Tłumacz

24 września 2021

Podlasie. Przewodnik

    Ech. W oczekiwaniu na czwartą piątą siódmą kolejną falę paniki koronawirusowej nie bardzo mam czas zajmować się blogiem z należytą uwagą – na szczęście można zrobić wpisy trochę wcześniej i po prostu ustawić datę publikacji. Ale tego – tak po prawdzie – też nie mam kiedy uczynić, ponieważ ciągle jeżdżę po Bałkanach (dlatego poprzednie wpisy – całkiem przypadkowo też o byłej Jugosławii – jeszcze nie są odpowiednio olinkowane; będą, oczywiście, w przysłowiowej przyszłości EDIT: już są). Dlatego kilka następnych wpisów dosyć nietypowych. A to będą już gdzieś publikowane, a to napisane po coś...
    Ale mam nadzieję, że choć trochę ciekawe.
    Takim wpisem – już przygotowanym, tylko lekko podrasowanym, jest ten.
    Otóż Kolega poprosił mnie, bym wskazał mu region Polski, gdzie jest miło, fajnie, jest co zobaczyć, gdzie pojeździć, pozwiedzać. I żeby wszystko było blisko, bo trzeba to w weekend zrobić.
    Od razu powiedziałem: Podlasie (bo wiadomo: nie ma Ojczyzny bez Białostocczyzny, jak mawiał Wieszcz Kazik Staszewski).
    I właśnie krótki przewodnik przygotowałem. Ze zdjęciami i innymi takimi. Na potrzeby bloga trochę go co prawda zmodyfikowałem, ale sens pozostał.
    Białystok. Od jakiegoś czasu podłączony do reszty kraju drogą ekspresową, więc dojazd dobry (bo wcześniej to jechało się i jechało). W okolicy miasta sieć dobrze oznakowanych ścieżek rowerowych, także z cyklu EuroVelo. Sporo hoteli, pensjonatów, generalnie normalne, duże miasto. Co zobaczyć? Na pewno barokowe założenie Starego Miasta z rynkiem ozdobionym ratuszem który nigdy nie był ratuszem, neogotycką katedrą i cerkwią.

Centrum Białegostoku

    Parę kroków od głównego rynku jest barokowy Pałac Branickich, zwany Podlaskim Wersalem, miejsce pobytu (fakt, krótkotrwałego) wygnanego Ludwika XVIII. Park w stylu francuskim otwarty dla zwiedzających, w pałacu zaś uniwersytet. W bramie punkt informacji turystycznej. Warto dodać, że w licznych przebudowach pałacu palce maczał słynny Tylman z Gameren – choć pewnie niewiele z jego dzieł zostało, w 1944 budowla została mocno ubogacona kulturowo przez Niemców i Rosjan nie wiadomo kogo.

Pałac Branickich

    Ma Białystok też jeden nowy ciekawy budynek: Kościół Św Rocha. Modernistyczny, z 20-lecia, na wieży kościelnej znajduje się punkt widokowy. I całkiem mi się podoba. Kościół, nie punkt.

Kościół sw Rocha

    Na koniec informacji o Białymstoku ciekawostka. W tak zwanym ratuszu na rynku znajduje się restauracja Esperanto (na cześć języka wynalezionego przez najsłynniejszego obywatela miasta, Ludwika Zamenhofa). Obowiązkowo spróbować tam bakaławę i buzę makedonikę – bałkański deser i napój, smaczniejszy niż w samej Macedonii (obecnie Północnej Macedonii). Przywieźli go przed wojną (znaczy, w XX-leciu, nie przed rozpadem Jugosławii) emigranci z Bałkanów.
    Tykocin. Niewielkie miasteczko związane ze Stefanem Czarnieckim. 50 km do Białegostoku, 70 do Twierdzy Osowiec. Miasteczko grało w filmach z serii "U Pana Boga w ogródku" (m.in barokowy kościół z arkadami). Co zobaczyć? Podobnie jak w Białymstoku: barokowe założenie urbanistyczne z charakterystycznym kościołem i drugim najstarszym po Kolumnie Zygmunta zachowanym świeckim pomnikiem w Polsce (Czarnieckiego).

Rynek w Tykocinie

    Wielką atrakcją są dwie synagogi oraz szkoła talmudyczna w otoczeniu typowego sztełtu, żydowskiego miasteczka, tak charakterystycznego przez wieki dla tolerancyjnej Rzeczypospolitej. W Wielkiej Synagodze zachowany dość dobrze wystrój – bima i freski naścienne. Warto odwiedzić, choć po tym, jak pomalowali na różowo to jakoś mi się mniej podoba.

Kompleks synagog

    Tykocin, jak każde szanujące się miasto ma także zamek. Jest położony trochę za miastem, za rzeką, zrekonstruowany (właściwie: zbudowany na nowo), ale malowniczy (nie tak, jak poznański Gargamel). W zamku restauracja i noclegi.

Zamek w Tykocinie

    Sokółka. Miasto znane głównie z fabryki okien i miejsca cudu eucharystycznego. Dzięki temu miejscowy kościół jest celem licznych pielgrzymek. Łatwo też znaleźć cerkiew. Kirkut niestety został zniszczony w czasie ostatniej wojny.

Sanktuarium w Sokółce

    Będąc na Podlasiu nie ma też możliwości nie trafić do Krynek, wszystkie podlaskie drogi tam prowadzą. Moim zdaniem niezbyt urokliwe, znane głównie z ronda jak w Paryżu – 12 ulic, ale zamiast łuku tryumfalnego rośnie tam park.
    Kruszyniany. Wieś tatarska. Co zobaczyć? No, przede wszystkim to, co po naszych Tatarach pozostało: drewniany meczet w kolorze zielonym, ładniejszy w mojej opinii niż ten w Bohonikach. Po budowli często oprowadza pan Dżemil, potomek tatarskich osadników, którym ziemie te nadał król Jan III Sobieski. Tuż przy meczecie jest mizar, czyli muzułmański cmentarz: Tatarzy stracili może język, ale nie religię. Obowiązkowo należy też coś zjeść w oryginalnej tatarskiej restauracji, Tatarskiej Jurcie (podobno najsłynniejszy jest pierkaczewnik, jadł go w czasie wizyty w Polsce chociażby brytyjski następca tronu, książę Karol EDIT: król Karol III). Knajpa parę lat temu spłonęła – ale odbudowano ją w błyskawicznym tempie – i bardzo dobrze. Kiedyś można też było wynająć tam pokój na noc, ale chyba już nie można. I – mały life-hack – ponieważ Kruszyniany leżą w głuszy, często nie ma zasięgu i nie można płacić kartą. Tylko prawdziwy pieniądz. Dla mnie bomba.

Meczet w Kruszynianach

    Drugą wsią tatarską są Bohoniki (znaczy, nasi Tatarzy mają jeszcze kilka wsi, ale po zdradzie jałtańskiej znalazły się one poza granicami Polski). Jak wspominałem, też znajduje się tu meczet, oprowadza po nim pani z gospodarstwa leżącego na przeciwko budowli, duży dom, niedaleko stoi mongolska jurta, podobno oryginalna; mizar znajduje się dalej za wsią.

Meczet w Bohonikach

    Supraśl. Niewielkie miasteczko, dookoła miasta trochę zadbanych terenów zielonych, można trochę pojeździć na rowerze. Co zobaczyć? Na pewno prawosławny klasztor bazylianów. Najbardziej charakterystyczną budowlą jest gotycka cerkiew obronna (ewenement na naszych ziemiach), niestety silnie ubogacona kulturowo przez Niemców nazistów, stąd brak barokowego wystroju oraz solidna rekonstrukcja (to eufemizm: barokowy ikonostas spalono, a budowlę wysadzono praktycznie do fundamentów, ot tak, bez powodu); najlepiej zwiedzać w towarzystwie miejscowych prawosławnych mnichów-przewodników. Tuż obok cerkwi znajduje się ciekawa ekspozycja w Muzeum Ikon.

Warowna cerkiew

    Twierdza Goniądz. Położona w Osowcu niemal kompletna twierdza z II. połowy XIX wieku, wykorzystywana bojowo w Wielkiej Wojnie, użytkowana do II Wojny Światowej.
    Puszcza Białowieska – na sam koniec krótkiego przewodnika. Jedyny obiekt na Podlasiu wpisany na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Jako biolog mógłbym pisać o niej bardzo długo, dokładnie – ale oszczędzę tego czytelnikom. Powiem tylko, że warto odwiedzić.

Puszcza Białowieska


    Taki to krótki przewodnik – zresztą każde z tych miejsc spokojnie by mogło mieć osobny wpis (może i kiedyś będzie miało, kto wie). A czy Kolega z mojego programu skorzystał? Nie wiem – na pewno zamiast jeździć po Polsce był ostatnio zajęty tworzeniem kręgów w zbożu (EDIT: jeszcze nie pojechał).

