Tłumacz

29 marca 2024

Archeologia żywa i martwa

    Wpis miał być o tropieniu Starożytnych Kosmitów w okolicach wioski Humay w dolinie Pisco, ale, że wyjeżdżając z Tambo Colorado wspomniałem o archeologach to o nich właśnie będzie.
Tambo Colorado w Dolinie Pisco
    Dobra, właściwie to było o duchach które ostrzegają przed zakłócaniem spokoju, ale nie da się ukryć, że gros archeologicznej roboty to plądrowanie grobowców.
Preinkaska chullpa, wieża pogrzebowa
    Trochę żartuję – większa część to oglądanie potłuczonych kawałków glinianych skorup, ale faktycznie, bardzo dużo z tego co z nas zostaje to po prostu grób.
    Najstarsze budowle w Polsce, kopce kujawskie, też są przecież niczym innym jak grobowcami (owszem, miały też inne funkcje, ale przede wszystkim grzebalne).
    Przyznaję się, że to zdjęcie poniżej wrzuciłem głównie-li w celach estetycznych. Dookoła pustynia, szaro, buro, a zieleń, jak już się pojawi dzięki odrobinie wilgoci albo prehistorycznym akweduktom też taka jakaś przydymiona. A u nas pełna, wręcz soczysta.

Grobowce kujawskie, tak zwane żalki
    Te wspominane już inkaskie (albo i wcześniejsze) akwedukty Cantalloc z kolei wcale się przypadkiem nie pojawiły (a jeszcze o nich wspomnę na pewno, bo są urzekające). Znajdują się bowiem na przedmieściach miasteczka Nazca, tuż przy dawnym inkaskim mieście Los Paredones.
Urzekający akwedukt
    Tak, wiem, miasto znane jest głównie z tajemniczych geoglifów będących według najnowszych badań archeologów szlakami procesji (a według Teoretyków Starożytnej Astronautyki nieodmiennie znakami zostawionymi dla przybyszów z innych planet).
Geoglif z Płaskowyżu Nazca - jak się dobrze przyjrzeć ptak
    Ale wracajmy do czasów inkaskiej kolonizacji. Oprócz genialnego systemu akweduktów i miasta nieopodal znajduje się także cmentarz (z górującym nad nim geoglifem kociej mordy – niezbyt zresztą wyraźnym).

Geoglif Kocia Morda o poranku
    No tak. Cmentarzysko. Stanowisko archeologiczne. Nad ziemią widać niewiele. Poza licznymi dołami. I te doły są clue tego wpisu właśnie. Są to bowiem efekty działania miejscowych archeologów. A konkretniej archeologów-amatorów. Huaceros. Rabusiów grobów. Hien cmentarnych, znaczy się. I nie ważne, że pochówki mają tutaj ponad 500 lat.

Teren inkaskiego cmentarzyska
    Niech się archeolodzy nie gniewają, ale czy czym innym był włam Cartera do tutenchamonowego grobowca i wyniesienie tamtejszych skarbów? Dobra, może czym innym, bo Carter miał licencję państwową, skarby trafiły do muzeów, a wcześniej sam odkrywca zajmował się tropieniem archeologów bezlicencyjnych, okradających inne grobowce i sprzedających mumie na bazarku. Jako, że czasem moje wpisy przypominają poemat dygresyjny to i tu będzie wtręt: opisywałem któregoś razu jordańskiego beduina sprzedającego to co jego synowie pod piaskami Petry znaleźli.

