Tłumacz

28 lutego 2021

Kujawskie megality cz. 5

    Jakiś czas temu, we wieloczęściowym wpisie, relacjonowałem wyprawę w poszukiwaniu najstarszych zachowanych budowli na terenie współczesnej Polski – mianowicie tzw. żalków, czyli kopców kujawskich. Zaliczane do budowli megalitycznych kamienno-ziemne grobowce są największą pozostałością po kwitnącej w neolicie 5500 lat BP zaginionej cywilizacji zwanej Kulturą Pucharów Lejkowatych (od kształtu naczyń glinianych przezeń produkowanych; dzbanów, znaczy się) – nazwa niezbyt chwytliwa, więc będę używał skrótowca: Kapeelowie (albo Kapeeleni? Eleni?).

Puchary lejkowate, ziarno i krzemień
Grobowce w Wietrzychowicach

    Dysponując szeroką siecią informatorów dowiedziałem się, że w Muzeum Archeologicznym i Etnograficznym w mieście Łodzi (u mnie właśnie tak się mówi – "w mieście Łodzi", żeby odróżnić jednostkę osadniczą od pojazdu wodnego, wszak to istotne dla kogoś, kto mieszka nad rzeką; samo muzeum znajduje się na jednym z niewielu na Świecie ośmiokątnych rynków, do tego w budynku byłej Szkoły Powiatowej Realnej Niemiecko-Rosyjskiej; takie multi-kulti) na przełomie 1. i 2. Roku Pandemicznego Roku Pańskiego 2020 i 2021 działać będzie wystawa czasowa poświęcona właśnie owym kujawskim grobowcom z Sarnowa i Wietrzychowic. Jako, że akurat pojawiłem się w okolicy grzechem byłoby nie skorzystać. A jak jeszcze dowiedziałem się (znów dzięki szerokiej sieci informatorów, dzięki, Ida), że możliwe jest zwiedzanie z oprowadzaniem kuratorskim (kuratorem wystawy jest jeden z archeologów od wielu lat badający pozostałości po Kapeelach) to już całkiem się ucieszyłem. Zarezerwowałem termin (bo w związku z paniką koronawirusową oprowadzanie odbywać się miało w nielicznych grupach – ot, taki plus obostrzeń) i dawaj.

Muzeum Archeologiczne i Etnograficzne w Łodzi

    Okazało się, że wbrew podtytułowi (Sarnowo i Wietrzychowice) wystawa "Monumentalne Grobowce z Epoki Kamienia" skupia się głównie na grobowcu nr 2 z Gaju Stolarskiego (sensu stricte stanowisko w Gaju podlega pod Park Kulturowy Wietrzychowice, ale dziś składa się tylko z grobowca nr 1, onegdaj największego z zachowanych, zrekonstruowanego w jakiejś 1/3 długości). O Sarnowie i Wietrzychowicach nie było tam za wiele, ale rychło okazało się, że nasz cicerone także o nich może coś powiedzieć, a ponadto brał udział w badaniach obiektu w Gaju – zbadanego chyba najlepiej i dającego największy wgląd w zaginioną cywilizację Kapeelów.

Makieta stanowiska w Gaju

    Okazało się bowiem (znaczy, ja się dowiedziałem), że konstrukcja kopców kujawskich była dużo bardziej skomplikowana niż się wydawało. Ktoś powie: zaro, zaro, jak to? Co skomplikowanego może być w ułożeniu kamulców i usypaniu pomiędzy nimi pryzmy piochu?
    Pomijając kilkutonową wagę wielkich głazów (dobra, znano koło i wóz, ale nadal nie było łatwo znaleźć i dostarczyć kamyczki) oraz sporą ilość gliny potrzebną do stworzenia nasypu badania wykazały, że istniejąca w czole grobowca drewniana budowla miała dość skomplikowaną konstrukcję – starożytni cieśle i dekarze za pomocą krzemiennych siekierek i toporków wykonywali naprawdę zacną robotę. Sama zaś drewniana konstrukcja była użytkowana (i naprawiana) jeszcze kilkaset lat po zgonie pochowanego weń mężczyzny. Było to więc takie mauzoleum, sanktuarium i miejsce kultu. Sam zaś nasyp grobowy też nie był jednolity. Po splantowaniu i wyrównaniu terenu pod budowę grobowca, dostarczeniu głazów i gliny potrzebnych do budowy niedaleko komory grobowej stworzono niewielkie poletko (potem przysypane kopcem). Nie wiadomo, czy było ono zasiane, czy ziarno zdążyło wzejść przed ukończeniem budowli, ale jedno jest pewne – musiał być to ważny element wierzeń Kapeelów – byli to rolnicy, więc wzrost ziarna mógłby być symbolem odradzającego się życia (jak było w Sumerze, Palestynie czy Grecji). A może takie pole miało być przez zmarłego uprawiane w zaświatach (co znajduje analogie w wyposażeniach grobowców nad Nilem)? Nie wiadomo – choć akurat zaorane pole jako symbol rozwoju i pomyślności tej kultury daje się jakoś wytłumaczyć. Dużo bardziej zagadkowe są złożone w kilku miejscach gliniastego nasypu pryzmy torfu – tutaj nie mam koncepcji po co je tam zostawiono.

Grobowiec nr 1 w Gaju Stolarskim

    Grobowiec nr 2 krył jeszcze dwie ciekawostki – oprócz głównej komory grobowej znajdowała się tam również dodatkowa, z podobnego okresu, zawierająca pochówek dwuletniego dziecka. Jest to jedyne takie znalezisko w naszej części Świata, i to nie tylko dlatego, że kości dzieci zachowują się gorzej – w okresie, kiedy śmiertelność wśród najmłodszych była niezwykle wysoka  ekonomicznego punktu widzenia wystawne pochówki dzieci byłyby totalnie bezsensowne – musiał więc ów berbeć być kimś bardzo szczególnym – może następcą tronu, może pogrobowcem-królem – nie dowiemy się już nigdy. Drugą ciekawostką był znaleziony na wyposażeniu grobu miedziany sztylet – pochodzący z rejonu Morza Czarnego, wkraczającego powoli w epokę chalkolitu (czyli epokę miedzi, preludium do epoki brązu). Świadczyło to o szerokich kontaktach cywilizacji Kapeelów.