20 września 2021

Palafity cz. 2

Palafit w Trpejcy

    Macedonię – obecnie Północną Macedonię – zdarzało mi się odwiedzać (ba, nawet pomieszkiwać) wielokrotnie, na blogu zaś niewielkie to państwo gościło przy okazji przemyśleń o podróżowaniu w czasie paniki koronawirusowej oraz w opowiastce o – jedynym jak do tej pory – przeżytym przeze mnie trzęsieniu ziemi.

Jezioro Ochrydzkie

    Wstrząsy owe miały miejsce nad Jeziorem Ochrydzkim i zaskoczyły mnie na przedmieściach najważniejszego turystycznie miasta Macedonii (będę używał tej skróconej formy, drażniąc przy tym Greków; po prostu nie chce mi się za każdym razem pisać Północna; i tak to krótsza forma niż poprzednia, Była Jugosłowiańska Republika Macedonii, FYROM) – starożytnego Lychnensis leżącego nad rzymską autostradą Via Egnatia, dziś znanego jako Ohrid (po naszemu Ochryda). Kilkanaście kilometrów od tego miejsca, nieopodal miejscowości Trpejca, znajduje się temat tej części wpisu – palafit. Czy raczej rekonstrukcja owej starodawnej osady na palach.
    W poprzednich wpisach dotyczących Macedonii można się było zorientować, iż uważam, że miły ten i sympatyczny Naród cierpi na pewne – w związku z zaszłościami historycznymi – kompleksy: wszystko zostało jako pierwsze wynalezione w Macedonii, wszystko tu musi być największe – wystarczy zajrzeć do Skopje. Nie inaczej jest z palafityczną osadą: została całkowicie zrekonstruowana – czy też może poprawniej będzie powiedzieć: zbudowana na nowo z pewną dozą licentia poetica.

Nowe centrum Skopje
Rekonstrukcja osady ukryta za drzewami

    W porównaniu z opisywanym przeze mnie stanowiskiem archeologicznym na Słowenii i współczesnymi palafitami robi naprawdę spore wrażenie – wygląda niemal jak takie turystyczne wioski na Malediwach, Polinezji czy Indochinach – które goszczą na każdym folderze turystycznym czy Instagramach tzw. "podróżników".

Malediwy na Bałkanach
Stanowiska archeologiczne w słoweńskim Ig

    Zwłaszcza, jeśli doda się do tego malownicze skałki (bo plaża ma może metr szerokości i składa się z otoczaków) w Trpejcy. Wtedy porównanie z dużo bardziej turystycznym Wietnamem czy Tajlandią będzie jak najbardziej na miejscu.

Trpejca

    Prawda, że urocze?

Trpejca

    Na ile jednak rekonstrukcja osady odpowiada prawdzie historycznej? Cóż, najpierw wypadałoby wiedzieć, co naprawdę znaleziono nad jeziorem. Tu macedońscy archeolodzy stanęli na wysokości zadania: w muzeum obok rekonstrukcji znajdują się oryginalne fragmenty osady, odnalezione w mule Jeziora Ochrydzkiego. Zgodnie ze sztuką trzymane są pod wodą – po wiekach w beztlenowym środowisku ekspozycja ich na wolnym powietrzu spowodowałaby natychmiastową niemal korozję i zniszczenie zakonserwowanego w mule drewna.

Oryginał osady

    Niemniej tajemnicą dla mnie pozostaje w jaki sposób na podstawie kilku pali wbitych w dno odtworzono całą wioskę. W naszym Biskupinie zakopanych śladów było więcej (w tym brama miejska, prawdziwy ewenement), a i tak do tej pory toczą się mniejsze lub większe dyskusje czy zrekonstruowany fragment tak właśnie wyglądał. A tu: cała osada. Macedończycy w pogoni za dowartościowaniem się nie biorą jeńców, nie ma co.
    Ale fakt – że akurat "rekonstrukcja" wioski wyszła im całkiem ładnie, w przeciwieństwie do megalomańskiego centrum Skopje (o którym już było, ale któremu należy się osobny wpis). Będąc w Ochrydzie naprawdę warto odwiedzić to miejsce – niekoniecznie spędzając tu cały dzień, ale na przykład jadąc do nieodległego Świętego Nauma wpaść tu na chwilę (tu i na plażę do Trpejcy – "małego Wietnamu"). Trzeba tylko mieć w głowie informację, że to trochę cepelia, a trochę kit na kółkach.