Skarby Petry
    Ale wracając do wątku – jak nie Carter, to taki Henry Birgham III. Przyjechał do Peru z Hawajów i szukał Vilcabamby (ostatnia stolica wolnych Inków – ruiny zidentyfikowali nieodżałowanej pamięci Tony Halik z towarzyszami, Elżbietą Dzikowską i Eduardo Guillenem). Znalazł Machu Picchu – a miejscowi do dziś twierdzą, że wyjeżdżając z miasta miał ze sobą 40 skrzyń ze skarbami (i pewnie nie chodzi im o gliniane skorupy).
Puste ściany w Machu Picchu
    Jak było to nie wiadomo, ale faktycznie nikt nie widział listy rzeczy w mieście przez Birghama znalezionych. W każdym razie Amerykanin został bohaterem, dorobił się – nic dziwnego, że i biedni huaceros chcą poprawić swój los. Na dodatek są to ludzie w jakiś pokrętny sposób świadomi tego, że historia ich kraju ma wartość. Utyskiwałem kilka wpisów temu, że w Peru bywa z tym różnie, że miejscowi nie wiedzą, że mają tu coś cennego. Wspominałem też, że to powoli się zmienia, zwłaszcza w miejscach gdzie przed hiszpańskim podbojem coś się działo – w okolicach Cuzco mieszkańcy dumni są ze swoich korzeni. Huaceros byli – jak to się modnie mówi – trendsetterami. Zainteresowali się przeszłością przed wszystkimi. Choć dość wybiórczo. Kiedy zwiedzałem prekolumbijskie cmentarzysko w Kanionie Cotahuasi nasz przewodnik Mario wskazując na groby i gliniane skorupy stwierdził:
    - Tylko to zostało, resztę rozkradli huaceros.

Skorupy - to, co zostaje po wizycie huaceros
    Bo niech Was, Drodzy Czytelnicy, nie zmyli ten wpis. Ci archeolodzy-amatorzy są tak naprawdę złodziejami, rozkradającymi własne dziedzictwo i tak naprawdę niszczącymi je. Kiedy już wyciągną z grobu wszystko co w ich mniemaniu jest cenne reszta zamienia się w kupę pozbawionych kontekstu śmieci, dla licencjonowanych archeologów będących właściwie już tylko garścią ciekawostek, a nie istotną historyczną ciekawostką. I to jest główna różnica między archeologiem i rabusiem. Co prawda jeden i drugi rozkopuje grób, ale ten pierwszy nastawiony jest na zdobycie wiedzy i zachowanie znalezionych artefaktów, a drugiego interesuje tylko zysk (ciekawe, gdzie na tej skali znajduje się odkrywca Troi, Henryk Schliemann).
Ślady działalności huaceros
    I tak naprawdę tutaj w Peru huaceros i archeolodzy toczą nieustanną wojnę. Jest to bowiem jeden z tych rejonów Świata w którym to gdzie się nie wbije łopaty, to coś się wyciągnie. Badania archeologiczne z racji kompleksowości są kosztowne (jak to ktoś powiedział: archeolog to idealna profesja dla trzeciego syna Lorda) i czasochłonne. A huaceros wystarczy łopata (choć czasem też mają sponsorów, bogatych kolekcjonerów z USA, Europy czy Chin). Ilościowo też to rabusie mają przewagę – łatwiej jest zdobyć łopatę niż wykształcenie. Z racji wspomnianej też ilości skarbów w ziemi fizycznie niemożliwe jest zabezpieczenie wszystkich potencjalnie cennych archeologicznie miejsc (poza tym jesteśmy w Dzikich Krajach, a tamtejsi mundurowi... Tylko ryba nie bierze, jak mawiają wędkarze). Do muzeów trafia więc tylko ułamek wykopanych precjozów, a reszta rozpływa się w niebycie. Wielka szkoda.
    Czasem ratowanie peruwiańskich zabytków przyjmuje nietypowe formy. Oto pewnego razu odwiedzałem niewielką wytwórnię pisco w okolicy Iki – i zastałem tam czaszki mumii, już nie pamiętam czy z kultury Paracas, Ica czy Nasca. Do tego antyczne tkaniny, dzbany... Wszystkie, okazało się, zostały wydobyte przez huaceros. Na szczęście niektórzy z nich byli uzależnieni od alkoholu, więc łupy – miast wysłać za granicę (dobra, sam kopacz dostaje grosze, bogacą się, jak wszędzie, handlarze) zamienili je na butelkę pisco. I tak zostały w kraju przodków – choć, co nie do pomyślenia w Europie, nie w muzeum.

