli jak to niektórzy wcześniej, inni później, wracają do normalności

    I na koniec jeszcze rada: jeśli już koniecznie będziecie chcieli odwiedzić Bran, to oprócz zamku wejdźcie też do pobliskiego skansenu (a jeśli jesteście ponadnormatywnie duzi uważajcie na średniowieczne tajne przejście - można tam utknąć niczym Kubuś Puchatek w króliczej norze). Jest dużo ciekawszy.

Skansen w Branie

    A za tydzień już na pewno pustynia, cegła adobe i inne atrakcje. Prawdopodobnie.

21 lutego 2022

Zaginione Królestwo Huarco cz. 2

    Długo trwało zanim znalazłem jakieś informacje o napotkanym przeze mnie całkiem serendypytnie peruwiańskim Królestwie Huarco. Nie dla tego, że nie ma nigdzie żadnych wiadomości, ale dlatego, że zwyczajnie – nie miałem czasu. Jeździł człowiek po świecie w te i we wte, no i minęło ładnych kilka miesięcy zanim wróciłem nad Pacyfik do Cerro Azul – choć tylko metaforycznie. Przejrzałem zdjęcia, odpaliłem Internety (kiedyś napisałbym: poszedłem do biblioteki; tak na pewno byłoby bardziej romantycznie, ale cały proces trwałby znacznie, znacznie dłużej). W moim ukochanym, choć jednym z najtrudniejszych na Świecie, języku okazało się nie być zbyt wiele informacji. Czy to w tłumaczeniu prac pani Marii Rostworowskiej, czy w innych opracowaniach zaledwie parę wzmianek.

Wybrzeże Królestwa Huarco
Huarco

    No, na przykład taka, że Inkowie mieli problem z podbojem Huarco. Zabrzmiało interesująco. Druga połowa XV wieku, Tahuantinsuyu (odsyłam do słowniczka TU) powoli opuszcza Andy i rusza na podbój pacyficznego wybrzeża. Wygląda na to, że Sapa Inka gustuje w rybach, a te z Jeziora Titicaca mu nie smakują. Dobra, przyznaję się: smak na ceviche z morskiej rybki mógł nie być głównym powodem zejścia inkaskich wojowników na niziny (państwo Inków prawdopodobnie cierpiało na "głód ziemi" – wiele imperiów tak ma, chociażby Moskwa; możliwe, że zapotrzebowanie na nowe tereny wiązało się z inkaską religią i kultem królewskich mumii – ale to inna historia, więc nie będę kontynuował tego wątku, doczytajcie sobie) – ale jak już zeszli, to chcieli zagarnąć jak największy obszar, to oczywiste. Zbliżają się więc Długousi (znaczy Inkowie; tunele i kolczyki to nie jest nowa moda) Górale, pokrzykują, rzucają dzirytami, bolas (indiańskie lasso), kamieniami... Ale nie zdobywają Huarco, przynajmniej nie z marszu. Próbują negocjacji, ale na nic się to zdaje (swoją drogą: ciekawe, czy jakby Ślązacy oblegali Kaszubów, to obie strony mogłyby się dogadać?). Oblężenie przeciąga się, na wybrzeżu zaczyna się pora upałów. Bez odpowiednich zasobów górale nie mogą siedzieć tu zbyt długo – wycofują się w kierunku podnóża Andów. Huarcończycy, Huarcowie, Huark... Peruwiańscy Kaszubi oddychają z ulgą – i zaczynają gromadzić nowe zapasy, na wypadek, gdyby Inkowie jednak wrócili. A ci rzeczywiście wracają – rok w rok, przez kilka kolejnych sezonów. I nadal nie mogą przełamać obrony. W końcu ich władca, Topa Inca Yupanqui, rusza swoją inkaską mózgownicą – i niczym Hans Guderian – obmyśla wspaniały plan. Przerywa oblężenie i udaje, że przegrał. Zbiera wojsko i odchodzi. Uradowani mieszkańcy zaczynają świętować, opuszczają miasteczko i udają się do pobliskiego sanktuarium w dziękczynnej procesji (ha, w poprzedniej części kontestowałem kultową funkcję głównego placu miasta, haha!). Na to tylko czekają Inkowie – okazuje się bowiem, że nie odeszli zbyt daleko – i zajmują Huarco. Królestwo dzielnych, choć wygląda, że nie najbystrzejszych, rybaków staje się częścią Tahuantinsuyu. A Sapa Inka może w swej stolicy, Qusqu (Cuzco, Pępek Świata) delektować się do woli morskimi rybkami (podobno – tak mówi legenda – inkascy biegacze, chasqi, na co dzień przenoszący po imperialnych drogach kipu z rozkazami władcy, dostarczali znad Pacyfiku w góry ryby w takim tempie, że były jeszcze świeże; podróż autokarem z Cerro Azul do Cuzco to dziś jakieś dwie doby, chyba, że coś się popsuje, to dłużej).