Zrekonstruowana wioska

    Bo sama Ochryda jest oryginalna, przepiękna i całkiem słusznie wpisana (wraz z jeziorem) na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. No i oczywiście warta jest osobnego wpisu – ale to, jak mówi przysłowie w języku pokoju i miłości: Morgen, Morgen, nur nicht Heute, sagen alle faulen Leute.

Współczesne palafity

17 września 2021

Palafity cz. 1

    Wspominałem już, że dżunglowe wioski z racji panującego w tropikach klimatu zazwyczaj budowane są na palach. Porządne opady niemal zawsze powodują powodzie i podtopienia – i nikt się nie dziwi: skoro mieszkamy na terenach zalewowych to woda jest czymś normalnym, więc dobrze by się zabezpieczyć, budując podłogę kilka metrów nad poziomem gruntu (nagłe wahania stanu wód były też powodem ulokowania inkaskiej Patallaqty aka Machu Picchu wysoko nad Urubambą – ot, mądrość dawnych budowniczych).

Współczesne palafity nad Ukajali

    Mają więc palafity – bo tak fachowo nazywa się wioski na palach, nie ważne czy w Polinezji, Indochinach czy nad Amazonką – funkcję typowo ochronną. I to, można dojść do wniosku po głębszym zastanowieniu, nie tylko przed warunkami atmosferycznymi. Dom na palach usytuowany na bagnie czy jeziorze chronił też będzie mieszkańców przed niespodziewanymi wizytami dzikich zwierząt oraz – zapewne spodziewanymi – odwiedzinami mieszkańców sąsiednich wiosek. Cóż, można się zżymać, że gość w dom, cukier do kredensu, ale wynalezienie rolnictwa, owa rewolucja neolityczna, sprawiła, że dużo częściej sąsiedzi zaczęli wpadać w odwiedziny z bratnią pomocą. Osiadły – bądź półosiadły – tryb życia powodował, że społeczności w czasie klęsk nieurodzaju nie mogły już swobodnie przenieść się na nowe miejsce, musiały zacząć radzić sobie inaczej, na przykład zdobywając zapasy u lepiej zabezpieczonego sąsiada. Sąsiad zresztą mógł odpowiedzieć podobną akcją – stymulowało to ciągły rozwój technologii, od krzemiennego toporka po Internet.

Amazońskie palafity

    A żeby owemu sąsiadowi trudniej było się do naszego spichlerza dostać poczęto budować schronienia w miejscach trudniej dostępnych – na przykład na wzgórzach lub (jako, że wpis jest o palafitach) nad brzegami rzek, jezior i innych takich akwenów.

Chybotliwe wejście do domu

    Najsłynniejszym europejskim miejscem, gdzie powstała – już w czasach historycznych – obronna osada na bagnach jest Wenecja. Może z zewnątrz tego nie widać, ale z racji podmokłego gruntu miasto Świętego Marka całe stoi na drewnianych palach – i to od dobrych 1500 lat.

Wenecja

    Również nasz Biskupin, osadę kultury łużyckiej powstałą w tym samym mniej więcej czasie co Rzym, można traktować jako palafit (choć przyznam, że z dużą dozą tolerancji tego słowa).

Alpejski akwen - Jezioro Zuryskie

    Na pewno w Europie palafity były popularne jakieś 2000 lat przed Chrystusem – w środku kontynentu, a dokładniej dookoła Alp, kwitła wtedy cała palafityczna cywilizacja (uśredniłem: stanowiska są datowane od 7000 do 2500 BP; nasze wspaniałe megality przyjmuje się na 5500 BP). Brzegi alpejskich jezior do dziś skrywają pozostałości tych osad, czy to we Francji, Szwajcarii, północnych Włoszech. Pełno ich jest. Ja takie stanowisko archeologiczne postanowiłem zwiedzić w miejscu trochę mniej oczywistym – na Słowenii. Akurat przebywałem w Ljubljanie (swoją drogą to całkiem słodkie, żeby stolicę swojego kraju nazywać "Ukochaną"; po niemiecku brzmi jeszcze lepiej Laibach – stąd też nazwa kultowej grupy muzycznej), mieście powstałym jeszcze w czasach Imperium Rzymskiego, i na stanowiska archeologiczne w Ig miałem całkiem niedaleko. Złapałem więc autostop i ruszyłem na poszukiwania.

Ljubljana

    No właśnie, stanowisko archeologiczne. W okolicy niektórych palafitycznych osad zbudowano repliki chatek, stworzono jakieś muzea – a tu, mimo, że miejsce wpisane było na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, nie bardzo coś było (poza tablicą informacyjną).
    I poza grupą archeologów prowadzących badania – co okazało się dla mnie dużo bardziej pouczające niż jakieś tam tablice.
    W każdym razie – chodziłem po podgórskich, a kiedyś bardziej podmokłych, łąkach i szukałem śladów palafitów.