Miedziany sztylet i Autor

    W komorach grobowych zapewne znajdowało się dziś już nie zachowane wyposażenie – próbę rekonstrukcji takiej komory przedstawiono też w muzeum. Jest to trochę licentia poetica, ale poparta wnikliwą analizą znanych zwyczajów Kapeelów. Skoro rolnictwo było tak ważne (a było, bo gwarantowało rozwój społeczności) dla mieszkańców, że konstruując grobowiec przygotowywano w nim pole, to zapewne do grobu składano wraz ze zmarłym płody rolne (komora grobowa jest dużo większa niźli byłaby potrzebna zwykłym zwłokom). Oraz makówki.

Rekonstrukcja komory grobowej

    Byli bowiem Kapeelowie pierwszą w naszej okolicy cywilizacją siejącą mak. Papaver somniferum dziś co prawda kojarzy się nam głównie z twórczością Ryśka Riedla z opium, ale jest to także roślina lecznicza, tak więc medycyna... Nie oszukujmy się. Mak uprawiano z powodu jego właściwości odurzających. Większość kultur potrzebuje substancji psychoaktywnych do kontaktu z duchami/bogami/zaświatami, a mak ma takie działanie. W grobowcach składano naczynia z wyciągiem z maku, więc i pewnie same makówki. Sam napar makowy ma właściwości usypiające, więc kojarzenie maku ze śmiercią/zaśnięciem i obudzeniem się w zaświatach jest całkiem logiczne. A flaszeczka włożona zmarłemu mogła – tu już moje majaczenia – być wykorzystana w życiu pozagrobowym do zaśnięcia TAM i wrócenia TU, tak jak ziarno kiełkujące na zaoranym polu niedaleko komory grobowej. Tak przy okazji – Kapeelowie produkowali także piwo, a alkohol też jest substancją psychoaktywną...

Mak
Naczynia w kształcie makówek

    Pozostają jeszcze dwa pytania – i oba zadałem na koniec zwiedzania – skąd się Kapeelowie wzięli i co się z nimi stało (bo to kim byli na zawsze pozostanie tajemnicą)?
    Otóż jedna z koncepcji – ponieważ na przykład osady Kapeelów znalezione w Sarnowie są starsze niż grobowce – mówi, że rozwinęła się właśnie u nas, na Kujawach, i stąd rozpoczęła ekspansję na okoliczne terytoria – we wszystkich kierunkach (ha! Turbosłowianie!). Kwestią nierozstrzygniętą jest, czy nowe techniki uprawy ziemi zostały wynalezione tutaj czy ktoś je przyniósł – ale umożliwiły uprawę żyznych kujawskich gleb (jeszcze dziś to ważny region rolniczy) i ekspansję demograficzną (a co za tym idzie – i geograficzną/polityczną; patrząc na współczynnik dzietności naszej, zachodnioeuropejskiej cywilizacji nie ma się co dziwić, że wchodzimy w jej fazę schyłkową).

Grobowce w Sarnowie

    Co zaś się z nimi stało? Ktoś ich najechał (i zjadł)? Wprowadzono socjalizm? Nie. Otóż skończyło się tzw. optimum klimatyczne. Nastąpiła – co wbrew krzykom dzisiejszych tzw. ekologów nie jest niczym dziwnym – gwałtowna zmiana klimatu. Jego kontynentalizacja. Zimy zaczęły robić się zimne i śnieżne, lata upalne, a żyjący w dobrobycie Kapeelowie nie zdołali się dostosować do zmieniającego się Świata. Na to nałożyło się coś co zwie się "zmęczeniem cywilizacyjnym" – po okresach rozwoju kultura staje się skostniała i odchodzi do lamusa. Upadek Imperium Rzymskiego czy dzisiejsza inwazja marksistów na kulturę Zachodu nie jest niczym szczególnym w dziejach Świata. Podobnie jak zmiany klimatu.
    Następcy Kapeelów, półkoczownicy, pasterze, lepiej poradzili sobie w nowej sytuacji – choć oczywiście poziom ich techniki, życia był dużo niższy. Niemniej na pozostałości po Kapeelach patrzeć musieli z podziwem – podobnie jak człowiek Średniowiecza na pozostałości Imperium Rzymskiego. Oczywiście, cześć nie była nabożna. Tak jak w Pałacu Dioklecjana w Splicie wyrosło średniowieczne miasto, tak jak rozbierano Forum Romanum jako źródło budulca, tak następcy Kapeelów używali ich grobowców – stąd pochówki intruzyjne, stąd ślady rytuałów odprawianych wiele lat później znalezionych w grobowcu w Sarnowie – o tym już pisałem: miały to być kanibalistyczne uczty. Niestety, okazało się, że raczej następcy Kapeelów zmarłych nie zjadali (chociaż może...) - nie mniej ich zwyczaje pogrzebowe były dosyć dziwne, stąd posądzenie o zjadanie przodów: ciała w grobach (użytkowanych przez wiele lat) były składane we fragmentach – wyglądało na to, że każdy chciał mieć (albo zjeść) kawałek swojego dziadka na pamiątkę.

Ruiny rzymskiego amfiteatru w Puli

    Łódzka wystawa czynna jest – o ile panika koronawirusowa nie sprawi inaczej – do końca maja 2021 AD – warto tam zajrzeć (a potem/przedtem jechać na Kujawy) i zapoznać się z zaawansowaną zaginioną cywilizacją epoki kamienia. I trzeba to zrobić, póki nasza cywilizacja jeszcze istnieje.