Huarco
Cuzco

    Tyle mniej więcej (raczej mniej) znaleźć można od ręki w polskich źródłach. Więc dowiedziałem się, jak w Roku Pańskim 1470 Topa Inca Yupanqui przechytrzył rybaków z Huarco. A coś więcej o nich? Zanim zagłębiłem się w hiszpańskojęzyczny Internet spróbowałem po angielsku. I udało się znaleźć niewielki, choć niezwykle wyczerpujący artykuł – autorstwa pani Joyce Marcus, z czasopisma American Scientist. Jak kogoś interesuje południowoamerykańska archeologia to polecam.

Stanowisko archeologiczne Huarco

    Cóż, nie będę jednak tłumaczył całego artykułu – bo przecież niewiele osób interesuje jakie gatunki ryb były odławiane przez mieszkańców Huarco, prawda? No właśnie (ważne, że jadalne, nie?). Zresztą miejscowi dalej żyją z rybołówstwa (w Cerro Azul jest niewielki port rybacki, tuż koło plaży), czasem nawet wędkują (czego ich antenaci raczej nie robili). W każdym razie ryby i frutti di mare (w tłumaczeniu na polski: roboki z morza) stanowiły podstawę diety dawnych mieszkańców. Ba! Nie marnowały się także pozostałości skorup czy ości. Zwróciłem na to uwagę oglądając potężne mury Huarco – zbudowane były z talpia, czyli ziemi i właśnie pokruszonych muszli. Może ten dodatek sprawił, że tak nietrwała, choć potężna, konstrukcja przetrwała kilkaset lat?

Mur z talpii

    Bo co to jest talpia? Po hiszpańsku brzmi nieźle. Po angielsku to rammed earth. Trochę gorzej. Po naszemu byłaby to... Ubita ziemia. Najprostszy – w suchym jakby nie było klimacie – sposób budowy. Owszem, dość pracochłonny, ale wysiłek nie wymaga wielkich technicznych umiejętności (no, może ciut). Ot, pomiędzy deski wrzucasz wilgotną ziemię (może być z czymś zmieszana) i ubijasz. Ubijasz. Ubijasz. Dosypujesz ziemi. Ubijasz. Ubijasz. Długo. Ale kiedy skończysz – masz naprawdę twardy mur. Mogący przetrwać – jak widać w Cerro Azul – kilkaset lat bez konserwacji (fakt, że w sprzyjającym klimacie – choć oczywiście ślady erozji wodnej są, i to znaczne). A z konserwacją jeszcze dłużej (vide mury słynnego Marrakeszu albo Bam, wpisanych na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO). Nic dziwnego, że Inkowie musieli uciekać się do chytrych sztuczek by opanować miasto (dobra, w końcu napisałem: miasto; długo się wzbraniałem, ale w końcu raz, że stolica, dwa, że ma główny plac, rynek taki do haratania w gałę).

Główny plac Huarco

    Sami poddani Sapa Inki byli chyba zbyt leniwi by tak ubijać ziemię, więc, jak wszyscy lenie, wpadli na epokowy wynalazek. No, właściwie to nie oni – w tym rejonie Świata – ale stosowali bardzo szeroko. Ba, do dzisiaj ta technika budowlana, licząca kilka tysięcy lat (i kilka razy niezależnie wynajdywana na całej Ziemi – no, chyba, że Starożytni Kosmici przekazali tą tajemną wiedzę) jest używana. Inkowie swoją osadę zbudowali z adobe. Znaczy: cegły mułowej, cegły białej, niewypalanej. Pewnego razu, kilka kontynentów dalej, trafiłem nawet na współczesną fabrykę tego budulca, ale o tym innym razem. W każdym razie Inkowie dobudowali (oprócz twierdzy na klifach) także swoją dzielnicę. Często tak robili, pisałem o tym przy okazji wyprawy do Waqrapukkary – obok podbitej stolicy budowali swoją osadę. Szwendając się po Cerro Azul niestety nie znalazłem pozostałości po Inkach – ale nie dlatego, że adobe jest mniej trwałe niż talpia: po prostu na dzielnicy góralskiej wyrosło współczesne miasto. Ot, niefart.

Współczesne Cerro Azul
Widok na Cerro Azul

    Swoją drogą Inkowie lubili – po podboju – przesiedlać plemiona w różne zakątki swojego imperium (trochę jak z ZSRS) albo zmuszać daną społeczność do wąskiej specjalizacji (zupełnie jak w ZSRS) – wtedy łatwiej było niewielkiej inkaskiej społeczności zarządzać Tahuantinsuyu. Wydaje się – twierdzą archeolodzy – że Huarco nie zostało aż tak skołchozowane (w domach znaleziono pomieszczenia, gdzie trzymano paszę dla świnek; oczywiście, świnek morskich, cuy; niech żyje autarkia!), choć oczywiście główną gałęzią przemysłu po podboju – podobnie jak przed, rzecz jasna – była produkcja rybna. Zwłaszcza ryb suszonych – i to w bardzo wyrafinowany sposób, na co zwrócili uwagę także Hiszpanie po konkwiście. Otóż, odwrotnie jak w Śródziemnomorzu, ryb przed całą operacją nie solono. Właściwie, to wcale ich nie suszono, nie na słońcu przynajmniej. Mianowicie wkładano je – zwłaszcza drobne okazy – do gorącego piasku (kto spacerował po plaży w tropikach ten wie: bardzo gorącego – i słonego, co wyjaśnia brak solenia). I już. Małe rybki tego samego dnia, większe nazajutrz – były pozbawione wilgoci i gotowe do długoterminowego przechowywania. Czy były smaczne? Podejrzewam, że jak wszystkie suszone ryby – nie.

Ceviche - współczesna forma prekolumbijskiego dania
Cuy al horno - świnka morska
Kipu - pismo węzełkowe

    To tyle, chyba pierwszy raz w polskich Internetach, o zaginionym Królestwie Huarco – zainteresowanych odsyłam do książek i artykułów naukowych (albo do Peru, pojechać, zobaczyć, zjeść świnkę morską). A sam w następnych wpisach wracam do Starego Świata – bo skoro było trochę o pustyni i trochę o cegle adobe, to trzeba temat dokończyć.

Mewy spoglądające z nostalgią na ruiny Huarco

18 lutego 2022

Zaginione Królestwo Huarco cz. 1

    Stanowisko archeologiczne w Cerro Azul nie było pierwszymi preinkaskimi ruinami wizytowanymi przeze mnie na terenie dawnego Tihuantansuyu (Imperium Czterech Części – nazwa dawnego państwa Inków; jakiś czas temu przy okazji wpisu o Patallaqcie, szerzej znanej jako Machu Picchu umieściłem taki niewielki słowniczek pojęć dotyczących Inków – tam odsyłam wielce szanownych Czytelników), było za to najmniej spodziewanym. Ot, weszliśmy sobie na nadpacyficzne klify poobserwować delfiny i inne rybitwy wąsate, a tu: masz. Pod naszymi stopami rozpościerało się dawne miasto. Bardzo to serendypytne było.

Ruiny w Cerro Azul
Rybitwa wąsata

    Do Rogatej Fortecy, Waqrapukary, szliśmy wzdłuż kanionu rzeki Apurimac ładnych kilka godzin, do jednego z najstarszych ośrodków cywilizacyjnych na Zachodniej Półkuli jechaliśmy przez dżunglę i góry kilka dni, do słynnego, aczkolwiek przereklamowanego Tiwanaku trzeba było przedostać się do sąsiedniego kraju – samolotem, promem, autobusem, przedinkaską mumię spotkaliśmy w winiarni, a tu pojechaliśmy tylko trochę odpocząć i wykąpać się w oceanie.

Waqrapukara
Kotosh
Preinkaskie artefakty

    W poprzednim wpisie opowiadałem, jak zdybał nas miejscowy urzędnik i zamiast pobrać opłatę za wstęp delikatnie przybliżył nam historię – a przynajmniej nazwę tego miejsca: Huarco (albo też Warku – pierwsza nazwa bardziej w keczua, druga po ajmarsku, ale czyta się właściwie tak samo, łarko; no może w drugim wypadku to o na końcu trochę się zaokrągla, czy jakoś tak, że podobne do u jest). Tak więc staliśmy pod latarnią (morską, a nie czerwoną – nawet nie była na taki kolor pomalowana), na szczycie Cerro Centinela i oglądaliśmy pozostałości Królestwa Huarco (hiszpański kronikarz zanotował nazwę Guarco, ale dość już tej lingwistyki). Nie ukrywam, że olbrzymie fragmenty kilkusetletnich budowli wystające z piasku przypominały mi, jako żywo, zagubione jakieś egipskie miasto. A pokryta dawnymi tarasami – polami uprawnymi – górująca nad ruinami Cerro Camacho (ponad 80 metrów powyżej poziomu morza) wyglądała jak olbrzymia piramida, grobowiec faraona.

Widok spod latarni

    Efekt psuły oczywiście niezwykle hałaśliwe pacyficzne fale i wrzaskliwe ptaki morskie, rozpraszał również wszędobylski zapach guana, a i rzeka Canete, dawniej utrzymująca gospodarkę królestwa do Nilu nie mogła mieć nawet podskoku (zwłaszcza, że obecnie prawie zniknęła). No nieważne – mnie i tak ruiny kojarzyły się z Egiptem. Albo chociaż z Nubią.
    Po krótkim spacerze weszliśmy pomiędzy pozostałości zabudowań – skoro było przedinkaskie musiały mieć ponad 600 lat, bo przypominam – Tahuantinsuyu jako imperium istniało dosyć krótko przed hiszpańską konkwistą, wcześniej Inkowie siedzieli sobie grzecznie w wysokich Andach i naparzali się obsydianowymi dzirytami z sąsiadami (nie kpię, Ameryki prekolumbijskie zatrzymały się na etapie neolitu – no, względnie, gdzieniegdzie, chalkolitu, ponieważ umiano już obrabiać złoto, srebro i miedź; brązu zdaje się nie odkryto na Półkuli Zachodniej EDIT: meksykańscy Taraskowie jednak zaczynali stosować). Potężne mury, jeszcze dziś wysokie na kilka metrów zbudowane były z dość nietrwałego surowca – ubitego błota. Technika taka z hiszpańska zwie się talpia, i jeszcze o niej opowiem.