Alpejskie łąki podle Ig

    - Tak – upewnił mnie jeden z archeologów, kiedy już się zapoznaliśmy i wyjawiłem cel swojej wizyty w tym miejscu – Tutaj była osada, właśnie zaczynamy prowadzić prace badawcze.
    - Tutaj? - wskazałem na puste pole – Nie za wiele zostało.
    - To prawda. Na powierzchni nic nie ma, ale w ziemi sporo się zachowało. Beztlenowe środowisko sprawiło, że drewno przetrwało w idealnym stanie. Dzięki temu możemy dość dokładnie wydatować lata funkcjonowania osadnictwa.
    - Osadnictwa?

Stanowisko
archeologiczne

    - Tak, tu na tym terenie znaleźliśmy dwie osady, jedną młodszą drugą starszą. Okazało się też, że każda z wiosek zamieszkana była góra przez dwa-trzy pokolenia.
    - Czyli – szybko przeliczyłem – Przez jakieś 50 lat.
    - Mniej więcej – zgodził się archeolog.
    - A co potem?
    - Potem grupa przenosiła się w nowe miejsce. Po jakimś czasie ich potomkowie, albo też całkiem nowi osadnicy, mogli wrócić w okolicę i zbudować kolejną osadę.
    Cóż, taki model osadnictwa znamy i z prehistorycznych ziem Polski. Osady związane z naszymi megalitycznymi kopcami kujawskimi też dosyć szybko zanikały (choć osadnictwo krążyło dookoła centrów z olbrzymimi grobowcami). Miało to związek zapewne z typem uprawy ziemi zwanym żarowym. Wypalano kawałek lasu, uprawiano tak długo, aż ziemia zaczynała jałowieć, i uciekano w następne miejsce. Las w pierwszym miejscu oczywiście się odradzał, a po jakimś czasie ziemia znowu nadawała się do uprawy. I tak w koło Macieju – taki prototyp płodozmianu czy innej trójpolówki to był.
    W końcu archeolodzy się zebrali, a ja wróciłem do Ljubljany – na rekonstrukcję zaś (stworzoną z dużą dozą dezynwoltury) natknąłem się jakiś czas potem, także na terenie byłej Jugosławii, choć dużo bardziej na południu. Czy tamten palafit, znad Jeziora Ochrydzkiego, także był dziełem mieszkańców Alp trudno mi powiedzieć, ale ponieważ rekonstrukcja osady znajduje się w naprawdę czarownym miejscu, to pokażę je w drugiej części wpisu, w poniedziałek.

Rekonstrukcja palafitu


    Ah. Skrót "BP" to oczywiście nie nazwa dawnej persko-brytyjskiej spółki naftowej, a określenie "before present". Czyli jak dawno od dnia teraźniejszego.

10 września 2021

Nowoczesność w domu, dżungli i zagrodzie

    Czytając kolejne wpisy na blogu można dojść do wniosku, że podmiot liryczny Autor (znaczy się ja) jest raczej przeciwnikiem niż fanem szeroko pojętej nowoczesności. Nie jest to oczywiście do końca prawda – aczkolwiek rzeczywiście uważam, że zrywanie z tradycjami na rzecz niesprawdzonych nowinek trąci co najmniej głupotą (o zagranicznych nowościach z wielką swadą pisał niezrównany Andrzej Waligórski w wierszu "Jagienka i orzechy" – polecam).
    Moja tradycjonalistyczna wykładnia Świata przysparza mi czasami wrogów (ale jak to mówi stare porzekadło: psy szczekają, karawana jedzie dalej), jednakowoż liczne podróże po Świecie przekonują mnie, że mam rację – nie każda nowoczesność jest dobra. Ba, spora jej część jest po prostu zła.
    A jako, że teraz była seria wpisów o dżungli – to i od selvy zacznę opowieść o tym, jak to nowoczesność radzi sobie z rzeczywistością.