Polskie megality opisywałem też tu:
- Gaj Stolarski
- Sarnowo
- Wietrzychowice
- Borkowice

26 lutego 2021

Dobry los

    Była chłodna, listopadowa noc – na szczęście w pakamerze, w której siedzieliśmy elektryczny grzejnik dzielnie usiłował stwarzać atmosferę dusznego i gorącego lata. Godziny i minuty wlokły się niemiłosiernie – to znaczy robiłyby to, gdyby nie to, że zabijaliśmy czas rozmową. To stary sposób aby zimna deszczowa noc podczas której – takie obowiązki – nie bardzo było jak spać minęła szybciej i milej. Oczywiście, uzależniona od Internetów i telefonów postgimnazjalna młodzież, komunikująca się tylko wirtualnie za pomocą loli, rotflów czy innych emotek może tego nie wiedzieć (albo nigdy nie doświadczyć) ale rozmowa jest świetnym sposobem na nudę. Buduje też relacje społeczne, ale to inna para kaloszy.
    Ponieważ dżentelmeni – a takimi z kolegą byliśmy – nie rozmawiają o pieniądzach, skupiliśmy się na sposobach – bezpiecznych – przenoszenia owych z miejsca na miejsce.
    - Wiesz, jak się jedzie w Dzikie Kraje to trzeba być szczególnie czujnym – stwierdziłem, a kolega pokiwał głową – Tam z racji karnacji miejscowi traktują mnie jako człowieka, do którego uśmiechnął się dobry los – interlokutor uniósł brew w geście niezrozumienia, więc dodałem – Los Dolares.
    - A właśnie. Skąd nazwa: dolary?
    - Z Czech – uśmiechnąłem się, lecz nim zacząłem perorować kolega wszedł mi w słowo.
    - Dobra, dobra. Znam te twoje sztuczki. Nie wkręcaj mnie jak turystów których oprowadzasz.
    - Nie wkręcam – zaprzeczyłem – Jak będę zbytnio ubarwiał wypowiedź, to Ci powiem. Ale naprawdę, dolary pochodzą z Czech. Z miejsca zwanego z niemiecka Joachimsthal. Po czesku to będzie chyba Jachimowa Dolina.

Złota Praga - stolica Czech

    Właściwie Sankt Joachimsthal dziś nazywa się Jachymov a nie Jachimkowa Dolina, ale poza tym – to prawda. Tak było: dolar pochodzi z Czech. Ta historia sięga Średniowiecza i srebra.
    Srebro. Metal szlachetny znany od zarania dziejów, ładnie się błyszczy i jest trwały – podobnie jak złoto nadawał się więc jako waluta. Wcześniej, przed wynalezieniem pieniędzy, dokonywano płatności barterowych (czyli handel wymienny), albo używano powszechnie dostępnych dóbr – jak muszelki kauri czy bydło (rzymskie pecunia, pieniądz, pochodzi od pecus, bydło – o czym już pisałem). Potem to właśnie trwałe – i wcale nie tak łatwe do zdobycia metale szlachetne zaczęły robić za gotówkę. Był to oczywiście jeszcze jeden powód do wojny. Lidia króla Krezusa została podbita
przez Persów (Lidia była bogata w złotodajne piaski, stąd imię władcy stało się synonimem bogacza), a dzięki odkryciu złóż srebra w attyckim Laurionie Ateny zdołały tychże samych Persów odeprzeć. Królowie Arcykatoliccy wysyłając Kolumba na ocean marzyli o fortunie, a legenda o El Dorado. Złotym Człowieku, napędzała następne pokolenia konkwistadorów. Swoją drogą hiszpański sen o skarbach Nowego Świata nie okazał się mrzonką – w Potosi w dzisiejszej Boliwii odkryto jedne z najbogatszych na Świecie złóż srebra. Doprowadziło to do niepomiernego wzrostu znaczenia Hiszpanii, a chwilę potem – ponieważ napływ kruszcu spowodował olbrzymią inflację (czego nie mogą pojąć wspominani wcześniej postgimanzjaliści o lewicowych poglądach: dodruk pieniądza powoduje inflację) – upadku państwa.

Panorama ateńskiego Akropolu, efektu odkrycia srebra w Attyce
Kolumna Kolumba w Barcelonie
Potosi, miasto wyrosłe na złożach srebra

    W Europie tam, gdzie było srebro, tam był dobrobyt. Olkusz czy Tarnowskie Góry (miejscowe kopalnie wraz z systemem odwadniania sztolni zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO) były ważnymi punktami na średniowiecznej mapie Polski. Nie inaczej było w pobliskich Czechach.

Tarnowskie Góry

    Kiedy młodziutki Wacław III, król czeski i polski, ginął w zamachu wydawało się, że osierocone po Przemyślidach Czechy (dziad Wacława, Przemysław Ottokar II był naprawdę bliski zbudowania prawdziwego lechickiego czeskiego imperium od morza do morza) czeka nieciekawa przyszłość. Nic bardziej mylnego. Pod przywództwem dynastii Luksemburgów Królestwo Czeskie z jeszcze większym impetem wkroczyło w dzieje Europy. Król czeski Jan Ślepy ginie pod Cercy (ponieważ nie widział przywiązano go do dwóch innych rycerzy – całą trójkę znaleziono później postnatalnie abortowanych zabitych, ale heroizm Luksemburczyka sprawił, że Edward książę Walii, zwany Czarnym Księciem, przyjął janową dewizę "Ich dien" – "Służę" za swoją; do dziś tkwi ona w herbie Anglii). Jego syn Karol IV uczynił Pragę – Złotą Pragę – prawdziwą stolicą Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Można przekonać się o tym i dziś – Praga nie została zniszczona w XX wieku, w przeciwieństwie do większości pozostałych środkowoeuropejskich miast. Epopeję Luksemburczyków na tronie czeskim (i cesarskim) kończy Zygmunt – ambitny krzyżowiec, walczący najpierw z husytami a potem z Imperium Ottomańskim. Skąd Luksemburgowie mieli pieniądze na swoje imperialne plany? Ano – z kopalni srebra. Odkryto bowiem ten metal w kilku miejscach Królestwa Czech.

Kutna Hora

    Najsłynniejsza – także doceniona przez UNESCO – była Kutna Hora. Wspaniały gotycki kościół św Barbary (niesłusznie zwany katedrą) wywiera na mnie dużo większe wrażenie niż – bardziej chyba znana – kutnohorska barokowa kaplica czaszek. Samo górnicze miasto nadal zachowało swój urok – z czasów gdy władcy Czech na potęgę sprowadzali niemieckich osadników obeznanych w wydobyciu kruszcu i mincerstwie. Stąd i dawna nazwa: Kuttenberg.

Kutnohorska katedra

    Jednym z takich miejsc wydobycia srebra była właśnie Dolina Świętego Joachima, Sankt Joachimsthal. Wytwarzane tam monety – mające sporą wartość i poważanie – nazywano "pochodzące z doliny Joachmia", "joachimsthalar". Nazwa dość długa – więc skrócono ją do "thalar". Talar. Dolar.
    Połowa Świata płaci dziś w dolarach (a druga by chciała).
Najsłynniejszym jest oczywiście dolar amerykański (nota bene jest walutą obowiązującą nie tylko w USA – jakiś czas temu Ekwador porzucił własną i przejął dolara; banknoty są amerykańskie, ale monety zdawkowe bite są przez Ekwadorczyków – i chyba nigdzie nie uznawane), ale dolarami – z wizerunkiem Elżbiety II Wettyn z linii Sachsen-Gotha-Coburg (Windsor to przybrane nazwisko EDIT: teraz chyba z wizerunkiem Karola III Mountbattena, czyli właściwie Schlezwig-Holstein-Sonderburg-Glückburg) zapłacimy chociażby w Kanadzie, Australii czy Nowej Zelandii. Albo w wielu innych krajach. Dolarowym hitem jest też dotknięty hiperinflacją dolar Zimbabwe (ale oczywiście bez JKM Elżbiety). Nie ma już jednak dolara pośród walut europejskich – zamiast tego na Starym Kontynencie popularność zdobywają pieniądze z nadrukowanymi na banknotach oknami – nawet w Czechach obowiązująca jest korona. Ostatnim dolarem w Europie był słoweński tolar, ale nie miał zbyt długiego żywota: pojawił się po rozpadzie Jugosławii, a zniknął – zastąpiony przez banknoty z oknami euro – po wstąpieniu Słowenii do Unii E***pejskiej.

Ekwador - Che Guevara wart dolara
Centrum Ljubljany - ostatnie znane miejsce występowania dolara w Europie

    Taka to historia dolara – jednej z najważniejszych, w wydaniu amerykańskim, światowych walut (choć nie jest już tak mocna jak niegdyś). Jako ciekawostkę można dodać, że słowo dolar – ninie synonim pieniądza przecież – jakoś tak brzmi podobnie do łacińskiego dolor – cierpienie. Taki to już los. Los Dolares.

Wioska w Andach

19 lutego 2021

Malowany Dwór

    Stanisław Moniuszko napisał "Straszny Dwór", Pan Samochodzik przeżywał przygody w "Niesamowitym Dworze", a ja prezentuję "Malowany Dwór". Może mniej znany, ale za to jak najbardziej realny. Sprawdziłem organoleptycznie.
    Zadzim to spora wieś gminna leżąca po sąsiedzku mojej rodzinnej Warty, znana z powiedzenia "sadzim na Zadzim". Może gryps jest mniej znany od "lecim na Szczecin" czy "jadą na Radom", ale u nas o Zadzimiu tak czy siak się wspomina. Od czasu do czasu zdarza mi się tam pracować (w Szczecinie też; ale w Radomiu jeszcze się nie udało, przypadek?), więc widzę, jak miejscowość się zmienia.
    Ostatnio na przykład zrewitalizowano (czyli odbudowano po latach radzieckiej okupacji – kiedy to o zabytki, zwłaszcza prowincjonalne, dbano z różną intensywnością; zwłaszcza o te niesłuszne ideologicznie, jak mienie poniemieckie na tzw. Ziemiach Odzyskanych albo – jak tu – pozostałości ziemiańskich rezydencji II Rzeczypospolitej) popałacowy park.
    - Musisz tam koniecznie zajrzeć – stwierdził pochodzący stamtąd kolega – Naprawdę ładnie to wygląda.
    No i zajrzałem. Akurat był początek listopada, czyli o dwadzieścia siedem godzin, drogi kolego, dzień krótszy od najdłuższego dosyć szybko robiło się ciemno – co naprawionemu parkowi dodawało uroku. Był bowiem iluminowany. Spacerując alejkami (w tym jedną, wysadzaną dereniami) trafiłem w końcu i pod pałac.
    Bryła centralnej parkowej budowli powoli wyłaniała się spomiędzy drzew.

Park i pałac w Zadzimiu

    - Ładnie odnowiony – stwierdziłem – Taki mocno pastelowy.

Pałac w Zadzimiu

    Z każdym krokiem pojmowałem jednak swoją pomyłkę – oto bowiem pałac nie został jeszcze odrestaurowany! Obudowano go na razie – by nie straszył – planszami z wizualizacją remontu. Ale! Nie byle jakimi, bo ręczne malowanymi. Zazwyczaj przywiesza się – o ile w ogóle – siatki z lichym komputerowym nadrukiem, a tu – bez mała dzieło sztuki.
    W dzień sprawdziłem: dekoracja naprawdę wygląda po prostu fajnie.

Malowany dwór

    No i bardzo dobrze by było, żeby sam dwór też wrócił do dni świetności (i też wyglądał fajnie - rety, jak ja nie lubię tego słowa).
    Bo chyba najwyższa pora, żeby zająć się tego typu zabytkami. Jak
już wspominałem, stosunek władz okupacyjnych powojennej Polski do tego typu (i nie tylko tego) zabytków był różny. Często w kompleksach pałacowych lokowano – zwłaszcza na tzw. Ziemiach Odzyskanych, ale nie tylko – szkoły, ośrodki rolnicze, PGR-y, a te instytucje z różnym skutkiem dbały o powierzone sobie dobra (wyjątkiem, oczywiście, są PGR-y: one nie dbały wcale) – i ślady przeszłości tracono.