Mur z talpii

    Na razie mieliśmy tylko potężne ruiny i słony wiatr (a ja dodatkowo oparzenia słoneczne, o czym już pisałem). Kilkanaście potężnych budowli (1500-3000 metrów kwadratowych; myślę, że zwolennicy tych popularnych coraz bardziej nieludzkich mikrokawalerek po 15 metrów nie odnaleźliby się tutaj) oraz centralny plac.
    - Pewnie do haratania w gałę – zażartowaliśmy, choć informacja umieszczona nieopodal twierdziła, że był miejscem zgromadzeń i uroczystości religijnych.

Centralny plac Huarco

    Archeolodzy jak nie wiedzą do czego służyło coś, co znaleźli zawsze piszą: obiekt kultowy. Owszem, bardzo często mają rację, nie przeczę, ale plac na środku wioski na kontynencie, który ma bzika na punkcie gry w piłkę musiał służyć za boisko (co prawda słynna rytualna gra tlachtli rozwijała się w Mezoameryce, ale skoro do Peru przybyła stamtąd kukurydza, to czemu nie gała?). To taka moja teoria, i drobny wkład w rozwój światowej archeologii (jest to bardziej prawdopodobna teoria niż na przykład ta o Turbosłowianach).

Współczesna wioska z adobe

    Dużo więcej tego dnia nie dowiedzieliśmy się o Królestwie Huarco. Niewielkie muzeum potwierdziło tylko nasze przypuszczenia, że głównym zajęciem mieszkańców było rybołówstwo, że tarasy Cerro Camacho faktycznie były polami uprawnymi (nawadnianymi – dziś to pustynia), że kres niepodległości położyli Inkowie (w okolicach latarni morskiej wybudowali twierdzę – ale użyli doskonalszej techniki niż talpiacegły adobe i kamienia; zachowały się zaledwie fragmenty, a starsze, prymitywniejsze ściany stoją...), że olbrzymie molo w Cerro Azul jest już drugim z kolei, pierwsze wybudowano w XIX wieku (była to najważniejsza informacja według pani kustosz, skądinąd bardzo sympatycznej i zadowolonej, że jakiś inostraniec muzeum odwiedził). Potem zrobiło się ciemno (czyli, jak wspominałem, zapadła tropikalna noc – bez zbędnych ceregieli ani przydługich zachodów słońca), przyszła burza (wyłączyli prąd – standard), a rano ruszyliśmy dalej, bodajże z powrotem do Limy, ale nie pamiętam dobrze, zresztą nie ma to większego znaczenia dla fabuły opowieści.

Zachód słońca u wybrzeży dawnego Królestwa Huarco

    Mimo to Cerro Azul i Królestwo Huarco pozostało w mej pamięci – zacząłem więc szukać jakichś o nim informacji.

14 lutego 2022

Cerro Azul cz. 2

    Słońce chowało się – jak to w tropikach, w ekspresowym tempie – za horyzont. I od razu zrobiło się ciemno. Wyszliśmy z oceanu – czy też ściślej rzecz ujmując wyrzuciły nas z niego potężne pacyficzne fale, bez problemu obalające dużego chłopa; można by napisać nawet, tak poetycko: wściekle atakujące pacyficzne fale, ale w poprzednim wpisie już wyjaśniłem, że wieczór w Peru nie jest czasem poezji. Więc ad rem.

Zachód słońca w Cerro Azul

    Wyszliśmy z oceanu szargani podmuchami słonego wiatru. Do hotelu był rzut kamieniem, więc wzięliśmy szybki prysznic (woda była nawet ciepła; pisałem przecież, że hotel był w standardzie "dla Białasów", nie?), ponieważ niezwykle drobny piasek (muł może nawet) z plaży w Cerro Azul skutecznie mógłby nam utrudnić dalsze życie (piasek był troszkę drobniejszy niż nasz, cudowny bałtycki, nie tak jasny i ogólnie w porównaniu do polskiego kijowy; ocean był za to cieplejszy i pełnosłony). Po czym przespacerowaliśmy się na Plaza de Armas.
    Główny placyk miasteczka był ozdobiony biało-niebieską wieżą zegarową i pełen rozstawiających się straganów – głównie z jedzeniem i piciem. Po chwili także pojawili się miejscowi, w czasie upalnego dnia pracujący bądź zwyczajnie, chowający się przed palącym słońcem. Teraz w końcu można było spotkać się ze znajomymi, pogadać, coś przekąsić...