Wystawka rzeczy odzyskanych od huaceros w wytwórni pisco w Ice

22 marca 2024

Tambo Colorado

    Pozostałością po podboju doliny Pisco przez Inków jest stanowisko archeologiczne Tambo Colorado – czyli inkaskie miasto pełną gębą, dawne centrum administracyjne. Na dodatek świetnie zachowane, z centralnym placem, świątynią i w ogóle. Eleganckie miejsce.
Główny plac Tambo Colorado
    Zresztą nie było to jedyne miasto inkaskie jakie widziałem – Pisaq, Ollantaytambo, Patallaqta...

Ruiny Pisaq
    Zwłaszcza to ostatnie, Patallaqta, Miasto Schodów, jest ciekawe: zostało opuszczone wraz z przybyciem Hiszpanów. My je znamy jako Machu Picchu.
Najsłynniejszy landszaft w Peru
    Tambo Colorado – czyli Kolorowe Tambo – także nie zostało zniszczone, i także nazywało się oryginalnie inaczej: Pukatampu. Co Hiszpanie przetłumaczyli całkiem słusznie jako Tambo Rojo, Czerwone Tambo. Prawdopodobnie dlatego, że w oryginale było niezwykle barwne – i w przeciwieństwie do większości pozostałych prekolumbijskich zabytków tu te kolory doskonale się zachowały. Mimo upływu pięciuset lat.
Oryginalne kolory
    Dostać się do tych zabytków jest relatywnie łatwo – trzeba iść do agencji turystycznej w Paracas i wykupić odpowiednią wycieczkę. Jednak jako, że większość odwiedzających przybywa tam oglądać pingwinki okazuje się, że zebranie grupy chętnej na wyjazd poza wybrzeże już takie proste nie jest. Natomiast wynajęcie prywatnego auta z kierowcą to pokaźny wydatek – i to w dolarach.
    Nie to, żebym pochodził z Poznania czy tam Krakowa, ale postanowiłem wybrać inną opcję – nie dość, że tańszą, to jeszcze umożliwiającą wejście w interakcję z miejscowymi (w zamian za to za grube dukaty biura podróży oferowały wizytę w bodedze i wytwórni – wszak jesteśmy w dolinie Pisco – pisco). Wystarczyło tylko trochę się postarać – i zbiorczą taksówką przejechać te kilkanaście kilometrów z Paracas do Pisco.

Pingwinki
    Stamtąd do Tambo Colorado co prawda nic nie jeździ, ale jak się złapie collectivo do Huancano, to przecież zawsze można po drodze wysiąść. Kierowca za 2,50 sola zawiezie – a podróż odbywa się w miłym towarzystwie mówiących prawdopodobnie w keczua Indian, przekupek, dzieci wracających ze szkoły i, na przykład, dwóch drzewek. A co to, drzewa już nie mogą busikami jeździć? Zwłaszcza pod opieką starego Indianina?
    A z powrotem? A z powrotem trzeba będzie stanąć przy drodze i machać. Co wbrew pozorom nie jest łatwe. Chyba wspominałem, że busy i autobusy najczęściej odjeżdżają jak się zapełnią? A skoro jadą pełne, to zatrzymać się nie bardzo mogą. Uprzedzając fakty – wracając w końcu złapałem jakąś okazję, ale nie wróciłem prosto do Pisco – wysiadłem po drodze, niedaleko wioski Humay by tropić Starożytnych Kosmitów – a stamtąd do miasta jeździło dużo więcej collectivos. Wróćmy jednak do naszego Tambo Colorado.