Tradycja i nowoczesność
    Pisałem już o tym, że dżunglowe miasta, przedmieścia i wsie są nad podziw parchate. Składają się one z lichych (ale przecież w takim klimacie budowa solidnych siedlisk mijałaby się z celem i byłaby totalnym marnotrawstwem energii i środków) chatynek, wśród których można wyróżnić dwa podstawowe typy: tradycyjne i nowoczesne.
Miasto w dżungli
    Jak wyglądają tradycyjne (w domyśle: stawiane przez biedaków nie mających dostępu do nowoczesnych technologii)? Ano – podłoga na niewielkim podwyższeniu, drewniana, niezbyt szczelne ściany z materiałów roślinnych (czasem nawet z desek), dach obowiązkowo z siana (znaczy się: z liści bananowca – odpowiednik naszej słomianej strzechy jest to). Takie tam, chatki.
Tradycyjna chata w PN Tambopata
Dom w stylu tradycyjnym, przedmieścia Pucallpy
    Nie to, co budowle nowoczesne. Stawiane dużo szybciej, z bardziej trwałych elementów. Zamiast niewygodnych podestów podłogę wykładamy deską, ściany z oknami budujemy z desek, w newralgicznych punktach wzmacnianych blachą falistą, najlepiej cynkowaną. Dach zaś, zamiast grubej strzechy będącej siedliskiem setek pająków czy innego tałatajstwa zastąpmy dużo trwalszym materiałem: ową cynkowaną blachą, odporną na korozję, lżejszą i łatwiejszą w instalacji (ba, zamiast gwoździ wystarczy docisnąć ją kamieniami, i będzie się trzymać – ruk-cuk zrobione, a nie jakieś żmudne układanie liści bananowca). I tak trzeba żyć, a nie jak te biedaki, pod strzechą.
Nowoczesna hacjenda
    Pozostaje tylko jedno ale.
    Jeśli ja miałbym wybierać – zamieszkałbym w domu tradycyjnym. Zwłaszcza w dżungli, ale przecież i u nas dużo lepszym i zdrowszym rozwiązaniem jest trzymający zimą ciepło drewniany dom niż – tu popadam w skrajność – modernistyczny budynek z prefabrykatów żelbetonowych (znaczy, wielka płyta). W tropikach ta różnica jest jeszcze bardziej namacalna. Trudniejsza w wykonaniu podniesiona podłoga wbrew pozorom nie utrudnia wnikania do wnętrza domu wężom, pająkom czy innemu tałatajstwu – ma za zadanie schładzać pomieszczenie: takie oziębianie podłogowe (koncepcja ta pojawia się w tropikach wszędzie tam, gdzie budowało się drewniane domy – znaczy: sprawdza się). Wystarczy jakikolwiek ruch powietrza, żeby zrobił się delikatny cug ("przeciąg" w literackiej polszczyźnie) i wywiał gorące powietrze. Podobnie niezbyt szczelne ściany – powodują przepływ powietrza, jakże ważny kiedy temperatura i wilgotność jest skrajnie nieprzyjemna. Ale szczytem niedostosowania się nowoczesności do rzeczywistości jest dach. Bananowa strzecha, gruba, pełna pustych przestrzeni ma wspaniałe właściwości izolujące (podobnie i u nas: słomiany dach lepiej chroni przed zimnem/ciepłem niż dachówka, papa albo metal) – a przypominam: słońce jest tu w zenicie i grzeje, grzeje mocno. Nowoczesny dach z blachy nagrzewa się (w przeciwieństwie do strzechy, oczywiście) – i wewnątrz domu jest jak w piekarniku. Na szczęście w dżungli pada – więc rozgrzany dach na pewno się schłodzi. Owszem, ale tylko na chwilę. Poza tym krople bębniące w blachę robią niewyobrażalny wręcz hałas. Weź to wytrzymaj. A strzecha? Jest gruba, więc raczej nie przesiąknie – a na dodatek jeśli w środku był palony otwarty ogień (a nie nowoczesna koza czy kuchenka gazowa) powała pokryta jest warstwą tłustej sadzy, dodatkowo uszczelniającą dach. No i krople upadające na liście bananowca robią dużo mniejszy tumult.

Majdan w nowoczesnej dzielnicy

Wieś nad Ukajali
    Czy są więc jakieś pozytywy nowoczesnego dachu? Ktoś powie: tak! W przeciwieństwie do strzechy w blaszanym pokryciu nie zalęgają się robale. No niby tak – ale jesteśmy w dżungli, hmyzu jest tu cała masa, i tak do domu najdzie – a w strzesze siedzą sobie pająki żywiące się właśnie tym całym tałatajstwem. Pod blaszanym dachem nikt insektów – czasem jadowitych – wyżerać nie będzie. Znów więc sprawdza się stare porzekadło – szczęśliwy ten dom, gdzie pająki są (choć w naszym klimacie chodzi chyba raczej nie o samą obecność tych przemiłych stworzeń, co o grzyba pędzlaka, Penicillium, rosnącego na ich sieciach; wytwarza on antybiotyk (penicylinę), stosowany onegdaj do opatrywania ran – i ratowania życia).