Zbór w Lądku-Zdroju

    W mojej najbliższej okolicy: pałac w Małkowie, związany z postacią Władysława Stanisława Reymonta (pisarz w gościnie u dziedziczek Pstrokońskich robił to, co umiał najlepiej – alkoholizował się) niszczał przez wiele lat – na szczęście obecnie został odnowiony i wraca do dawnej świetności. Dużo potężniejszy i równie malowniczo położony pałac w Krąkowie nie miał tyle szczęścia.

Pałac w Krąkowie

    - Pamiętam – powiedziała moja Mama widząc ruiny – jak jeszcze niedawno mieszkali tam ludzie. Niedawno, znaczy się pod koniec lat 50-tych. Ale przecież były tam normalne mieszkania. A dziś... Szkoda gadać.
    Pałac, w kształcie litery H, dumnie wznoszący się na pagórku nad wsią niedługo prawdopodobnie zupełnie zniknie z krajobrazu. Wielka szkoda.
    Najgorzej pod tym względem było chyba na Dolnym Śląsku – bo tam też było najwięcej olbrzymich niemieckich majątków. Pozostałości po nich miały – wedle sowieckiej władzy – zniknąć na zawsze. W wielu miejscach się udało, ale na szczęście nie wszędzie. Dziś okolice Jeleniej Góry z dumą reklamują się jako Dolina Pałaców i Ogrodów, w ulotkach informując, że jest tu więcej zamków i pałaców na kilometr kwadratowy niż nad Loarą.

Zamek w Ratnie Dolnym
Pałac Schaffgotschów w Kamiennej Górze
Stare Miasto w Kostrzynie nad Odrą

    Gorszy jednak niż pałace los spotkał setki dworów szlacheckich – zbudowane z drewna i niekonserwowane nie miały prawa przetrwać sowieckiej okupacji (a po drodze były przecież jeszcze zabory, powstania, rabacje, dwie wojny światowe...) - dziś już znalezienie prawdziwego staropolskiego dworku graniczy z cudem; gdzieniegdzie tylko zachowały się resztki przydworskich parków bądź zabudowań. Te budowle (a właściwie punkty zarządzania majątkiem szlacheckim – niewielkim przedsiębiorstwem rolnym) zniknęły już na zawsze.

Ocalały dwór szlachecki w Łodzi

    Kiedy pracowałem i zwiedzałem Szkocję jeden z kolegów stwierdził:
    - Ale tu fajnie. W każdej wiosce stoi zamek albo rezydencja.

Zamek w Braemer w Grampianach

    - Owszem – odparłem – Ale to dlatego, że nie mieli wojny i komuny. U nas też po wioskach stały, ale zniknęły.

Zamek w Glamis

    Kolega zamilkł, ale po chwili kiwnięciem głowy przyznał mi rację. Dwory, pałace i zamki były – ale zniknęły.
    Fajnie (grrr...), że Zadzimiu – miejscowości jak by nie było dość prowincjonalnej i niezbyt turystycznej – są (może delikatnie odległe) plany rewitalizacji pałacu. Ba, przepiękny miejscowy kościół także jest dziś w remoncie. Tylko jakoś bar Zakątek leżący nie opodal nie chce się zrewitalizować – a w dobie paniki koronawirusowej to już na pewno.

Kościół św Małgorzaty w Zadzimiu

    Co zaś do malowanego dworu – o swojej pomyłce powiedziałem wspominanemu wyżej koledze:
    - No cóż – roześmiał się – Muszę powiedzieć wujkowi który to malował, że ktoś dał się nabrać.
    - Bo namalował bardzo fajnie – przyznałem, po czym z udawanym smutkiem stwierdziłem – Tylko nie mów mu, że była noc, a osoba która się nabrała nie dysponuje zbyt sokolim wzrokiem...

Bar Zakątek

12 lutego 2021

Powonienie w czasach zarazy

    Niedawno odświeżyłem sobie (całkiem przypadkiem) film z gatunku szeroko pojętego fantasy "Pachnidło: Historia Pewnego Mordercy" (jako miłośnik literatury od razu dopowiem – książka niemieckiego pisarza Patricka Suskinda, która była podstawą ekranizacji jest sporo lepsza, jak to zwykle zresztą bywa). Kto nie oglądał – clou dzieła polega na tym, iż główny bohater obdarzony jest (SPOILER ALERT!) doskonałym węchem. W fabułę wgłębiać się nie będę, niemniej doskonale rozumiem to węchowe postrzeganie Świata przez Jana Baptystę Grenouille'a – sam jestem węchowcem i w taki – ulotny przecież – sposób potrafię poznawać otoczenie.