Dolina Pisco
    Inkaskie miasto leżało – jakże by inaczej – na szlaku Qhapac Ñan, Królewskich Dróg. Te arterie komunikacyjne oplatały całe Tahuantinsuyu, a ich konserwacja była obowiązkiem miejscowych (czyli coś jak szarwark). Oczywiście, podbici przez Inków na pewno wcale nie musieli tego robić, ale ewolucja rodzaju ludzkiego okazała się na tyle nieuprzejma, że czaszka nadal słabo wytrzymuje cios nawet nadziewanej obsydianem maczugi. Tak więc w Peru i okolicznych państwach mamy bardzo dużo różnych rodzajów dróg, w przeciwieństwie do tych budowanych przez Rzymian. Czasem drogi te przyjmują ekstremalne formy.
Ekstremalne fragmenty Qhapac Nan
    Tu, na pustynnym przedgórzu Andów oczywiście takich ekstremów nie ma. Jest za to centralna konstrukcja zwana dziś Pałacem Inków. Faktycznie, wygląda jak siedziba władcy, choć zapewne żaden Syn Słońca (jak nazywano inkaskich królów) tu nawet nie był. Z owego – niech mu będzie – pałacu roztacza się wspaniały widok na dolinę Pisco oraz centralny plac miasta, przez który przebiega Qhapac Ñan. Plac, dodajmy, wielkości boiska piłkarskiego.
Pałac Inki
    Archeolodzy twierdzą, że haratano tu w gałę odbywały się tu targi oraz uroczystości religijne. Funkcje kultowe spełniać miało niewielkie podwyższenie. Oczami wyobraźni można zobaczyć jak wchodzi na nie kapłan albo gubernator, przystrojony w białą bawełnianą szatę i składa ofiary – tu powinienem dodać, jak to leje się krew jeńców, a złoty nóż wycina im serca, ale Inkowie nic takiego nie robili. A przynajmniej nieczęsto.

Kultowa platforma
    Obok platformy zlokalizowana jest niewielka piramida – Inkowie też nie byli entuzjastami tych konstrukcji – oraz, jak twierdzą archeolodzy, koszary. Może więc konstrukcja jest solarną świątynią dla wojska? Nie wiadomo.

Huaca - czyli piramida
    Pałac Inki i całe otoczenie centralnego placu zbudowane jest z adobe. Biała, niewypalana cegła inkaskim wynalazkiem nie była, ale andyjscy górale stosowali ją namiętnie, zwłaszcza tu na wybrzeżu, gdzie nie było tylu kamieni. Miejscowi, przed podbojem, woleli stawiać ściany z talpia, czyli ubitej gliny – i takie mury, podobne do tych w znanym mi królestwie Huarco, znaleźć można na obrzeżach Tambo Colorado. Znaczy to, że miasto zamieszkiwali też miejscowi, i Inkowie, podobnie jak w Huarco, po prostu się dobudowali.

Mur z talpii w Huarco - preinkaski
    W sposób jednak niezwykle imponujący. Spacerując po dawnych komnatach Pałacu Inki, wciąż jeszcze kolorowych (biel, żółć, czerwień, czerń – możliwe, że to po prostu najtrwalsze barwniki, niekoniecznie, że ulubione) niemal dało się odczuć – jak to napisać – atmosferę minionego czasu? Wychodząc na centralny plac kątem – bo tylko tak się to robi – oka dostrzegłem jakiś ruch. Wir powietrza poderwał garść piasku i chwilę nim zakręcił. Czyżby duch miejsca, jakiś supay, żegnał się ze mną? Albo dawni mieszkańcy dawali znać, że jeszcze nie odeszli i ostrzegali, żeby nie naruszać ich spokoju? A może był to tylko efekt lejącego się z nieba żaru i zwykły wir powietrza?
    Można było się wzdrygnąć – choć ja akurat niczyjego spokoju naruszać nie zamierzałem. Nie byłem wszak archeologiem.

15 marca 2024

Mały Nil

    Każdy, kto kiedykolwiek przebywał na pacyficznym wybrzeżu Ameryki Południowej (albo uważał na geografii i zna budzącą grozę i szacunek nazwę Atacama) musi, widząc liczne pozostałości dawnych cywilizacji, przez chwilę chociaż zastanowić się w jaki sposób ci żyjący na poziomie epoki kamienia Indianie zdołali w tym niegościnnym pustynnym miejscu nie tylko się zadomowić, ale nawet stworzyć potężne nieraz królestwa (a nieraz tylko królestwa, jak opisywałem już na blogu).
Zaginione królestwo Huarco
    Odpowiedź jest banalnie prosta. W taki sam sposób jak Sumerowie w Międzyrzeczu, Egipcjanie nad Nilem czy możliwe, że Indoeuropejczycy nad Indusem (albo liczne ludy Kanaanu na dnie rowu tektonicznego okraszonego Jordanem). Dzięki płynącym przez pustynię rzekom. W przeciwieństwie jednak do potężnego Nilu, który swoimi wylewami użyźniał dolinę tutaj rzek i rzeczek było całe multum – i każda stać się mogła zalążkiem wielkiej cywilizacji.
Dolina Pisco
    Ewentualnie nieco mniejszej i odrobinę młodszej. Peruwiańskie Nile to właściwie Nilątka, czasem nawet okresowe, doliny dużo krótsze i nie tak żyzne, więc i warunki do rozwoju nieco gorsze. Sytuację wybrzeża (będę chyba używał miejscowego terminu costa) ratował występujący co kilka lat (i to od tysiącleci – nie wierzcie tak zwanym ekologom) fenomen El Niño, przynoszący gwałtowne i obfite opady. Owszem, bywały one niszczące, ale i pozwalały miejscowym przetrwać – o sposobach zwabiania tego zjawiska warto będzie zresztą zrobić osobny wpis. Egipt miał łatwiej, woda pojawiała się co roku. Mimo to i w Peru też zbudowano piramidy.

Najstarsze piramidy w Ameryce Południowej - Caral
    Dzisiaj te żyzne doliny dalej są użytkowane rolniczo, ba, dla Peru stanowią prawdziwy spichlerz (kraj ten jest największym w Ameryce Południowej producentem trzciny cukrowej – tak twierdzą miejscowi, ja tego nie sprawdzałem) – wszystko dzięki wodzie. Najważniejszą z tych dolin jest chyba dolina Pisco – jeśli zaś nie najważniejsza per se, to na pewno dla produkcji winorośli. A co za tym idzie wina i pisco.
Winnice w dolinie Pisco
    O tym tradycyjnym winiaku o który wojnę toczą Peru i Chile już kiedyś wspominałem – podobnie jak o słynnym, choć może nie najlepszym, drinku, pisco sour, tworzonym właśnie na bazie tej gorzałki (oprócz tego w skład wchodzą sok z limonki, białko kurzego jaja i inne duperele).

Pisco Sour
    Ale no more of this, zajmijmy się tymi małymi peruwiańskimi Nilami. A przynajmniej w tym wpisie doliną Pisco. Jak większość miejsc w Peru nie jest ona tłumnie odwiedzana przez turystów. Powodów jest kilka, chociażby to, że – trzeba to przyznać – samo miasto Pisco jest dosyć senne. Za główną atrakcję może robić zrujnowany przez trzęsienie ziemi (a jakże, jesteśmy u stóp wciąż wypiętrzających się Andów) możliwe że kolonialny kościół w stylu mauretańskim.
Stary kościół w Pisco, uszkodzony przez trzęsienie ziemi
    Innym powodem jest zapewne bliskość słynnego kurortu Paracas. To tam walą tłumnie (i to naprawdę tłumnie) wszelkiej maści turyści – a główną atrakcją jest wyprawa łodzią na nieodległe Islas Ballestas w celu obserwacji miejscowej fauny (oraz pozostałości po kopalniach guano – o czym już wspominałem).