Peruwiański street food
    Mój zmysł kulinarny podpowiadał mi, że także znajdziemy tam coś dla siebie. Zresztą, co by to coś nie było, na pewno byłoby smaczne. Mieli tu jeść miejscowi, a więc krewniacy, sąsiedzi, paniom stojącym przy ogromnych rusztach duma i honor nie pozwoliłyby upichcić czegoś niedobrego. Co do samych ruszt, grilli czy tam innych utensyliów: były takie, jak być powinny, czyli używane i pokryte patyną smaku (giń, przepadnij na wieki, s***pidzie!). Na dodatek skwierczały na nich anticuchos.
Anticuchos
    Cóż to takiego: anticuchos? Brzmi nieco egzotycznie – i podobno sięga czasów prekolumbijskich. Według takiej wersji oryginalne anticuchos były smażonymi sercami lam (albo alpak) i przysmakiem górskich plemion z których największą karierę zrobili mówiący językiem keczua Inkowie. Po przyjeździe Hiszpanów (Kastylijczyków w dużej mierze) serca andyjskich wielbłądowatych zastąpiono wołowymi i do tego nabito je na szpikulec tworząc coś w rodzaju szaszłyka. Szaszłyka dość sympatycznego, bo składającego się z samego mięsa. Jaka jest prawda (znaczy, czy anticuchos przyjechały z Europy, czy są miejscowej proweniencji) właściwie niewiele mnie obchodzi – jak wszystkie tego typu potrawy są zwyczajnie smaczne. Takie też były te, kupione na cerroazulskim rynku – wzięliśmy więc kolejną porcję tego fast foodu. Bo owszem, można do anticuchos dodać jakiegoś zapełniacza, ryżu, kłączy juki, gotowanych bananów (oczywiście – nie ziemniaków; w Peru jest ich kilka tysięcy odmian, więc nie stanowią podstawy diety) i stworzyć normalne danie, ale tu były przekąską.
Banany i anticuchos
    I takie powinny być wszystkie fast foody – lokalne, różne, ciekawe, a nie wszędzie jednakie pseudojadalne burgery z frytkami. Fujka.
    Posileni owym pożywnym street foodem (samo białko, trochę tłuszczu) powoli odkrywaliśmy uroki pustynnego klimatu – bo choć może i ocean łagodził nieco dobowe wahania temperatur, to jednak byliśmy na zwrotnikowej pustyni. Gdy tylko znikało słońce bardzo szybko robiło się chłodno (zdanie brzmiałoby lepiej w formie: gdy tylko znikało słonce, momentalnie robiło się zimno – ale musiałem jakoś zaznaczyć w tekście łagodzący wpływ oceanu). Trzeba było się ewakuować.
    Zanim jednak opuściliśmy Plaza de Armas jeszcze jedno stoisko przykuło moją uwagę. Niuchnąłem ze dwa razy – nie mogłem się mylić: miejscowy mistrz ceremonii przyrządzał ponche de herbes – gęsty ziołowy napój, taki właściwie rozwodniony kisiel na ciepło. Poprzednio piłem to w wysokich Andach, wyziębiony i zmęczony – i gorący wywar napełnił mnie onegdaj nową energią, więc czym prędzej zawołałem resztę Gringos – i nabyliśmy po szklaneczce.
Widowiskowe mieszanie składników ponche de herbes
    Smakował równie wyśmienicie co ten górski, niestety mistrz ceremonii nie chciał zdradzić przepisu na to cudo. Z uśmiechem na ustach nabierał z poszczególnych garnków po łyżce tajemnych składników, widowiskowo mieszał, ale o składzie ponche de herbes milczał. Cóż, żaden kuchmistrz nie zdradza wszystkich swoich sekretów.
    Rano ruszyliśmy z powrotem na klify, skąd z miejscowej latarni morskiej rozpościerał się widok na ocean, zatokę i tajemnicze ruiny. Wyglądały całkiem imponująco i mi osobiście przywodziły na myśl jakieś egipskie świątynie zagrzebane w piaskach Sahary – przynajmniej z daleka. Bo z bliska jedynym podobieństwem była pustynia. Ha! Pustynia. Niby nad oceanem, ale zawsze należy zachować czujność. Bowiem pustynia jest groźna. Co prawda odwodnienie w Cerro Azul nie groziło, ale niebacznie założyłem krótkie spodnie – zazwyczaj bowiem (life-hack!) poruszam się w tropikach w długich gaciach. W dżungli chronią przed komarami, kolcami i innymi zaczepiaczami, nieraz niebezpiecznymi, w górach przed wiatrem i chłodem, na pustyni przed słońcem. Zafascynowany stanowiskiem archeologicznym nie zauważyłem, że po dwóch godzinach moje dolne kończyny były czerwieńsze niż członek KC KPZR. Za błędy się płaci.

Huarco

    Same zaś ruiny okazały się być stolicą preinkaskiego królestwa Huarco i stanowiskiem archeologicznym. Kiedy spacerowaliśmy po wykopaliskach zaczepił nas Latynos – w urzędowym uniformie. Okazało się, że nie chciał nas przegonić (ani pobrać jakiejś prawdziwej bądź wyimaginowanej opłaty) – tylko udzielić informacji o Huarco. Taką dostał robotę w miejscowym magistracie, i mimo upału sumiennie ją wykonywał. Poprosił nas tylko, żebyśmy w miarę możliwości nie wchodzili do środka zachowanych obiektów. Prośbę spełniliśmy, bo dlaczego nie. Zostaliśmy także zaproszeni do miejscowego muzeum – ja się skusiłem, znajomi nie, i chyba lepiej na tym wyszli: pojeździli po okolicy quadami, a w niewielkim budynku informacji o Huarco było bardzo niewiele – choć uprzejma pani muzealnik z wielką swadą opowiadała o historii współczesnego Cerro Azul.
    Konkretniejszych informacji o tym miejscu poszukałem dopiero po powrocie do kraju – mimo, że jestem średnim fanem tych wszystkich Internetów, to dzięki nim dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy – o czym w następnym wpisie.

