Tłumacz

28 stycznia 2022

Skocznia narciarska

    Zbliżają się kolejne, XXIV Zimowe Igrzyska Olimpijskie, tym razem organizowane przez Chińską Republikę Ludową w swojej stolicy, Pekinie (tak, tak, wiem, powinienem napisać Beijingu, Bej-dżingu, Północnej Stolicy, ale jakoś w szkole nauczyli mnie, że miasto nazywa się Pekin, choć przed II Wojną Światową w Polsce zwaliśmy je Peking). Pekin organizuje igrzyska po raz drugi, z tym, że poprzednie były Letnie – i to pierwszy przypadek, że jakieś miasto zorganizuje i takie, i takie. No ale kto bogatemu zabroni? Robin Hood.

Panorama Tatr

    Polska, mimo, że jest krajem co nieco górskim, jakoś wielkich sukcesów nigdy na ZIO nie miała – w XX wieku nasi sportowcy zdobyli zaledwie cztery medale – i dopiero XXI wiek przyniósł prawdziwy wysyp genialnych osobowości, które często w chałupniczych warunkach potrafiły stworzyć z siebie gwiazdy światowego formatu. Pierwszym i największym był oczywiście pan Małysz – o "małyszomanii" pisałem już przy okazji notatki o piłce nożnej – choć nie udało mu się zdobyć olimpijskiego złota. Justyna Kowalczyk, Tomasz Sikora i Zbigniew Bródka to kolejni tytani pracy i samozaparcia, którzy wbrew przeciwnościom losu i przy braku infrastruktury osiągnęli dla Polski wielkie sukcesy. Niestety poza skokami narciarskimi (trochę się ruszyły teraz panczeny) jakoś nie pojawili się godni następcy – ba, w tej dyscyplinie jesteśmy w światowej czołówce (nazwiska Stoch, Kubacki czy Żyła znają wszyscy skokoholicy). Może dlatego, że od razu zainwestowano w drogą infrastrukturę, a może dlatego, że jest to sport najbardziej niszowy z dyscyplin – w niektórych rejonach świata masowych – uprawianych przez pozostałych Mistrzów.
    Bo żeby skakać na nartach trzeba chyba nie mieć wyobraźni – każdy, kto kiedykolwiek był na skoczni potwierdzi: nikt normalny nie będzie chciał lecieć głową w dół przez ileś tam metrów i uderzać w grunt z prędkością stu kilometrów na godzinę.
    Szacunek dla tych ludzi.

Muzeum Skoków Narciarskich w Zakopanem

    Ja pierwszą skocznię na którą wszedłem spotkałem w Łodzi. Owszem, widziałem wcześniej tatrzańskie Krokwie, Szczyrbskie Jezioro, Bergisel w Innsbrucku, oraz jedną z nieistniejących już skoczni na Podhalu, ale wszedłem dopiero na obiekt na Rudzkiej Górze.

Szczyrbskie Jezioro w Tatrach, koniec XX wieku

    Żeby nie było niedomówień – skocznia właściwie już nią nie była, nieużywana od wielu lat, porosła lasem (po skoczni w Warszawie – tak była i taka – nie pozostał nawet ślad) i ogólnie nie dominowała w krajobrazie. Ale była. Zbudowana w połowie XX wieku (konstruktorem był Edmund Boroński - nie wiem, czy wykorzystał w swej pracy elementy istniejącej tu skoczni przedwojennej) była obiektem naturalnym – tak jak choćby Wielka Krokiew. Spacerując po wzgórzu (230 m n.p.m) w końcu udało się ją namierzyć. Najpierw zlokalizowaliśmy betonowy próg – od którego w górę stoku odchodziła rynna, niegdyś mieszcząca naturalne – innych nie było – tory najazdowe. Potem stanąłem na progu i spojrzałem na zeskok, zarośnięty już drzewami mającymi jakieś 20-30 lat. Był stromy. Miejsce lądowania było naprawdę daleko – a skocznia była obiektem o punkcie konstrukcyjnym K-15 – czyli blisko 10 razy mniejsza niż Wielka Krokiew (K-120 – przynajmniej przed przebudową i zmianą kryteriów).

Resztki skoczni na Rudzkiej Górze, widok z belki startowej

    Jeśli obiekt K-15 jest niebezpieczny dla życia zwykłego człowieka, to co dopiero większe konstrukcje? Będąc w Zakopanem (za samym miastem nie przepadam) warto udać się pod kompleks skoczni i – jak będzie taka możliwość – wjechać na samą górę, na miejsce, skąd skoczkowie startują. A potem obejrzeć sobie zawody – ja preferuję w telewizji: na żywo po prostu nie widać kto tam siedzi na górze i zaraz pojedzie na stracenie. A potem wyląduje telemarkiem, a wszyscy będą klaskać.

Letnie treningi na Wielkiej Krokwi

    Dlatego też skoki narciarskie sportem masowym nie zostaną. Szkoda, że niewiele się robi, żeby inne zimowe dyscypliny takie się u nas stały. Nie mówię o hokeju (znajomi Słowacy i Czesi zawsze pytają, jak to jest, że Polska jest takim wielkim krajem, a od nich, małych nacji, zawsze wciry w hokeja zbiera) – ale łyżwiarstwo czy biegi narciarskie mogłyby stać się popularniejsze. Czy narciarstwo alpejskie. Tego się nie promuje – a szkoda. I nie chodzi tylko o medale olimpijskie, ale o stan zdrowia Polaków, zdaje się, że coraz gorszy (zwłaszcza odkąd dostęp do Internetów jest taki łatwy).
    Do tego nasza zima – normalna, z mrozem i śniegiem – jest tak urocza, że szkoda przesiedzieć ją w czterech ścianach.

Zima
Kapliczki w łódzkich Łagiewnikach
Zamek w Oporowie

    Może to też być ostatnia zima, w trakcie której będziemy słyszeć o dwóch państwach chińskich – Republice Chińskiej ze stolicą w Nankinie (Południowa Stolica – de iure, de facto Tajpej), ostatecznie zdradzonej przez sojuszników w 1971, i Chińskiej Republice Ludowej ze stolicą w olimpijskim Pekinie. Okres Igrzysk Olimpijskich – podobnie jak w starożytnej Helladzie – może być okresem pokoju, ale władze pekińskie o zajęciu "zbuntowanej prowincji" mówią od bardzo dawna, więc skoro nadarza się okazja, bo przeciwnicy zza Pacyfiku walczą z paniką koronawirusową i ze sobą samym...
    Nie warto pokładać zbyt wielkich nadziei w międzynarodowych sojuszach, my Polacy, wiemy to jak nikt inny.

Ratusz w Drohobyczu
Dworek w Zaosiu koło Nowogródka
Dawny klasztor w Wilnie

21 stycznia 2022

Przedbobony

    W poprzednim wpisie – o Złej Czarownicy i Chatce na Kurzej Łapce, znaczy o wiatrakach – pojawiło się słowo: przedbobon (możliwe, że wymyślone przez wybitnego tłumacza pana Piotra W. Cholewę – o tym, że złe tłumaczenie jest złe i odbiera radość z czytania książki pisałem już przy okazji megalitycznych teorii spiskowych) – a oznaczające przesąd, który jest prawdziwy, w przeciwieństwie do zabobonu, czyli przesądu, który prawdziwy nie jest i który nie ma oparcia w naukowych faktach. Wbrew pozorom przedbobonów jest całkiem dużo – choć w powstawanie ich czasami wkład ma magia.
    Znaczy: nie taroty, zaklęcia i inne bzdety, a pewien proces kulturowy opisany przez nieocenionego Jakuba Jerzego Frazera jako "magia sympatyczna". Polega to na tym, że człowiek przypisuje podobne właściwości podobnym przedmiotom – często było to (i jest) wykorzystywane w medycynie ludowej. Najczęściej magia sympatyczna w medycynie działa na zasadzie efektu placebo (czyli wiary w to, że lek pomoże), bardzo rzadko faktycznie takie lekarstwa okazują się skuteczne. Najbardziej znanym efektem stosowania magii sympatycznej jest przetrzebienie stad nosorożców – ich "róg" znajduje bowiem zastosowanie w tradycyjnej medycynie Dalekiego Wschodu jako lek na potencję: skoro róg sterczy, to i rożek kuracjusza powinien po zażyciu sztywno stać... Frajerzy płacą grube miliony yuanów czy innych miejscowych walut za coś, co jest w uproszczeniu zmielonym naskórkiem, wzwód nie następuje, a nosorożce giną. Znaczy – w tym wypadku to zabobon jest.
    Ale wracajmy do przedbobonów. We wpisie będzie zaledwie o kilku, w końcu nie jestem jakimś pogromcą mitów, żeby tropić wszystkie przesądy i sprawdzać, czy są przed- czy zabobonami.
    Na początek pająki.