Feeria zapachów w porcie w Mogadorze

    A że zmysł węchu mocno współpracuje ze smakiem, nie dziwota, że lubię także smacznie zjeśćo czym zresztą już nie raz pisałem. Ale tym razem nie będzie o jedzeniu, tylko o wąchaniu.
    Po krótkim przemyśleniu stwierdziłem, że o jedzeniu też jednak będzie, ale mimochodem. Więcej miejsca zajmie zapach, teorie spiskowe i obecnie miłościwie nam panująca panosząca się po Świecie panika koronawirusowa.
    No i trudno mi (nawyk nauczycielski, niestety) zrezygnować z krótkiego chociaż naukowego wstępu – zmysły węchu i smaku, zmysły chemiczne, to najstarsze chyba ewolucyjnie powstałe sposoby poznawania Świata (chyba, że ktoś jest kreacjonistą, to wtedy nie). Zasada ich działania do dziś nie została dokładnie poznana, choć w głębokiej podstawówce mogliśmy się dowiedzieć, że mamy 5 receptorów smaku na języku (piąty to mój ulubiony, umami, mięsny) oraz opuszkę węchową w jamie nosowej. To zresztą wiedza elementarna, podobna do tej o rozpoczęciu rozwoju osobniczego człowieka od momentu zapłodnienia komórki jajowej przez plemnik (o dziwo niektórzy – zwłaszcza współcześni krzykacze uliczni używający loga niemieckiego harcerstwa – jakoś wyparli tą informację). W każdym razie mamy węch i smak; mają nas one ostrzegać przed niebezpieczeństwem (woń truchła nie jest przyjemna, a większość trucizn jest gorzka), informować co jemy (potrzebujemy glukozy, a ta jest słodka), sprawiać, że poczujemy się miło (zapach kwiatów). Ba, możliwe – raczej bardziej niż prawdopodobne – że zmysły chemiczne w znacznym stopniu kierują także naszymi emocjami i działaniami. Mowa tu o pewnych substancjach semiochemicznych takich jak chociażby feromony. Służą one do przekazywania sobie informacji pomiędzy poszczególnymi osobnikami – nieźle zbadano je u owadów, gryzoni, średnio u roślin i całkiem słabo u człowieka. Ale istnieją – choć świadomie ich nie wyczuwamy.
    Ktoś może powiedzieć, że jestem nieuk ponieważ traktuję smak i zapach jako jeden zmysł chemiczny, ale rzeczywiście – bardzo często współdziałają one ze sobą. Jednym z nielicznych przypadków, powodujący zresztą spory dysonans poznawczy, jest owoc durina właściwego. To tropikalne drzewo tworzy jadalne i całkiem smaczne owocostany – które mimo przyjemnego smaku cuchną zgniłą rybą. Nijak się to nie dodaje, ale polecam spróbować.
    Mnie osobiście taki dysonans spotkał troszkę gdzie indziej – mianowicie na Węgrzech. I związany był z lawendą – znaną rośliną stosowaną chociażby w aromaterapii. Jak wiadomo, lawenda uprawiana jest w Prowansji (tam przecież trafia – SPOILER ALERT – także bohater "Pachnidła"), ale niewielkie plantacje pojawiają się i w Polsce. Oraz nad Balatonem na półwyspie Tihany.

Prowansja

    Główną miejscowością na tym największym węgierskim cyplu jest – cóż – Tihany. Wioska słynie ze starożytnego opactwa benedyktyńskiego z XI wieku, paprykowych domów i właśnie lawendy.

Tihany - paprykowy dom
Opactwo benedyktyńskie

    O ile Węgry mogą kojarzyć nam się – i powinny – z pochodzącą z Ameryki papryką, to z lawendą już niekoniecznie. A w Tihany można kupić lawendowe wszystko. Od suszonych ziół poprzez lawendowe wunderbaumy aż po lawendowe piwo. Którego zresztą nie polecam – bo jest zbyt mdłe, jak i cała ta lawenda. Hitem jednak są... lawendowe lody. Pewnego razu zjadłem i...

Lody lawendowe

    - Proszę państwa – wysiadaliśmy z autokaru, a ja, jako pilot wycieczki zobowiązany byłem udzielić kilku potrzebnych informacji – I naprawdę, zarzekam się: nie próbujcie państwo lodów lawendowych. Są niesmaczne.


Panorama półwyspu

    Po takiej rekomendacji byłem pewny, że gros wycieczkowiczów jednak skusi się na ten specjał. W sumie ja też się skusiłem. Trochę wbrew sobie, ale musiałem. Nie byłem bowiem pewien, czy rzeczywiście te lawendowe specjały są aż tak niedobre jak mówiłem. Może zawiodła mnie pamięć? Wtedy straciłbym autorytet... Podszedłem do sklepiku, zakupiłem. Pierwszy liz... Mina mi zrzedła. Lód był naprawdę smaczny. Trudno. Drugi... No, coś już przestało pasować. Trzeci... Tak jak pamiętałem: lód smakował mydlinami! W końcu lawenda do aromatyzowania mydeł też jest używana. Odetchnąłem i z dużym trudem zjadłem resztkę porcji. Miałem jednak satysfakcję, że kiedy wyruszaliśmy znad Balatonu w dalszą drogę usłyszałem:
    - Miał pan rację, lody były ohydne.

Balaton

   Cóż, w związku z paniką koronawirusową raczej przez jakiś jeszcze czas nie będę miał okazji takich historii przeżywać – więc póki co cieszę się wspomnieniami i nielicznymi eskapadami. Turystyka prędzej czy później wróci, ale może być tak, że bez dwóch jakże ważnych dla mnie jej elementów: smaków i zapachów.
    Ktoś powie: co to za brednie! Ale... Większość znajomych która przeszła (lżej lub ciężej – a każdy dostanie, prędzej czy później) koronkę po chorobie straciła smak i węch. Dosyć to dziwne, ale tak jest. Powoli odzyskują powonienie, ale czy wrócą do stanu sprzed zakażenia to trudno powiedzieć. Zwłaszcza, że nie słyszałem o badaniach naukowych na temat wpływu zakażenia onym wirusem na zmysły smaku i powonienia.
    No tak – zamiast przejmować się, że ludzie umierają, to przejmuję się, że tracą węch. Cóż, wiem, że oficjalną wersją paniki koronawirusowej jest pandemia, ale są choroby naprawdę dużo cięższe, zbierające śmiertelne żniwo dzień w dzień – często od wielu lat. Wpis nie jest o tym.
    Konkluzją tych zapachowych rozmyślań jest – tu wkraczamy na grunt teorii spiskowych albo dobrej literatury science-fiction/fantasy (dobra to jest taka, która coś wnosi, która mówi nam o nas samych; jestem fanem "Gwiezdnych Wojen", ale nie traktuję ich jako dzieło science-fiction – to po prostu świetna bajka; prawdziwe s-f, jakże aktualne w dzisiejszej sytuacji, to na przykład opowiadanie Philipa K. Dicka "Przedludzie" – gorąco polecam): co się stanie, jeśli w wyniku koronawirusa ludzkość straci powonienie i smak?
    Dowcipniś powie, że więcej osób będzie ze smakiem zajadać się fast-foodami ale wróćmy do wspomnianych wcześniej substancji semiochemicznych – feromonów. Wszak to one odpowiadają za coś, co nazywamy "miłością od pierwszego wejrzenia" (właściwie: "od pierwszego niuchnięcia"). Takim, wiecie, zauroczeniem. Co jeśli – za dwa, trzy pokolenia – przestaniemy odczuwać takie porywy emocji, bo nie będziemy już reagować na wytwarzaną przez inne osobniki naszego gatunku "chemię"?
Konkretnych badań na wpływ owych zmysłów na poziom libido raczej nie było, choć w wielu kulturach smaki i zapachy - niektóre przynajmniej - traktowane są jako afrodyzjaki. Więc? Co jeśli tak się stanie?
   