Oceaniczna kipiel


A z ciekawostek: jedną z najbardziej cenionych badaczek Tahuantinsuyu, czyli Imperium Inków (oraz ogólnie, czasów prekolumbijskich w Peru) była zmarła już niestety pani Maria Rostworowski Tovar de Diez Canesco, u nas znana jako Rostworowska. Tak, zgadza się, pochodziła z rodziny polskich emigrantów.

Prekolumbijskie skarby

11 lutego 2022

Cerro Azul cz. 1

    Lubię zimę – o czym dopiero co było na blogu (trochę w kontekście trwających Igrzysk Olimpijskich AD 2022) – ale było też pewne, że nie strzymam zbyt długo i znowu popełnię wpis o Ameryce Południowej. Porzuciłem ten odległy kontynent pisząc o dżungli, dość ponurym miejscu – dziś jednak wracam na pacyficzne wybrzeże. Oraz, volens nolens, na pustynię.
    Jest bowiem zachodnie wybrzeże Ameryki Południowej dość suche – jak ktoś uważał na lekcjach geografii w głębokiej podstawówce (a może w liceum – nie pamiętam) to wie, odpowiada za ten stan rozkład prądów oceanicznych. Te zimne, płynące z południa wzdłuż zachodnich wybrzeży Australii, Afryki i właśnie Ameryki Południowej nijak nie chcą przynosić opadów – i na wybrzeżu pojawiają się pustynie. No, żartowniś mógłby powiedzieć, że to taka duża plaża.
    Niosą jednak owe zimne prądy – w tym wypadku Prąd Humboldta – coś innego, ale o tym za chwilę. Najpierw bowiem miejsce akcji – Cerro Azul. Błękitna Góra.
    Siedzieliśmy sobie w Limie i dywagowaliśmy dokąd pojechać, by kilka dni w spokoju posiedzieć nad Pacyfikiem. Leżące na północy Peru podrównikowe Tumbes odpadało – było zwyczajnie za daleko.

Plaża w okolicach Tumbes

    Plaża w Limie – kamienista, zatłoczona i bardzo zaśmiecona również nie zachęcała, choć miała tą przewagę, że była na miejscu.

Plaża w Limie

    Paracas? Znany kurort, miejsce turystyczne, choć troszkę za daleko. Chilca, znana z licznych obserwacji NOL-i (znaczy się, latających spodków: jadąc Panamericaną w okolicach tego miasta kosmici straszą z bilboardów na prawo i lewo)...
    - Jedźcie do Cerro Azul – poradził nam Pepe, a jego brat, Jorge (wujek Jurek, o którym było przy okazji ceviche) – to niewielki, przyjemny i zadbany kurort.

Kurort

    Cóż było robić: wsiedliśmy w rejsowy autobus i po jakichś 2, może 2,5 godzinach (połowa tego czasu to wyjazd z ogromnej aglomeracji Limy) wysiedliśmy na poboczu Panamericany. Już o tej słynnej drodze wspominałem – tu była dosyć szeroka, przypominała naszą niesławnej pamięci Gierkówkę. Stąd do centrum Cerro Azul było zaledwie kilka kroków – przez zakurzone i parchate ulice. Nie oszukujmy się: typowy południowoamerykański nadmorski kurort wyglądem mógł odstraszyć niejednego Gringo – zwłaszcza takiego "ę, ą", który przyzwyczajony był do wczasów all inclusive i leżenia na basenie hotelowym (a w Limie pewnie mieszkał w najdroższej dzielnicy Miraflores, rozbudowywanej właśnie pod takich to turystów). Szybko przebrnęliśmy jednak przez ponure ulice, minęliśmy niewielki rynek (w Peru każda większa osada ma kwadratowy centralny plac, zwany Plaza del Armas – skąd się wziął, długo by mówić) i doszliśmy na promenadę. Nadmorski hotel zaskoczył nas warunkami "dla Białasa" i ceną "dla miejscowego", a plaża okazała się piaszczysta i strasznie szeroka. Wykazywała nawet elementy infrastruktury w postaci leżaków i parasoli. Była też przeraźliwie pusta (okazało się to złudne – w weekend zjechało do Cerro Azul pół... jedna trzec... jedna piędzieś... no, sporo ludzi z Limy, i było tłoczno jak nad Bałtykiem w ciepły lipcowy dzień). Nie licząc setek, jeśli nie tysięcy ptaków morskich.

Widok na zatokę

    Zimny Prąd Humboldta zamiast opadów niesie bowiem ze sobą niezwykłą obfitość ryb. Od tysięcy lat karmi nie tylko nadbrzeżne społeczności rybaków (ceviche!), ale także miliony morskich ptaków. Kormorany, pelikany, mewy, rybitwy, głuptaki, burzyki – całe stada. Po szybkiej kąpieli (Ocean Spokojny jest tylko z nazwy; miano Morze Burz nie przyjęło się, niestety) postanowiliśmy wdrapać się na otaczające zatokę klify – które przywitały nas charakterystycznym zapachem ptasiego łajna.

Kolonie lęgowe na klifach

    Całość nadmorskich skał była bowiem dosłownie usłana (tak, usłana, chociaż, jakby zamienić "ł" na "r" też niewiele odbiegałoby to od prawdy) ptasimi gniazdami. Jedna wielka kolonia rybożerów – jedzących, karmiących młode i defekujących. Taka, można by rzec, fabryka guana. W niektórych miejscach wybrzeża pokłady tego surowca – w XIX wieku wykorzystywanego w przemyśle były/są na tyle duże, że opłacało się o nie toczyć wojny: Boliwia i Peru dostały wtenczas srogiego łupnia od Chile, dlatego dziś Chilijczycy są bogatsi i nikt ich nie lubi, a Boliwia nie ma dostępu do oceanu (choć co roku obchodzi Dni Morza – i nie jest to żart). W każdym razie – ptactwa było tu co niemiara, i można było zbliżyć się doń naprawdę blisko. W Europie różni ekoterroryści postawili by jakieś barierki – a tu mogliśmy się na wzajem obserwować. Na przykład ja i rybitwa wąsata.

Larosterna inca czyli rybitwa wąsata

    Udało się także zrobić – przypadkiem – zdjęcie stada delfinów (mało wyraźne, więc nie będę wrzucał), niestety lwy morskie i pingwiny Humboldta akurat miały nas w nosie i popłynęły gdzie indziej. Z obfitości wód u wybrzeży Peru naprawdę korzystał kto mógł.
    Do tego okazało się, że po drugiej stronie klifów znajdują się zagadkowe ruiny (tak zagadkowe, że należy im się osobny wpis – i chyba będzie to pierwsza publikacja po polsku o tym miejscu) – ale ich penetrację zostawiliśmy sobie na następny dzień. Zbliżał się bowiem wieczór, a wraz z nim zachód Słońca. Ten zaś w tropikach trwa tylko chwilę.

Zagadkowe ruiny

    Owszem bywa uroczy – choć nie tak piękny jak nasze, bałtyckie zachody – ale krótki. Słońce chowa się za horyzont w takim tempie, jakbyśmy oglądali je na przyspieszonym filmie. Zero romantyzmu, naprawdę. Jeśli chłopak wpadłby na pomysł zabrać jakąś hożą dziewoję na randkę na plażę to naprawdę musi się streszczać. Nie wolno mitrężyć czasu na recytację wierszy, prawienie komplementów – trzeba brać się do sedna. Może to jest wyjaśnienie sporego przyrostu naturalnego w krajach tropikalnych? Kto wie. Alternatywna teoria głosi, że tam jest jeszcze normalnie – i priorytetami są rzeczy naprawdę ważne.

Zachód słońca nad Pacyfikiem

    W każdym razie: zmrok zapadł strasznie szybko – a w centralnym punkcie miasteczka, Plaza de Armas, w dzień opuszczonym, zaczęło się nocne, weekendowe, życie.
    O czym – przekornie – w poniedziałek.

4 lutego 2022

Piwo

    Hipolit Aldobrandini, rzymski papież Klemens VIII leżał na łożu boleści, a dookoła klęczeli książęta Kościoła, kardynałowie, i z oddaniem modlili się o zdrowie głowy całej konfesji. W pewnym momencie Klemens uchylił powieki i westchnął:
    - Pivo di Varca.
    Kardynałowie popatrzyli po sobie: najwyraźniej papież w tej ciężkiej godzinie wzywał jakąś świętą orędowniczkę, nieznaną książętom Kościoła. Dostojnicy wykazali się jednak nieprawdopodobnym refleksem i zaintonowali:
    - Santa Piva di Varca, ora pro nobis! - Święta Piwo z Warki, módl się za nami!

Bazylika św Piotra, budowana w czasie pontyfikatu Klemensa VIII
    Tak oto wareckie piwo, owo "Pivo di Varca" uratowało papieżowi życie (Klemens VIII słysząc tą modlitwę buchnął śmiechem, przez co wrzód męczący papę pękł) i zostało kanonizowane. Skąd zaś warecki (nazwa miejscowości, Warka, pochodzi od warki, miary uczestniczącej w procesie – nomen omen – warzenia piwa) specjał znalazł się w odległym Rzymie? Otóż papież, wtedy jeszcze kardynał Hipolit Aldobrandini, przebywał w Rzeczypospolitej jako legat papieski, i wtedy najwyraźniej zasmakował w polski piwie tak bardzo, że nawet złożony ciężką chorobą wspominał ten złocisty napój. A był on w dawnej Polsce napojem codziennym – i to tak codziennym, że jeden ze średniowiecznych polskich książąt – Leszek Biały – wymawiał się od udziału w krucjatach pisząc do papieża, że nie byłby w stanie przeżyć w Ziemi Świętej, jako, że nie ma tam piwa, o on pije tylko to. Władze kościelne przyjęły tą argumentację.
Jerozolima
Współczesne piwa z Bliskiego Wschodu
    Piwo bowiem – jak wskazuje nazwa w językach słowiańskich – służy do picia. Także w Polsce, po latach rozbiorów i innych okupacji, wzrasta powoli spożycie tego trunku – może dzieje się tak też dlatego, że na rynku oprócz ohydnych piw produkowanych przez wielkie koncerny coraz więcej jest małych browarów tworzących napoje wysokiej jakości (gdzie nam jednak do Belgii, królestwa piwnej różnorodności). I to chyba całkiem dobrze. Warto też pamiętać, że onegdaj piwo – zawierające niewielki procent alkoholu – było bezpieczniejsze do picia niż woda: procenty zabijały zarazki ograniczając różnego rodzaju zarazy i epidemie. A ponieważ piwo zawiera wiele witamin spożywane było także przez dzieci (był to jednak napój dużo słabszy od naszego, warto pamiętać).
    Był ohydnie upalny sierpień – 40 stopni Celsjusza w cieniu – jechaliśmy do przepięknego Przemyśla (masa zabytków, między innymi jedyny w Polsce most autorstwa Eiffela) a po drodze był Leżajsk.
Klasztor oo bernardynów w Leżajsku