Pająk, niekoniecznie z Polski

    Dlaczego? No, lubię pająki (kiedyś nawet zjadłem – i to świadomie, a nie przez sen jak większość z nas; tak swoją drogą ciekawe, czy z tym jedzeniem pająków w czasie spania to przedbobon), poza tym na blogu już gościły, we wpisie o dżungli amazońskiej, więc i zdjęcia już są.
    Otóż znany przesąd dotyczący tych czarownych stworzeń brzmi: jak zabijesz pająka to będzie padać deszcz. Uwaga: jest to przedbobon. Znaczy się – prawda.
    Co prawda fizycznie niemożliwym jest, żeby śmierć niewielkiego stworzonka miała wpływ na ruch mas powietrza i układ frontów atmosferycznych, ale... W naszym klimacie pająki są stworzeniami niezbyt dużymi (największe polskie pająki to bagniki: żyją nad akwenami wodnymi i potrafią biegać po powierzchni wody, tak jak nartniki; wyglądają jak pospolite w domu kątniki, ale są większe – oraz gryzą; nie, oczywiście nie są jadowite, niemniej znajomy kiedyś usiadł na takim bagniku, i przez tydzień nie siadał potem wcale), więc nie zwracamy na nie uwagi. Ale gdy spada ciśnienie atmosferyczne te zwierzątka, podobnie jak muchy czy komary, są przez hektopaskale przygniatane (latające nisko jaskółki zwiastują deszcz bo ich ofiary, ów hmyz, w czasie niżu barycznego znajduje się bliżej gruntu) i pojawiają się w naszym najbliższym otoczeniu (tak, to siedzą sobie pod powałą – mit o pająkach sprowadzających deszcz powstał, gdy mieszkaliśmy w drewnianych domach pełnych pająków). A jak coś człowiekowi spadnie na głowę, to odruchowo robimy pac! Pająk ubity. Po chwili, w związku z nadciągającym frontem atmosferycznym, pojawiają się opady. Następnym razem to samo: pająk spadał, zostawał pacnięty, zaczynało padać. Z obserwacji można było wyciągnąć jeden logiczny wniosek: zabijanie pająków powodowało opady.

Skansen w Sanoku - miejska zabudowa drewniana

    Ogólnie pająki cieszą się u nas całkiem dobrą renomą – zwłaszcza, że nasze gatunki nie zabijają – wszak mówi się, że szczęśliwy ten dom, gdzie pająki są (chyba, że gospodarz albo gospodyni cierpią na arachnofobię). Podejrzewam, że chodzi tu o to, że na starych pajęczynach wiszących u sufitu wiejskiej chaty rozwijała się onegdaj pleśń – pędzlak – produkująca antybiotyki (penicylinę). Używanie takich zapleśniałych pajęczych sieci do robienia opatrunków wydatnie zwiększało szansę przeżycia delikwenta – czyli w domu rzadziej pojawiała się żałoba.
    Drewniane budynki (a w takich żyliśmy, kiedy pojawiały się najbardziej znane zabobony i przedbobony) pomimo wielu wspaniałych właściwości miały jedną dość nieprzyjemną cechę: były łatwopalne. Czy pański dwór, czy chłopska chata – płonęły.

Dwór szlachecki
Drewniany młyn z Ciechanowca
Zagroda szachulcowa z Pomorza Środkowego

    Owszem, można było się zabezpieczać, minimalizować prawdopodobieństwo zaprószenia ognia, ale (na przykład po zabiciu pająka) nadciągała burza. Taka z piorunami.
    Osobiście lubię burzę, opisywałem zresztą ją już na blogu, czy to w wysokich Andach, czy to powodującą powódź na Majorce, ale dla dawnych mieszkańców Polski/Europy/Świata burza była czasem niepewności – nigdy nie wiadomo było gdzie uderzy piorun.

Burza andyjska, niekoniecznie w Polsce

    A jak uderzy, to wiadomo, rozpocznie pożar. Najgorsze oczywiście były tak zwane suche burze, połączone z wiatrem. Podpalona strzecha w moment roznosiła płomienie we wszystkich kierunkach, na dodatek całkowicie bezładnie. Mój Dziadek – strażak za młodu – niemal stracił życie walcząc właśnie z płonącą wioską. Tak, ogień był jedną z najstraszniejszych plag aż do czasu zmiany zwyczajów budowlanych i wynalezienia piorunochronu.

Wieś w skansenie w Ciechanowcu

    Zanim to nastąpiło w czasie burzy w oknach zapalano gromnicę (dla osób nowoczesnych powiem: taką dużą świeczkę), która miała ochronić przed uderzeniem pioruna. Zabobon? Niekoniecznie. Wieloletnie obserwacje dowiodły, że piorun nigdy nie uderza w otwarty ogień – znaczy w ognisko. Więc skoro – tu wkracza magia sympatyczna cała na biało – nie uderza w duży płomień, to w mały płomyczek świecy też nie powinien. Proste. A czemu nie uderza, ktoś spyta. Tu przydadzą się wiadomości z dziedziny fizyki – nie jest to moja mocna strona, więc powiem w skrócie: piorun powstaje na powierzchni ziemi, kiedy zgromadzi się odpowiedni ładunek (cząsteczki – przynajmniej ich część, na przykład woda – tworzące powietrze są dipolami, mają ów ładunek elektryczny; są spolaryzowane). Ten ładunek tworzy połączenie ze spolaryzowanymi cząsteczkami w chmurze otwierając kanał, przez który wraca potężne wyładowanie elektryczne, błyskawica (przepraszam pana profesora od fizyki za ten opis; biedak kończył Uniwersytet Łomonosowa, a tu Jego uczeń takie rzeczy wypisuje). Płomień zmienia polaryzację powietrza, więc "wiadomość" do chmury z tego miejsca nie zostaje wysłana, więc "odpowiedź", błyskawica, także się nie zdarzy. System działa.
    Czy jednak niewielki płomień świecy rzeczywiście chronił przed piorunem – trudno powiedzieć. Raczej nie, niemniej jeśli jakaś chałupa spłonęła mogło nie być dowodów na to, że ktoś palił w środku gromnicę. W domach, które przetrwały świece płonęły na pewno – więc...
    Swoją drogą polaryzację powietrza zmieniało też bocianie gniazdo – chaty z tym olbrzymim ptasim domem paliły się dużo rzadziej. Może to jest przyczyną postrzegania bociana białego jako symbolu szczęścia oraz dostarczyciela dzieci – w chatach, które spłonęły siłą rzeczy dzieci być nie mogło. Możliwe jednak, że ten przesąd – o bocianie przynoszącym dzieci – związany był z cyklami życiowymi Człowieka i ptaka. Mimo, że nasz gatunek nie ma typowej rui (kobiety są płodne cały czas, na dodatek nie afiszują się tym zbytnio, podczas gdy u naszych krewnych czas owulacji zaznacza się bardzo wyraźnie – jest za to krótszy) najwyższe libido mamy pod koniec lata – najwięcej dzieci rodzi się więc wtedy kiedy bociany karmią także swoje pociechy. Ten przesąd może więc być przedbobonem.
    Bo dzieci znajdowane w kapuście to raczej zabobon.


EDIT: znajomy mi podpowiedział, że pojawiające się w książce "Bogowie, honor i Ankh-Morpork" słowo "przedbobon" mogło mieć trochę inne znaczenie - ale sprawdźcie sami.

14 stycznia 2022

Chatka na Kurzej Łapce cz. 2

    W poprzedniej części wpisu zatytułowanego – świadomie, nie przewrotnie – "Chatka na Kurzej Łapce" było między innymi o tym, czym stały się obecnie wiatraki (i według Autora niczym dobrym, oczywiście). Nie było jednak nic o zamieszkałej przez Złą Czarownicę ruchomym domku w którym znikały dzieci. To teraz będzie.