Niby nic, ale...
    Życie straci wiele ze swojego powabu, lektury w stylu "Romeo i Julia" albo "Cierpienia młodego Wertera" przestaną być zrozumiałe i – last but not least – znacznie zmniejszy się pociąg seksualny.

Cmentarz

    Zwolennicy teorii spiskowych powinni teraz unisono orzec: koronawirus dąży do depopulacji ludzkości. A pisarze z fantastycznego getta powinni łapać za pióra i tworzyć futurystyczne wizje społeczeństw pozbawionych powonienia i skłonności seksualnych. "Make tea, not love" (w jednym z tłumaczeń: parzcie herbatę, nie się parzcie) – stwierdzili onegdaj komicy Monty Pythona. Mam nadzieję, że jednak nietrafnie, choć już wielokrotnie ich surrealistyczne gagi okazały się być prorocze (jak choćby w niesamowitym "Żywocie Briana" – rozmowa o tożsamości płciowej).
    Brr... Straszna wizja. Za tydzień na pewno coś weselszego będzie. A na zakończenie piosenka o porywach serca. Póki je, oczywiście, jeszcze odczuwamy:

5 lutego 2021

Ruda i dinozaury

    Cóż. Tytuł wpisu jest trochę click-bajtem. Takim pod publiczkę, wicie, rozumicie. Że niby płomiennowłose dziewczyny i wielkie przedpotopowe gady – na przykład obrzucające się nawzajem kamieniami (a, jak mawiała pewna pani Premier Rzeczypospolitej – w takie dinozaury to trzeba było miesiącami tymi kamieniami rzucać; bardzo to w sumie niehumanitarne niedinozauralne i okrutne, tak męczyć biedne stworzenia). Otóż...
   
Rudy będą, ale darniowe, a zamiast dinozaurów ślady ich najstarszych przodków.
  
I będzie też dąb Bartek.
  
Ad rem.

Kamieniołom na Kielecczyźnie

    Kielecczyzna (w kabarecie TEY, w skeczu o Bidzie z Bangladeszu przewrotnie zwana Szkieletczyzną) to jeden z najciekawszych regionów Polski – pod wieloma względami. Co prawda nieraz kojarzy się z (chyba dość niesłusznie) biedą – ale przecież były momenty, kiedy był on przodującym przemysłowo rejonem naszego kraju – nawet kiedy Go jeszcze/już nie było.
   
Opowieść o neolitycznym centrum wydobycia krzemienia (czyli takiej ropy naftowej, stali i węglu młodszej epoki kamienia) w Krzemionkach Opatowskich zostawię na inny raz – teraz zaś będzie o rudzie. Kiedy pod koniec XVIII wieku Świat wchodzi. w epokę industrialną zmiany dosięgają także umierającą Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Powstają pierwsze manufaktury, ba, fabryki, zakłady przemysłowe, wielkie piece, odlewnie...

   
Dobra, nie powstają na jakąś wielką skalę, ale są. Gdzie powstają? Ano tam, gdzie są surowce do produkcji stali – czyli rudy żelaza i materiał opałowy. Region Kielecczyzny ma oba te zasoby – płytko zalegające rudy darniowe (wykorzystywane w pasie Wyżyn Polskich już od Średniowiecza, ba, Starożytności – warto choćby wspomnieć stolicę Ziemi Rudzkiej Rudę; potem Ziemia Rudzka zamieniła się w Ziemię Wieluńską, a sama Ruda to dziś niewielka podwieluńska wioska z drewnianym kościółkiem i resztkami grodziska) oraz porastające Góry Świętokrzyskie lasy. Wzięto się więc do roboty i tak powstał Staropolski Okręg Przemysłowy. Rychłe rozbiory – a zwłaszcza późniejsza utrata autonomii Królestwa Polskiego w ramach Imperium Rosyjskiego, niezbyt wysoka jakość miejscowych rud i wprowadzanie nowoczesnych technologii (m.in zastąpienie węgla drzewnego koksem, wprowadzenie pieców martenowskich które stawiał ojciec Bóg wie gdzie) sprawiły jednak, że te tereny nie zamieniły się w drugie Zagłębie Ruhry albo chociaż w Górny Śląsk.
    Nie, żebym z tego powodu narzekał – dzięki temu okolice Gór Świętokrzyskich nadal oferują miłe dla oka krajobrazy, a resztki starodawnych zakładów przemysłowych zachowały się całkiem dobrze – i można na nie natknąć się dosłownie co krok.

Zakład wielkopiecowy w Bobrzy

    Olbrzymi kompleks przemysłowy w Bobrzy zachwyca potężnym murem oporowym. Funkcjonował od lat 20-tych XIX wieku i mieścił w sobie pięć tzw. wielkich pieców. Piece takie, służyły do wytopu surówki – czyli produkcji stali – wraz z węglem będącej symbolem czasu największego rozkwitu Europy – czyli XIX wieku (takie trochę Wspaniałe Stulecie – choć na przykład dla Chin był to czas upadku).
   
Albo taki Samsonów – dzisiaj do zwiedzania udostępnione są pozostałości huty "Józef" z 1817 roku, ale pierwsze wielkie piece stanęły tu za czasów panowania Wazów. Było to też ówczesne centrum odlewnictwa i produkcji zbrojeniowej.

Huta w Samsonowie

   W Starachowicach, Sielpi czy Maleńcu istnieją też muzea poświęcone miejscowemu przemysłowi.
   
Właściwie każda wioska czy miasteczko w okolicy ma jakieś pozostałości z czasów świetności Zagłębia Staropolskiego. A jak nie takie, to kamieniołom.