    Niewielka mieścina znana jest przede wszystkim ze wspaniałych barokowych organów umieszczonych w warownych murach klasztoru bernardynów. To rzeczywiście jest wspaniały instrument, ale ma też Leżajsk inne, niezwykle turystyczne miejsce. Mianowicie: browar.

Organy leżajskie

    Tak, wiem, są w Polsce inne, większe, muzea browarnictwa (chyba tu na pierwsze miejsce wysuwa się Arcyksiążęcy Browar w Tychach), ale wpis będzie o browarze w Leżajsku. Dlaczego? No, pewnie dlatego, że jak na piwo komercyjne Leżajskie jest całkiem smaczne, ale i z powodów sentymentalnych: na festiwalach w Jarocinie w latach 80-tych XX wieku (czyli w czasach sowieckiej okupacji) występował zespół punk-rockowy Wańka Wstańka & The Ludojades, a jednym z ich szlagierów był utwór "Leżajski Full" – wystawiający w prostych słowach niezwykle dobre świadectwo temu napitkowi. Dobra, zespół nie zrobił wielkiej kariery, już zresztą nie istnieje, ale, jako były frontman zespołu punk-rockowego mam wielki sentyment do takiej muzyki. Prosto, rytmicznie, a nie jakieś kilkuminutowe wydumane gitarowe suity. Kto by chciał słuchać tego na dłuższą metę?

Dwór Starościński - siedziba muzeum

    W każdym razie zajechaliśmy pod Muzeum Regionalne, przy którym właśnie zlokalizowany był ów niewielki pokazowy browar. Oczywiście, nie produkowano tam dostępnego w sklepach Leżajskiego, ale można było się zapoznać z tradycjami miejscowego piwowarstwa.

Kadzie browarnicze

    Wszystkie te tradycje można oczywiście – do czego zachęcam – obejrzeć właśnie w muzeum (oraz wysłuchać kilka opowiastek, w tym i o produkcji w Leżajsku piwa koszernego – koszernego prawdziwie, z certyfikatem wystawionym przez rabina; produkcję zarzucono, gdyż się nie opłacała). Co jednak najważniejsze – można skosztować piwa "świeżego" produkowanego na miejscu. Takie piwo, robione na bieżąco, niepasteryzowane, pito przez całe tysiąclecia. Do tego kiedy ja je kosztowałem na dworze było, jak już pisałem, 40 stopni. W cieniu. Wiem, że niby niezdrowo jest pić zimne i gazowane napoje w taki upał, ale powiem tak: warto było.

Etykiety dawnych piw

    Niezwykłe orzeźwienie i niezbyt gorzki smak pozwalają zrozumieć, dlaczego Leszek Biały odmówił udziału w krucjacie, a papież Klemens VIII tak wzdychał złożony niemocą. Lekki, delikatny napój w upalny dzień jest czymś wspaniałym (niemal tak wspaniałym jak kwas chlebowy).

Piwo

    O ile jednak picie zimniutkiego ojojoj piwa w upał może być lekko niezdrowe, to picie takiegoż trunku w zimie całkiem zdaje się być bez sensu. Trudno jednak uwierzyć, że nasi przodkowie rezygnowali z piwa zimą. Oczywistym jest, że tego nie robili – a że dawna Rzeczpospolita miała bardzo łatwy dostęp do korzennych przypraw to zapewne dodawano ich także do napojów: miodu, piwa czy wina.

Korzenna potrawa kuchni staropolskiej: ryba w sosie szarym

    Ja osobiście za grzanym piwem nie przepadam, ale korzenna piwna polewka (biermuszka), przez wieki jedno z głównych dań śniadaniowych w Polsce, to już całkiem inna sprawa. Bazą tej zupy są śmietana i żółtka (oczywiście z cukrem), delikatnie utarte, podgrzane i połączone z piwem. A że to potrawa staropolska, to oczywiste jest, że trzeba dodać jakichś piernych przypraw (przypominam wpis o Rybie w pierniku) – rozgrzewające goździki i cynamon. I do takiej lekko podgrzanej kremowej zupy można wrzucić białego sera (znaczy się, lekko kwaskowatego twarogu). Niestety, w procesie podgrzewania zupy większość alkoholu się ulatnia, ale i tak danie rozgrzewa. Warto spróbować, bo to dużo smaczniejsze śniadanie niż kawa i krosanty.

Piwna polewka

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...