Wiatrak - temat wpisu

    Najpierw musimy jednak – no trudno – sięgnąć do historii wiatraków. Bo to właśnie to urządzenie, ten budynek, odpowiada za powstanie historii o Chatce Czarownicy. Cofnąć musimy się dość daleko w czasie, wszak wiatraki wynaleziono dość dawno – a że wyszły z użycia też jakiś czas temu przyda się do tego odrobina wyobraźni. Nie żartuję. Kilka lat temu, z okazji obchodów Światowego Dnia Turystyki miałem przyjemność oprowadzać największą wycieczkę w życiu (prawie ćwierć tysiąca ludzi) i w pewnym momencie zamigotał nam na horyzoncie dawny wiatrak. Drewniana wysoka konstrukcja, wzmacniana blachą. Jako, że od kilkudziesięciu lat był nieużywany zdjęto zeń skrzydła – stała więc na polu samotna buda, wyższa niż szersza.
    - Rety, patrzcie – w wycieczce uczestniczyli też uczniowie okolicznych szkół, głównie z terenów wiejskich – Jaka dziwna stodoła!

Wiatrak koźlak w Zagórkach, nazwany stodołą, koniec XIX wieku

    Tak, zgadza się, dzieciaki na wsi nie wiedziały, że był to stary wiatrak. Nie wiedziały też zapewne, że ich dziadkowie mielili tam zboże. O dzieciach z miasta nawet nie wspominam, te mogłyby nie wiedzieć nawet, co to jest stodoła. Ale wracajmy do wiatraków.
    Sam pomysł był genialny, rewolucyjny, miał jednak pewien mankament: tam, gdzie wiatr wiał stale z jednego kierunku można było stawiać solidne konstrukcje wykorzystujące siłę podmuchu powietrza – i tak robiono.

Nieruchomy wiatrak na Malcie
Wiatraki na przełęczy Ambolous na Krecie

    Co jednak gdy – w Europie Zachodniej, Północnej, Środkowej – wiatry bywały zmienne? Tu pojawiał się problem. Ludzka pomysłowość nie ma jednak granic i jakiś bezimienny geniusz (albo kilku, kilkunastu w różnych miejscach i czasach, w okolicach XII wieku po Chrystusie) wpadł na koncepcję budowy wiatraka przesuwnego. Całość – mechanizm obrotowy skrzydeł, przekładnie, żarna (najczęściej wiatrak służył za młyn – ale na holenderskich polderach używano ich do przepompowywania wody, więc "żarna" można zastąpić "pompą") ustawiano na olbrzymim drewnianym koźle – stąd polska nazwa koźlak – i przy odrobinie wysiłku można było konstrukcję przesunąć tak, by pracowała. Świetna sprawa. W miarę rozwoju koźlak nabawił się także ścian chroniących mechanizm a nawet – gdy jego masa wzrosła – szyn umożliwiających łatwiejsze odwracanie konstrukcji (taki wiatrak zwano paltrakiem). Jednak zasadniczym elementem pozostał obrotowy kozioł. Zapamiętaj to, Szanowny Czytelniku, na chwilę bowiem zostawimy koźlaka i podskoczymy na niderlandzkie mokradła, gdzie powstał następny typ wiatraka – może nieco mniej istotny dla fabuły, ale warto o nim wspomnieć. Holender.

Kozioł, główna część konstrukcji koźlaka
Wiatrak typu koźlak, widoczny dyszel służący do obracania konstrukcji, skansen w Ciechanowcu

    Mieszkańcy Dolnych Krajów, ludzie praktyczni i zajęci walką z wiatrakami Morzem Północnym mieli dość ciągłego przestawiania koźlaków – skonstruowali więc wiatrak nowego typu (w Polsce zwany holendrem, wiatrakiem holenderskim): korpus wiatraka zbudowano z cegieł, a obracał się tylko sam mechanizm skrzydeł – czy też łopat. Często do obracania używano drugiego, mniejszego wiatraczka. Pełna automatyka. Nic dziwnego, że w Zachodniej Europie koźlaki rychło poszły w zapomnienie (co innego na ziemiach polskich – u nas holendry nigdy nie zdobyły popularności, a koźlaki budowano aż do XX wieku; zapewne były tańsze w konstrukcji). I to holender jest uważany za archetypowy europejski wiatrak – a skoro tak, to całkiem zatracono więź łączącą je z Chatką Czarownicy.