   
Oprócz bowiem pozyskiwania rudy darniowej od niepamiętnych czasów (dobra, od pamiętnych: od neolitu i wydobycia krzemienia) pozyskiwano na Wyżynie Kieleckiej materiał skalny. Głównie wapienie – powstałe w czasach gdy okolica była tropikalnym morzem. Nic więc dziwnego, że co krok można natknąć się na kawałki amonitów, belemnitów czy innych trylobitów. Z okresów troszkę późniejszych mamy też pozostałości dinozaurów, ale ze smutkiem muszę skonstatować, że najstarsze znane nauce gady z tej grupy nie pochodzą z terenów Gór Świętokrzyskich – te szczątki znaleziono bowiem na Dolnym Śląsku koło Opola, jakieś 200 kilometrów od Kielc (po prawdzie podopolskie silezaurydy zostały zdetronizowane przez znaleziska znad jeziora Niassa, ale przecież nie będziemy się czepiać szczegółów). Miejscowe dinozaury są ciut młodsze (i, oczywiście, na tyle niewielkie, że szanse iż zobaczymy je w jakiejś odsłonie Parku Jurajskiego są porównywalne z tymi, które ma socjalizm na zbudowanie dobrobytu). Ale przecież o dinozaurach miało nie być, miał to być tylko klikbajt.

   
To wracamy do rudy. Nazwa nie jest przypadkowa. Związki żelaza
barwią glebę czy skały na kolor czerwony – rudy (nieraz są to naprawdę wspaniałe barwne formacje). Myszkując po okolicznych terenach co i rusz natykałem się na takie żelaziste barwy – czy to w okolicach Wielunia, czy w Zachełmiu.

Olewin koło Wielunia

    O Wieluniu słyszał każdy kto ma choć niewielkie pojęcie o historii Polski – wszak to miasto 1. września zostało bestialsko zaatakowane przez niemiecką nazistowską Luftwaffe – jest to jedno z wydarzeń przyjmowane za rozpoczęcie II wojny światowej (oczywiście za atak na cywilne obiekty typu szpital nikt nie poniósł odpowiedzialności – ale historia tej polskiej Guerniki to temat na inną opowieść) – a o Zachełmiu – tylko nieliczni geolodzy, paru kamieniarzy i paleontolodzy.

Kościół farny w Wieluniu po 1939 roku

    Jakiś czas temu w niewielkiej tej wiosce funkcjonował kamieniołom z którego wydobywano rudy – znaczy z zawartością żelaza – kamień. Aż pewnego razu znaleziono tam prawdziwą bombę.
   
Dobra: nieprawdziwą. Ale prawdziwą w sumie też można by tam było znaleźć, w końcu Kielecczyzna, w związku z warunkami naturalnymi, była często-gęsto obiektem działań partyzanckich (już u progu
Średniowiecza pisano, że jest to słowiańska specjalność), chociażby walk przeciwko niemieckim czy radzieckim okupantom Polski.
    Ustalmy więc, że bomba była jednak tylko metaforyczna.
  
Otóż w kamieniołomie w Zachełmiu, oprócz śladów morskiego życia z przed 395 milionów lat znaleziono także – uwaga – najstarsze tropy zwierzęcia lądowego. Nie jakiegoś tam płazoryba – zwierzaka lądowego! W dużym uproszczeniu: pra-pra-pra wszystkich grup lądowych kręgowców – a więc także i dinozaurów, i ludzi.
    Takiej okazji nie mogłem przegapić. Przedzierając się przez niegościnne ostępy Po krótkim spacerze dotarłem do kamieniołomu – była jesień, słoneczny dzień, więc czerwono-różowe ściany dawnych wyrobisk wraz z żółknącymi liśćmi brzóz tworzyły naprawdę przeuroczą kompozycję. Sam kamieniołom był dosyć spory – więc znalezienie przedpotopowych śladów mogło okazać się bardzo trudne – jeśli nie niemożliwe.

Kamieniołom w Zachełmiu

    Na całe szczęście ktoś wpadł na genialny pomysł i w nieczynnej kopalni (bo czym innym jest kamieniołom, jeśli nie kopalnią – odkrywkową – kamienia?) stworzył niewielką ścieżkę dydaktyczną. Przy każdej ciekawej skamieniałości była tablica informacyjna. Dzięki temu w miarę szybko zlokalizowałem te jedyne w swoim rodzaju ślady odciśnięte onegdaj (395 milionów lat BP) w miękkim nadmorskim piasku.

Skamieniałości sprzed 395 mln lat

    Cóż.
 
Na całe szczęście jestem człowiekiem obdarzonym sporą wyobraźnią, więc potrafiłem sobie zwizualizować stworzenie zostawiające te czarne plamy ślady. Ktoś z mniejszą wyobraźnią, albo wychowany w społeczeństwie konsumpcyjnym, w którym wszystko dostaje się na tacy, mógłby mieć problem.

Najstarsze ślady stóp (po lewej) i Autor (po prawej) - względnie odwrotnie.

    Bowiem ślady z Zachełmia mogą przyprawić turystę o tzw syndrom paryski. To znaczy: mogą rozczarować. Kilkukrotnie zresztą opisywałem już na blogu miejsca, które są cenne, ważne, ale które nie wywołują u gościa żywszego bicia serca. Pośród miejsc które osobiście odwiedziłem najbardziej syndrom paryski dotknął mnie w boliwijskim Tiwanaku, ale znajomi byli na przykład rozczarowani wizytą w peruwiańskim Kotosh.
   
Cóż, takie jest ryzyko związane z odkrywaniem nowych miejsc: nie zawsze oczekiwania wytrzymują spotkanie z rzeczywistością.
    Z drugiej jednak strony zdarzają się przecież rzeczy serendypne.
   
A. I miał być jeszcze dąb Bartek. W końcu rośnie sobie w pobliżu. I nie jest też najstarszym drzewem w Polsce, ale na pewno najbardziej znanym.

Dąb Bartek

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...