Osiedle nadrzeczne podle Pucallpy

    Tak, że moim zdaniem nigdy nie powinno się rezygnować z tradycji – ponieważ ma ona sens, jest efektem wieloletnich obserwacji otoczenia. Co oczywiście nie oznacza, że nie wolno nic zmieniać, albo nie korzystać z nowinek, chociażby technologicznych. Ja także to czynię, choć muszę przyznać, że niezbyt chętnie i często. Czasem doprowadza to do zabawnych sytuacji.
    Otóż szwendaliśmy się po dżunglowym targowisku w Pucallpie – jedyni Biali w okolicy, bo targ był typowo spożywczo-przemysłowy. Żadnych pamiątek, niewiele ciuchów, więc i Gringos tu nie zaglądali (a do Pucallpy to – jak już pisałem – przyjeżdżali głównie w jednym celu). Byliśmy więc pewnego rodzaju sensacją – tak jak miejscowi dla nas. Rychło doszło też do spotkania dwóch kultur – o dziwo największe zdziwienie wzbudził mój telefon komórkowy. Wiecie, nie żaden smartfon, normalna komórka z klawiaturą, wytwór znanej fińskiej marki; bateria trzyma długo, można dzwonić, wysyłać wiadomości, otworzyć piwo i w kogoś rzucić.

Targ owocowy w Pucallpie
      - Co to takiego? - zapytali miejscowi.
    Cóż, zrobiło mi się trochę nieswojo. Co prawda okolica nie wyglądała na jakąś przesadnie zacofaną, Pucallpa chociaż parchata to jednak jest sporym miastem, mają prąd, wodę w kranach, nawet klimatyzatory się zdarzały, no ale. Jak tu powiedzieć, że to telefon w taki sposób, żeby nie zrobić miejscowym przykrości? Skoro się pytają co to, to może nie znają komórek, i mają tylko stacjonarne, budki telefoniczne? Westchnąłem.
      - No – zacząłem powoli – To jest te-le-fon.
    Miejscowi popatrzyli na mnie jak na debila, wyjęli z kieszeni smartfony, potrząsnęli nimi i powiedzieli:
     - TO jest telefon, nie to coś co masz w ręku.
    Niech żyje nowoczesność, w domu i w zagrodzie. I w dżungli.

Autor na dość nowoczesnym hamaku (foto z arch. Autora)

3 września 2021

Manekiny

     Był styczeń - nieważne, czy mroźny - i mijała kolejna rocznica premiery jednego z najlepszych polskich filmów dla dzieci (które właśnie zaczynają kolejny rok szkolny, miejmy nadzieję, że mniej naznaczony paniką koronawirusową) – "Akademii Pana Kleksa" (jeszcze genialniejsza do filmu jest książka Jana Brzechwy, z powodzeniem można ją postawić w jednym szeregu literatury dziecięcej z "Pipi Langstrumpf" i "Muminkami"; odrobinę za "Kubusiem Puchatkiem", oczywiście, ale z ideałem mierzyć się nie da).
    - Dzik jest dziki, dzik jest zły – zanucił kolega jedną z filmowych piosenek (muzycznie produkcja broni się do dziś).
    - Szkoda, że główny bohater, Adaś Niezgódka, był taki niewyraźny – stwierdziłem – Za to odwiedził Psie Niebo (jedna ze scen filmu).
  - Podobno dziś jest wykładowcą uniwersyteckim – wtrąciła koleżanka – I to wcale niezłym.
    - Nie zapowiadał się.
    - Ano – kolega pokręcił głową – Swoją drogą, oni na tym planie filmowym musieli sporo narkotyków zażywać. Wysłać trzecie oko Pana Kleksa w kosmos (kolejna ze scen).
    - Aj – uśmiechnąłem się – A demoniczny Golarz Filip? Prawie tak straszny jak Buka z Muminków. Albo "Marsz Wilków" zespołu TSA...
    - "Marsz Wilków" – oboje interlokutorów ze zrozumieniem pokiwało głowami – Mocna rzecz.
    - Ale Buka? Daj spokój – żachnęła się koleżanka – Tylko cieniasy się jej bały (trudno się zgodzić z tą tezą, to jedna z najbardziej demonicznych postaci w historii, ale co tam), za to Golarz Filip... Najgorsza była ta jego lalka. Boję się lalek.
    - Lalki jak lalki – wzruszyłem ramionami, ponieważ jestem osobnikiem pozbawionym empatii – Ale manekiny? Odczuwam lęk przed manekinami, zwłaszcza takimi bez twarzy, albo z poobcinanymi kończynami.