Wiatrak typu holender, Keukenhof, Holandia

    Znaczy się: Chatką na Kurzej Łapce – bo w takich właśnie mieszkały wiedźmy łapiące (i zjadające) biedne dzieci. Ale co to ma wspólnego z wiatrakami?
    Wróćmy do koźlaka – wiatrak stoi, na koźle – jest wysoki, widać go z daleka, taka dominanta w krajobrazie. Na zdjęciach widzimy XIX i XX-wieczne budowle, dobrze zakorzenione w krajobrazie i znane – ale wyobraźmy sobie pierwsze wiatraki, jeszcze bez ścian. Na pewno nie wyglądały jak stodoły. Wyglądały jak domki na trójnogu. Jakby stały na kurzej łapce. Coś niesamowitego. Nowa atrakcja – nie dość, że wygląda nietypowo, to jeszcze co jakiś czas zmienia miejsce. Przesuwa się. Ależ musiało to wzbudzać sensację u najbardziej ciekawskich mieszkańców wioski – u dzieci. Chatka na kurzej łapce, która się przesuwa – niechybnie sama, no bo jak inaczej. I jeszcze te kręcące się łopaty – same się kręcą.
    - Jontek, chodź zobaczyć! - krzyczą Jaś i Małgosia.
    Dorośli pewnie twierdzili, że to jakaś diabelska sprawka (przestali tak twierdzić kiedy wiatrak – młyn zaczął przynosić korzyści społeczności, niemniej aż do końca użytkowania wiatraków właściciel urządzenia, młynarz, miał na wsi status szczególny), ale dla dzieci musiało to być fascynujące. Pół biedy, że zmienia położenie. Ale się kręci!
    Każdy, kto zetknął się z dziećmi wie, że mają one wspaniały dar wpadania na najróżniejsze pomysły, i równie cudowną umiejętność nieprzewidywania następstw swoich działań (czyli zupełnie tak jak politycy). Stoi więc Jontek, Jaś, Małgosia, Zosia koło wiatraka i patrzą jak się wiatraczne skrzydła kręcą. Ta, stoją. Gdzie dzieciak ustoi, zwłaszcza jak tu taka atrakcja. Mechanizm skrzypi, skrzydła tną powietrze. Ziu, ziu. Dzieci podchodzą. Ziu, ziu. Jontek, Jaś, Mał... Ziu, ziu. Nie ma Małgosi. Zniknęła. Dzieci rozpierzchają się z krzykiem, szczątki Małgosi, zakrwawione i zmasakrowane leżą koło kręcących się wiatracznych skrzydeł. Ziu, ziu.

Koźlak z widocznym kozłem i resztką śmigła z 1916 roku, Kujawy

    Dzieciaki pewnie dostały od rodziców za zbliżanie się do wiatraka – ale nie od dziś wiadomo, że lepiej jest zapobiegać niż leczyć. Oto zamiast bić nieposłuszne pociechy za to, że naraziły się na śmierć, lepiej je nastraszyć: w ruchomym domku na kurzej stópce mieszka Zła Czarownica która porywa i zjada dzieci! Buu!
    Dydaktyczna bajka z czasem obrasta w szczegóły, może łagodnieje (zwłaszcza, gdy na warsztat biorą ją bracia Grimm, pionierzy etnografii), a wiatrak też się przekształca – najpierw zostaje obudowany, a potem w ogóle zmienia konstrukcję. Dzieci słuchają bajki o Złej Czarownicy, ale już nikt nie łączy ją z jakże pożytecznym wiatrakiem – te więc do końca swego istnienia zbierają krwawe żniwo wśród najmłodszych, choć jako opatrzone nie są już taką atrakcją jak na początku (teraz znowu są atrakcjami – w skansenach).

Spalony koźlak na Podlasiu

    To by było tyle, jeśli chodzi o wiatraki i kurze łapki. I faktycznie może być tak, że w każdej bajce jest ziarno prawdy (na przykład "Piękna i Bestia" uświadamia nam, że nie ważne jak wyglądasz; jeśli masz wielką chatę i miliony na koncie i tak znajdziesz księżniczkę). Podobnie jest z przesądami. Racja, część z nich to zabobony, ale część to, hm, przedbobony. Że niby wygląda na głupi przesąd, a ma sens.


Słowo "przedbobon" spotkałem bodajże w genialnym tłumaczeniu pana Piotra W. Cholewy jednej z książek pana Terry'ego Prachetta z cyklu "Świat Dysku". Urzekło mnie, i pozwolę sobie z niego korzystać – ale zaznaczam, że nie zawdzięczam go własnej inwencji.