Fauna na Islas Ballestas
    Poza tym całkiem niedaleko jest też do Iki. Samo miasto jest, jak to na pustyni – bo Ica leży niecałe dwie godziny jazdy od wybrzeża – jest parchate, ale ma najprawdziwszą oazę Huacachinę.
Oaza Huacachina
    Dużo rzadziej – choć coraz częściej – odwiedzany jest opisywany już przeze mnie Kanion Zagubionych.
Kanion Zagubionych
    Dalsze dwie-trzy godziny jazdy i jesteśmy na Płaskowyżu Nazca, mekce Teoretyków Starożytnej Astronautyki (choć w okolicy są jeszcze inne tajemnicze miejsca) oraz i innych turystów, chcących za grube pieniądze przelecieć się nad słynnymi geoglifami.
Małpa - jeden z geoglifów Płaskowyżu Nazca
    Nazwy te – Nazca, Ica czy Paracas – to nie tylko dzisiejsze miasta, ale i eponimy występujących na tym terenie prekolumbijskich kultur, znanych nie tylko z tworzenia geoglifów, ale i mumii o wydłużonych czaszkach.
    Przy okazji: ceramika kultury Nazca uważana jest za najtrwalszą i najciekawszą w prekolumbijskim Peru, dziś wytwarzana jest dla turystów na nowo odkrytymi technikami.

Pan garncarz-rekonsruktor
    Ale wróćmy do czasów nie tak odległych. Cywilizacje Ameryki Południowej zaczęły rozwijać się – i to dość wcześnie - także w Andach. Dla ostatniej z nich, inkaskiej, Costa i jej liczne doliny musiały wydawać się cenne i bogate, skoro władcy Tahuantinsuyu zdecydowali się zejść z wysokich gór i podbić żyzne doliny – czasem z problemami. Wkrótce po tej pierwszej konkwiście Inkowie zaczęli likwidować kulturowe dyferencje podbitych ludów oraz rozbudowywali własną administrację, opartą na sieci tambo. Były to, o czym już pisałem centra nie tylko administracyjne, ale i magazynowo-dystrybucyjne. Ot, inkaski socjalizm.
    W dolinie Pisco najwspanialszą pozostałością po Inkach jest wspaniale zachowane miasto Tambo Colorado, o którym w następnym wpisie.

Tambo Colorado
    Na pozostałości po inkaskim mieście natknąć się można także i w Nazca (tam znajduje się również inkaski cmentarz, bardzo penetrowany przez archeologów-amatorów, jeśli wiecie co mam na myśli).
Los Paredones - dawne inkaskie miasto w Nazca, porośnięte winoroślą
    Największe wrażenie na mnie zrobiły jednak – także w Nazca – inkaskie (albo i jeszcze starsze, kto to wie) akwedukty.

Akwedukty Cantalloc
    Dziwne spiralne struktury (o ile stworzyli je Inkowie a nie Starożytni Kosmici wcześniejsze cywilizacje) z bliska okazują się niezwykle logiczne – są to trasy umożliwiające zaczerpnięcie zimnej, płynącej tu z gór wody. W Starym Świecie skorzystano by pewnie z żurawi, ale tu, mimo, że sama konstrukcja jest genialna, indiańscy inżynierowie nie wpadli na to.

Prekolumbijskie akwedukty z lotu ptaka
    Akwedukt działa do dziś – nawadnia pobliską plantację smaczliwki (Peru jest jednym większych producentów tego owocu/warzywa) czyli jak powiedzieli by miejscowi: palty. My znamy tą roślinę pod nazwą awokado, choć chyba akurat z Peru jej nie sprowadzamy. Do tego w Polsce dostępne są tylko takie małe smaczliwki – tu rosną one w pustynnych dolinach: prawdziwe, takie olbrzymie, spotkać można dopiero po drugiej stronie Andów.
Awokado

8 marca 2024

Piramidy w Limie

    O Limie, Mieście Królów, stolicy i największym mieście Peru już się rozpisywałem, więc oszczędzę opisu wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO starego, kolonialnego miasta czy pacyficznego wybrzeża na którym można zjeść ceviche, i przejdę od razu do meritum – czyli tytułowych piramid.
Kolonialne centrum Limy
    No, albo nie – świetne ceviche z ośmiornicy (nie jest to polityczna aluzja do rządzących w Polsce) zaskoczyło mnie w rybackiej przystani Chorillos; miejsce godne uwagi przede wszystkim dlatego, że niewielu Gringos tam przyjeżdża a jest dużo bezpieczniej niż w Callao. Ceviche przednie, warto spróbować, a na pobliskich klifach (nieco upstrzonymi cennym onegdaj guanem) można takie ładne zdjęcia zrobić.
Ładne zdjęcie Limy
    Inną atrakcją Limy o której nie wspominałem, a którą udało się odwiedzić podczas zeszłorocznej podróży po kontynencie (oprócz wspominanego już cmentarza, takich limańskich Powązek) były podziemia także chronionego przez UNESCO barokowego klasztoru franciszkanów. Dumnie zwane katakumbami są tak naprawdę podziemnym cmentarzem (czy też piwnicami klasztornymi weń zamienionymi) jakiś czas temu uprzątniętym ze zwałów gruzów i kości oraz udostępnionymi dla zwiedzających. Owszem, aranżacja podziemi jest nieco teatralna, ale wraz z olśniewającymi barokowymi wnętrzami konwentu (w środku obowiązuje zakaz robienia zdjęć – a jak się jakieś zrobi i tak nie odda piękna fresków czy cudów sztuki snycerskej) zaprawdę godne są odpłatnego obejrzenia.
Podziemia klasztoru franciszkańskiego
    Próżno jednak szukać tam mumii Inkówwspominałem, że Lima została założona na surowym korzeniu: w czasach hiszpańskiego podboju nad Rimacem było zaledwie kilka wiosek. Choć – o czym upewniłem się w zeszłym roku – dolina każdej rzeki na tym pustynnym wybrzeżu była prawdziwą oazą cywilizacji, istnym południowoamerykańskim Nilem – no, Nilikiem, Nilątkiem właściwie, ale zawsze. Rimac także, z tym, że w czasach przedinkaskich. Nie wiem, czy to wojska Tahuantinsyu wyludniły krainę, czy miejscowi wynieśli się sami, ale gdy andyjscy górale przybyli w te rejony zastali pustać osadniczą i pełno starych piramid.
Limańskie piramidy
    Na wybrzeżu konstrukcji tych do dziś przetrwały ogromne ilości (zaczynam podejrzewać, że to wcale nie w Sudanie jest ich najwięcej na Ziemi) – mimo, że zbudowane były głównie z suszonej cegły, gliny czy innego gruntu. W samej Limie odwiedziłem ich osiem (na płaskowyżu w Gizie jest zdaje się sześć), a w czasie peregrynacji po wybrzeżu widziałem dalszych kilkanaście. Ciekawe jaki procent przetrwał zarówno Inków, jak i Hiszpanów (jedni i drudzy – z naciskiem na drugich – wykorzystywali często dawne piramidy do celów osadniczych i budowlanych). Oraz fenomen El Niño (zjawisko to powoduje występowanie opadów w tym suchym rejonie – a deszcz rozpuszcza gliniane budowle).
Święte miasto Caral - pełne piramid
    Największy spotkany przeze mnie kompleks preinkaskich piramid w Limie znajduje się przy ulicy Ernesta Malinowskiego i zwie się Mateo Salado – od nazwiska francuskiego hugenoty, który osiedlił się w pagórkowatej okolicy niedaleko ówczesnej Limy. Miasto w pewnym momencie teren wchłonęło, a wzgórza okazały się olbrzymimi piramidami.
Piramida w kompleksie archeologicznym Mateo Salado
Kompleks archeologiczny Mateo Salado
    Cztery z nich otacza wysoki płot strzeżony przez służby – i jest to oficjalne stanowisko archeologiczne (całkiem niezłe – znaleźć można tam nawet pozostałości prekolumbijskich barwników: dziś piaskowe konstrukcje oryginalnie były całe kolorowe; odkryto ślady czerwieni, żółci, bieli i czerni). Kilka lat z rzędu usiłowałem się tam dostać, w zeszłym roku dwa razy nawet, ale w końcu się udało. Okazało się także, że piąta piramida – huaca jak się tu mówi (i tej nazwy będę używał wymiennie z piramida, choć ma ona szersze znaczenie, powiedzmy, że święte miejsce) – znajduje się w nieodległym parku i wcale nie jest chroniona. Ba, na olbrzymich ścianach zbudowanych w technice talpia zachowały się nawet tajemnicze malunki (Teoretycy Starożytnej Astronautyki niechaj zacierają ręce).
Malowidła na preinkaskiej huace
    Cóż. Jeśli się ktoś nie zorientował, to był niewinny żarcik – przedwieczne rysunki wyglądają nieco inaczej.
Oryginalne antyczne rysunki
    Niemniej pokazuje to stan ochrony zabytków w Peru. Dostępna publicznie huaca jest rozjeżdżana rowerami, niszczona urządzanymi tam imprezami i wyrzucanymi śmieciami. Owszem, można zauważyć, że to się trochę zmienia – ale nadal wygląda to nie najlepiej. Zwyczajnie miejscowi nie dbają o swoje dziedzictwo (możliwe, że indoktrynacja dzieci przyniesie jakieś efekty).
Huaca Palomino
    Na szczęście spora część obiektów chroniona jest urzędowo – przez to może trudniej jest się do nich dostać, ale za to bywają przebadane i nierzadko zrekonstruowane.
Huaca Santa Catalina
    Najlepiej zagospodarowaną pod tym względem w Limie jest Huaca Huallamarca.
Huallamarca
    Znaleziono tam – oprócz pozostałości inkaskiej osady – także cmentarz budowniczych huaki. O dziwo był on w piramidzie (znaczy, na szczycie owej, ale co tam), szczątki zaś włożono do antropomorficznych dzbanów-trumien (a mówiłem, drodzy Teoretycy Starożytnej Kosmonautyki).
Preinkaskie człekokształtne urny
    Do tego z piramidy roztacza się całkiem przyjemny widok, dochodzi do tego bliskość dzielnicy Miraflores (to ta najbardziej europejska część Limy, do której trafia gros białych turystów, wcale nie limańska), ale jakoś niewielu Gringos tu zagląda – pewnie wolą zejść w dół klifu na kamieniste pacyficzne plaże albo zjeść w drogiej knajpie.
Panorama z Huaki Huallamarki:
cmentarz na szczycie piramidy, inkaska osada u podstawy i wieżowce Miraflores
    Dobra, nie ma co ukrywać – większość turystów przybywających do Limy (znaczy – większość turystów odwiedzających Peru: póki co tu jest jedyne międzynarodowe lotnisko, choć planują rozbudować to w Cuzco) limańskie piramidy wcale nie interesują: najczęściej ruszają w Andy, za nic sobie mając (z małymi wyjątkami, jak Linie z Nazca czy pingwiny z Paracas) atrakcje wybrzeża. Z jednej strony trochę szkoda.
Plaża w Miraflores
    Chociaż z drugiej strony... O tym, jak nas kiedyś powitano w drodze do Kanionu Zagubionych wspominałem jakiś czas temu. Jeżeli gdzieś nie przyjeżdżają turyści to znaczy, że – tu uwaga, odkrywam proch i koło na raz – nie ma tam turystów. I można w spokoju zwiedzać. I miejscowi bardziej przyjaźni. Zapraszam więc na podróż po wybrzeżu, tropem piramid, dawnych cywilizacji i Starożytnych Kosmitów.
Tajemniczy Kandelabr z Paracas

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...