Manekiny z demobilu

    No, może nie lęk. Delikatną fobię? Na pewno ma swoją nazwę. Poszukam w Internetach, może znajdę (a może ktoś wie, i mi powie – lęk przed manekinem).
    Trochę mnie co prawda uspokaja, jak manekin jest trochę umalowany, ale – przyznam się bez bicia – na to co wydarzyło się podczas mojej pierwszej wyprawy do Peru. Kiedy w Limie czy Cuzco szliśmy na targowisko (nadal w Peru są prawdziwe targowiska, takie w blaszaku – owszem, galerie handlowe także się pojawiają, ale póki co nie wyparły jeszcze normalnego handlu) od razu na stoiskach tekstylnych (z których nie korzystałem – gabarytowo nie pokrywam się z typowym Peruwiańczykiem, więc zwykłych ciuchów nie kupię i tak, a ubrania dla turystów mało mnie kręcą; dobra, któregoś razu nabyłem wełniane ponczo, ale tanio i u producenta) powitała mnie armia okaleczonych manekinów, często z ohydnie agresywnym (oraz, niemal równie często, nierównym i źle położonym) makijażem, jakiego nie powstydziłaby się prawdziwa kokota z parchatej portowej dzielnicy.

Tekstylny bazar w dżungli

    Cóż, asortyment na sąsiednich stoiskach jest podobny, więc trzeba się wyróżniać – ubrany i pomalowany manekin będzie takim wyróżnikiem, prawda? A, że na takim interesie raczej się wielkich kokosów nie zarobi – często manekiny są nabywane "z drugiej ręki", albo nawet znajdowane gdzieś – nie kradzione, jak ktoś mógłby pomyśleć, złapany złodziej ma w Peru ciężki los: znajdowane, po prostu. Ktoś je porzucił, bo się zużyły, ktoś inny znalazł, ponownie wykorzystał: fachowo nazywa się to recykling, jeden z fetyszy tzw. obrońców środowiska, szemranych ekologów czy innych ekoterrorystów. Swoją drogą na wsiach zawsze recykling działał – wiele lat temu widziałem czerpak do gnojowicy zrobiony z niemieckiego hełmu z czasów II wojny światowej. Mimo niezbyt przyjaznych warunków pracy i upływu – wtedy – 50 lat nadal nie był przesadnie przekorodowany.

Manekin na uwięzi

    Prawdziwe jednak zagłębie manekinów z demobilu czekało na mnie w Pucallpie. Już o tym parchatym dżunglowym mieście było, więc nie będę się powtarzał – olbrzymia wilgotność powietrza, upał, trochę syf z gilem. I wiele targowisk – w tym potężny bazar w centrum miasta. A tam setki (przesadzam, oczywiście) sklepów z ubraniami czy inną konfekcją – głównie damską (dla mężczyzn były sklepy z maczetami). No i w każdym straszy manekin. Albo kilka – a każdy z innej bajki. I pokaleczony, oczywiście.

Drugie życie Robocopa

    Wysnuliśmy – widząc te manekinie wraki – teorię, że jeśli na pacyficznym wybrzeżu albo w peruwiańskich Andach jakiś manekin zużyje się już totalnie, tak, że wiecie: nie da się go odzyskać, zrecyklingować, wysyła się go do Pucallpy. Tu pewnie posłuży do prezentacji najnowszych ciuszków jeszcze przez kilka parę lat i... Nie wiem. Nie mam koncepcji. Może do rzeki? Przez Pucallpę płynie Ukajali, to taki manekin – a raczej resztki manekina – dopłynie spokojnie do Iquitos, Manaus... Jeśli ktoś zauważy go w mętnej wodzie Amazonki, wyłowi, może znowu wykorzysta na wystawie?

Port nad Ukajali

    Trudno powiedzieć.
    A "Akademia Pana Kleksa" jest świetnym filmem. I, zwłaszcza, książką. Nawet jak ktoś boi się lalek albo golarza Filipa.

Zdjęcie sentymentalne, żeby kojarzyło się z dzieciństwem


Znalazłem. Lęk przed lalkami to pediofobia. Nadal jednak nie wiem, jak nazywa się lęk przed okaleczonymi manekinami.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...