7 stycznia 2022

Chatka na Kurzej Łapce cz. 1

    Gdzieś tam (a dokładniej – w komentarzach pod opowiastką o Lasithi, tajemniczym płaskowyżu na Krecie) w czasie dyskusji w blogosferze pewna Blogerka z Australii stwierdziła, iż tamtejsze wiatraki są doskonałym wynalazkiem, który choć wyszedł z użycia jest godnym używania w XXI wieku. I właściwie zgadzam się z tym twierdzeniem, choć postanowiłem nieco przybliżyć nieznaną mroczną stronę tych urządzeń – zarówno dawnych, jak i współczesnych. No i zapraszam przy okazji na anglojęzyczny blog Art and Architecture (choć o wiatrakach chyba tam nie było jeszcze).

Wiatraki na Krecie

    Do czasu rewolucji przemysłowej wiatrak był jednym z głównych dostarczycieli energii – oprócz, oczywiście, koła wodnego, udomowionych zwierząt i żony (głównie na obszarach wiejskich). Rozwój technologii opartej najpierw na parze wodnej a potem na elektryczności sprawił, że – zwłaszcza w Europie – wymienieni przeze mnie tradycyjni dostawcy zniknęli (a wraz z nimi na przykład niezwykle bioróżnorodne ekosystemy starorzeczy, stawów, młynówek czy normalna rodzina). Warto dodać, że nie bez przyczyny – początek rewolucji przemysłowej sprawił, że Ludzkości zaczęło brakować energii, co sprawiło, że zaczęto szukać lepszych jej źródeł, co sprawiło, że Ludzkość zaczęła się rozwijać, co sprawiło, że zaczęło brakować energii, co sprawiło... Et cetera, et cetera.

Wiatrak typu holender, Keukenhof, Niderlandy
Koło wodne, Ciechanowiec

    Ciągle zwiększające się zapotrzebowanie energetyczne cywilizacji jest – tak mi się wydaje – procesem nieodwracalnym (no chyba, że trafi w nas jakaś asteroida). Jest też – tu wkraczamy na teren zarezerwowany dla futurologii i science-fiction – jednym z kryteriów poziomu rozwoju cywilizacji w skali Kardaszowa. Nie będę się tu za bardzo rozwodzić na ten temat, kto chce sobie gdzieś w Internetach doczyta, w każdym razie według kryteriów ilości zużywanej energii nie jesteśmy jeszcze – jako cała Ziemia – nawet na poziomie cywilizacji typu I w skali Kardaszowa (znaczy – cywilizacja typu I zużywa tyle energii, ile jest dostępnej na danej planecie, w naszym wypadku Ziemi; rozpisałem się, a niech to) – więc jeszcze wszystko przed nami. O ile, oczywiście nie jesteśmy sami we Wszechświecie, a sama skala jest li tylko konstruktem myślowym radzieckiego astronoma pana Kardaszowa.

Elektrownia węglowa z początku XX wieku, Łódź

    W każdym razie w Europie czas wiatraków minął. Używane do mielenia czy przepompowywania wody zostały zastąpione urządzeniami elektrycznymi czy spalinowymi (bo w międzyczasie para też odeszła do lamusa) – głośniejszymi, smrodliwszymi ale wydajniejszymi. Niech żyje nowoczesność, w domu i w zagrodzie. Owszem, gdzieniegdzie na Świecie wciąż korzysta się z wiatraków w starym stylu – na przykład do pompowania wody na obszarach artezyjskich (największy basen artezyjski – czyli w dużym skrócie miejsce występowania wód podziemnych – prawdopodobnie znajduje się w Australii). Ale w Europie koniec. W Polsce czas ostatecznego rozwiązania kwestii wiatracznej przypadł na połowę XX wieku – ale o tym za chwilę (czyli w drugiej części wpisu). Okazało się bowiem, że wiatraki nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa.

Spalony wiatrak, Podlasie, początek XXI wieku

    Mianowicie ktoś mądry (piszę to z pewnym przekąsem) stwierdził, że wiatraki czy koła wodne można wykorzystać do produkcji energii elektrycznej. No, właściwie czemu nie. Sam mieszkam niedaleko zbiornika retencyjnego zasilającego niewielką elektrownię wodną. Energii nigdy za wiele, każda się przyda.

Młyn wodny znad Pilicy, XIX/XX wiek

    Najpierw okiełznano wodę – na rzekach budowano zapory niszcząc tradycyjne ciągi komunikacyjne oraz przerywając szlaki migracyjne ryb (głównie łososi i węgorzy, ale nie tylko) oraz zmieniając lokalne warunki wodne (nie będę wspominał o tym, że takie olbrzymie konstrukcje jak Zapora Asuańska czy Tama Trzech Przełomów są gigantycznymi katastrofami ekologicznym, a to co nawyprawiano na rzekach w byłym ZSRS to już w ogóle woła o pomstę do Nieba). Ale co tam, niech żyje postęp.

Zbiornik retencyjny Jeziorsko w zimie

    Potem przyszedł czas na darmowe – zdało by się – wiatr i słońce. Kiedy w okupowanej przez Sowietów Polsce tradycyjne wiatraki odchodziły do lamusa w Europie Zachodniej zaczęto konstruować elektrownie wiatrowe – prawdziwe lasy bezdusznych (brzydkich) nowoczesnych wiatraków. Pominę jednak krajobrazopsującą funkcję tych ohydzieństw (nie, nie pominę: niedawno wróciłem znad Morza Czarnego – przepiękny półwysep Kaliakra, miejsce o wielowiekowej historii – otoczone jest białymi masztami wiatraków) – wiatraki ustawia się tam, gdzie wieją wiatry, a są to najczęściej trasy przelotów ptaków migrujących. Wiosną i jesienią elektrownie wiatrowe nie są przyjaciółmi ptaków, jeśli wiecie co mam na myśli.

Pola wiatraków na Półwyspie Kaliakra

    Podobnie w migracjach przeszkadzają elektrownie słoneczne – błyszczą się, udają akweny (ustalmy, że ptaki nie są zbyt lotne bystre), więc skrzydlaci wędrowcy (w dużej mierze ptaki wodne) zatrzymują się tam na postój... Taka skucha powoduje, że tracą sporo energii, której może im zabraknąć na dalszy przelot. Do tego dochodzą oczywiście koszty wytworzenia, użytkowania i utylizacji elektrowni wiatrowych i słonecznych, które są całkiem spore. Nie wiem, czy gra warta jest świeczki.

Migrujące żurawie

    Zwłaszcza, że w Europie Zachodniej pojawił się niebezpieczny trend mający na celu przestawienie się państw Unii E***pejskiej na pozyskiwanie energii właśnie z tak zwanych OZE (Odnawialnych Źródeł Energii). Pomijając koszty związane z owymi OZE – są one po prostu niewydolne. Zapotrzebowanie energetyczne będzie ciągle wzrastało (choć pewnie jeszcze dużo czasu upłynie zanim wdrapiemy się na cywilizacyjny poziom I według skali Kardaszowa) a OZE są bardzo kapryśne: zachmurzenie, susza, śnieg i nie działają.
    Na tą chwilę najlepszym rozwiązaniem wydaje się energia pozyskiwana z rozpadu pierwiastków promieniotwórczych ale nadal w Społeczeństwach jest spory opór przeciwko budowie elektrowni atomowych. Tak, wiem – Czarnobyl i inne awarie – ale nie dajmy się ogłupić.

Sterownia bloku elektrowni atomowej w Czarnobylu
Sarkofag nad miejscem eksplozji w Czarnobylu

    Dobra. Wpis się kończy, a Czytelnik zapyta: a gdzie ten tytułowy Dom na Kurzej Łapce? A? No, tego. Rozpisałem się o tym, że nowoczesność jest do, nomen omen, luftu, więc proszę wybaczyć. Poniosło mnie, ale jako biologowi naprawdę trudno mi się słucha bełkotu tak zwanych ekologów i piewców OZE. A co do chatek na kurzej łapce – to są one bardzo mocno związane z pewną ciemną stroną wiatraków (tych prawdziwych, oczywiście, nie tych z elektrowni wiatrowych, chociaż...). Wiąże się z nimi krew i śmierć, jak to w ludowych wersjach baśni, mających przecież oryginalnie funkcje dydaktyczne. Tylko potem bracia Wilhelm i Jakub Grimm wycięli najostrzejsze kawałki i dziś nikt nie kojarzy bajek ze strachem i mrokiem.

    Więc do następnej części.
Wiatrak na wyspie Ios

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...