Mogador to dawna kolonia portugalska na
mocno onegdaj przez tych mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego
penetrowanym atlantyckim wybrzeżu Maroka (traktat z Tordesillas
nieco ograniczał Portugalczyków w pływaniu do Indii Zachodnich,
musieli więc zabezpieczyć swoimi posiadłościami trasę do Indii
Wschodnich). Jest – co stanie się zrozumiałe dla każdego kto
odwiedzi to miejsce – wpisany na Światową Listę Dziedzictwa
Ludzkości UNESCO i naprawdę przeuroczy. Oczywiście, nie ma go też
na żadnej mapie.
Dlaczego? Bo dziś nazywa się inaczej.
Francuzi piszą Essaouira (a mówią jakoś: blablabla; nie jestem
fanem tego języka), Arabowie – w transliteracji – As-Suwayra
(ale jak tak powiecie, to nikt w Maroku nie zrozumie; miejscowy język
arabski przekręca tą nazwę na s-Swira, co brzmi mniej więcej
'słira – tak przynajmniej nawołują naganiacze na dworcach
autobusowych). Berberowie, Szeluhowie – Tassurt (ale tym akurat
niewielu się przejmuje). Historycznie jednak był to Mogador,
portugalski międzynarodowy port handlowy, istny tygiel
narodowościowy, jak to w takich miejscach. I takim – mniej więcej
– pozostał do dziś.
Widok na Mogador |
Mnie osobiście urzekło w tym mieście
takie nietypowe dla tej części Świata uporządkowanie
architektoniczne. Oczywiście, nie będzie to wspaniale regularne
znane z Europy Środkowej miasto na prawie magdeburskim, co to, to
nie. Ale nie jest to pełen chaos Marrakeszu, który wszak otumania i
przeraża. W Mogadorze ten okcydentalny (bo trudno nazwać
orientalnym miejsce leżące na Półkuli Zachodniej) koloryt
nałożony jest na kolonialną zabudowę niczym barwna szminka na
twarz bladej i starzejącej się niewiasty. Ma to swój nieodparty
urok (porównanie podpowiada, że może nie dla każdego, ale była
to tylko-li przenośnia, ok? Poetycka przenośnia).
Mogador nocą |
Mury Mogadoru
są solidne i kamienne, nie ziemne jak Marrakeszu, obronne forty
niczym nie ustępują zaś tym na kontynencie europejskim. Zabudowa
starego miasta jest typowo śródziemnomorska – dosyć wąskie
uliczki i wysokie pobielane kamienice, gdzie im do wyrastających
jeden z drugiego domów pustynnych kazb wzniesionych z adobe. Ba, w
tym arabskim mieście możemy znaleźć nawet synagogę – co prawda
po odzyskaniu przez Maroko niepodległości Żydzi opuścili miasto,
ale to, że tu przebywali świadczy o randze handlowej – w końcu
to jedna z tych nacji, która jako kupcy osiągała największe
mistrzostwo (równać się z nimi w Starym Świecie mogli chyba-li
tylko Ormianie).
Synagoga |
Początkiem miasta była – jak już
wspominałem – twierdza na szlaku Portugalczyków do Indii po
korzenie. W okolicy rozpoczęto także zyskowną produkcję trzciny
cukrowej (cudowna roślina, obiecuję sobie, że kiedyś zrobię o
niej wpis) oraz rozpoczęto sprowadzanie niewolników potrzebnych do
jej uprawy - ich potomkowie to wspominani już przeze mnie Gnawa,
którzy w Mogadorze co jakiś czas organizują swoje festiwale
folklorystyczne. Dziś Gnawa często pracują jako rybacy – mimo,
że Mogador lata świetności ma za sobą nadal posiada port,
chroniony jeszcze przez portugalską twierdzę.
Portugalska twierdza |
Od siebie dodam,
że jest to port prawdziwie rybacki. Po czym taki poznać? Na
przykład: byłem w Bergen, w bedekerach opisują jako atrakcję
bazar rybny – wchodzimy tam ze znajomymi, a tu: czysto,
sterylnie... Bezsensownie. Znajoma, moja krajanka onegdaj
mieszkająca w tym norweskim mieście stwierdziła, że tak nudno
jest tam dopiero od niedawna. Zwyciężyła jakaś kulinarna
poprawność polityczna.
Gwarny port rybacki |
Tutaj zaś wszystko jest tak, jak
powinno. Przede wszystkim: cuchnie rybą, cuchnie potężnie. A
miejscowe koty i mewy mają wspaniałe wręcz używanie. Co prawda
osobiście wielkim fanem ryb nie jestem (już o tym pisałem), ale na
bogatych atlantyckich łowiskach każdy może znaleźć coś dla
siebie (ech, nasz Bałtyk – cudowny – morzem pełnosłonym jednak
nie jest). I ja też znalazłem.
Rawka. Skorupiak. Przedstawiciel
frutti di mare (czyli po naszemu: roboki z morza).
Pierwszy raz
widziałem to przecudne stworzenie na uniwersyteckiej kuwecie,
wyciągnięte z formaliny, dawno temu na zajęciach z zoologii
bezkręgowców. Zajęciach, dodam, przynajmniej dla mnie, ciekawych i
pouczających (zresztą moja alma mater miała konszachty także z
polarnymi wyprawami na Antarktydę – ale jako, że nie jest to
istotne dla wątku fabularno-kulinarnego to zaprzestanę tego poematu
dygresyjnego; co ja, Beniowski jestem jakiś?). Był to całkiem
spory skorupiak, a z racji dość potężnej pary odnóży całkiem
niebezpieczny – potrafił szybkim ciosem złamać nurkowi palec
(nazwa naukowa Odontodactylus sp.). Wyciągnięty z morza stwór może nie
wyglądał zbyt imponująco – ale zobaczcie w Internetach jakiś
filmik z pływającą rawką. Kameleon dostałby
oczopląsu.
Rawki |
Skorupiak oczywiście zbyt wiele mięsa w sobie nie
zawierał, niemniej był bardzo smaczny – i co najważniejsze
świeży. Takie bowiem rzeczy trzeba jeść prosto z wody, a odkąd
dzięki działalności Człowieka (niemiecki baron spod Gorzowa wpuścił inwazyjny gatunek raka z Ameryki roznoszącego dżumę raczą) wyginęły w polskich rzekach raki
to skorupiaki w naszej rodzimej kuchni pojawiają się tylko mrożone.
Straszny smutek.
Ja jednak nie miałem czasu się zamartwiać –
dzień był słoneczny (był marzec) a tuż obok portu czekało na
mnie urocze stare miasto Mogadoru.
Stare miasto |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz