Tłumacz

26 lipca 2024

Szkoła w tropikach

    Z Indiany nad Amazonką jechaliśmy – mototaksówką, no bo jak – do Mazan nad Rio Napo. Droga była relatywnie nowa, zbudowana z betonowych płyt i miała ciągnąć się aż do Iquitos – ale brakło funduszy. To znaczy: przeznaczono nawet więcej niż się należało, ale – jak mawia główny ekonomista tak zwanej fajnopolackiej szkoły ekonomii: pinindzy nie ma i nie będzie. Rozeszły się, po prostu.
Prawdziwa dżunglowa autostrada
    - Strasznie kradną – opowiadał Paweł; teraz jechał za nami na motorze – W zeszłym roku w grudniu brakło na wypłaty dla nauczycieli – nasz gospodarz pracował w szkole właśnie – i pensję dostaliśmy dopiero w styczniu.
    Cóż, byliśmy w kraju, w którym prezydent po zakończonej kadencji najczęściej ląduje w kryminale, a bez łapówki i na niższych szczeblach administracji nic się nie da załatwić. Generalnie jest to normalne na całym Świecie, tylko w Unii E***pejskiej oficjalnie - i tylko tak - mówi się, że to niedobre (z drugiej strony jak w Dzikim Kraju ktoś przesadza, albo nie chce się dzielić, idzie do więzienia; na brukselskich szczytach władzy zaś sprawę zamiata się pod dywan – W. Sz. Czytelnik musi ocenić co lepsze).
    - Jak stawiano w Indianie szkołę pieniądze rozchodziły się trzy razy – opowiadał nasz cicerone – Do tego nikt nie zapłacić miejscowym za obiady dla budowniczych.
    - Ale szkoła niczego sobie – stwierdziliśmy.
    - W porównaniu z Mazan to rzeczywiście klasa. Zobaczycie tamtą to sami ocenicie. Tu pieniądze dołożyła miejscowa diecezja, dlatego tak nieźle wygląda.
    Byliśmy faktycznie pod wrażeniem. W parchatej dżungli taki budynek musiał jednak mieć jakieś mankamenty – i nie było to nierówne sztuczne boisko do piłki nożnej, będące centralnym punktem obiektu.

Szkoła w Indianie
    - Nie ma prądu, jakieś zwarcie, czy coś, i nie da się naprawić. No i w czasie deszczu szkołę nam podtapia.
    - Kto zbudował w dżungli szkołę w dołku?
    - Żeby było taniej wzięli miejscowego, stąd. Skończył politechnikę i przyjechał zaprojektować szkołę. Taki miły gest.
    - Rzeczywiście – przytaknęliśmy – Niemniej nie świadczy to najlepiej o miejscowym systemie edukacji.
    Paweł zadumał się.
    - Kiedy zaczynałem pracę – nasz gospodarz uczy angielskiego i religii – dostałem jasną informację: nie wolno wymagać za dużo. Oni tu kończą edukację w wieku 16 lat. Zazwyczaj już wtedy są ojcami i matkami. Jak dziewczyna w wieku osiemnastu lat jeszcze nie ma dziecka, to jest dziwna. Do tego jak pada nie przychodzą do szkoły. Ja muszę, bo mi nie zapłacą – zaśmiał się – I czasem na lekcji sam siedzę.
    - Ale tu pada przez pół roku...
    - No właśnie. Zresztą czasami najpierw muszą nauczyć się hiszpańskiego. Zwłaszcza dzieciaki z wiosek. W domu mówią którymś z lokalnych indiańskich narzeczy.
    - Orka na ugorze.
    - Tak.
    W końcu – powiedzmy po pół godziny jazdy mototaksówką – dotarliśmy do Mazan. Okazało się, że nasz gospodarz nie był jedynym Polakiem w okolicy. Plebanem tu też był nasz rodak – ale akurat wyjechał, więc mogliśmy podziwiać tylko olbrzymią choinkę z plastikowych butelek. Misjonarz połączył problem zaśmiecania dżungli z aktywnością społeczną.
    - Kościół robi tu za urzędników socjalnych – powiedziałem.
    - Trochę tak. Miejscowi to wykorzystują. Przychodzą tylko po pieniądze, wyciągają rękę i krzyczą "daj". Wiara interesuje ich trochę mniej.
    - A kościół?
    - Daje.

Ekologiczna choinka w Mazan
    Kościół katolicki zyskał tu bardzo w czasie wizyty św. Jana Pawła II. W czasie kazania zaś miejscowych – zwą ich charapas, trochę obraźliwie, trochę nie; charapas to żółwie rzeczne, czarne i znane z niezbyt bystrego umysłu – urzekł stwierdzeniem:
    - Papa es charapa – czyli że papież też jest takim jak oni.
    Docenili gest, a trzeba powiedzieć, że w dżungli katolicyzm potykać musi się nie tylko z pierwotnymi wierzeniami, ale i różnego rodzaju sektami.
    - Ci tak dziwnie ubrani, z brodami, to Israelitas – wskazał któregoś razu Paweł.
    - Słyszałem o nich. Żyją według nakazów Starego Testamentu, stąd te brody i stroje.
    - Dziewczynki już od małego noszą chusty na głowie. I to w tym upale – stwierdził nasz gospodarz – ale z tymi nakazami... Mężczyźni noszą brodę bo ma być ona anteną odbiorczą i ułatwiać słuchanie głosu Boga z Nieba. A żyją głównie z pomocy przemytnikom. Zresztą każdy, kto tu jest bogatszy dorobił się na kontrabandzie. Rio Napo płynie z Ekwadoru, Amazonką do Kolumbii, Brazylii...

Rzeka Napo - ważny szlak przemytniczy
    Dotarliśmy w końcu do szkoły w Mazan. Panowało rozprężenie, bo zbliżał się koniec roku – tu następował z początkiem grudnia, wraz z nastaniem pory deszczowej. Dzieciaki wracały do nauki z końcem lutego – oficjalnie, bo jak deszcze się przeciągały pracowali tylko nauczyciele. Sama zaś szkoła była – w porównaniu z tą w Indianie – dość uboga. Brak okien i drzwi dawało się zrozumieć klimatem, ale dwie z kilku klas mieściły się w przybudówce z blachy falistej. Nawet nie chcę wiedzieć ile tam stopni jest w upalny dzień.

Szkoła w Mazan
    Nasze przyjście wywołało jeszcze większe poruszenie – inni Biali. Kiedy zaś weszliśmy do klasy maturalnej (znaczy: ostatniej, nie ma tu czegoś takiego jak matura czy jakiś egzamin na koniec) to już całkiem. Za mną może nie, ale za kolegą (młodszym i nieco szczuplejszym) miejscowe panny ostro wodziły wzrokiem. Szesnastolatki, przypominam. W większości już zaręczone, albo i matki. To różnice kulturowe, ktoś powie. I będzie miał rację. Tylko nie wiem, na czyją korzyść. Co jest ważniejsze – umieć rozwiązać równania trygonometryczne (jest coś takiego?) czy stworzyć trójkę nowych Ludzi?
    Trudne się wylosowało. Czas wracać do cywilizacji. A przynajmniej do Iquitos.

Port w Iguitos - przedsmak cywilizacji

19 lipca 2024

Czas

    No tak. Do wpisu o czasie w Ameryce Południowej zbierałem się prawie cztery lata – czyli można zakładać, że mam czarny pas w prokastynacji. Nie jest tak do końca, po prostu nie było ku temu okazji.
    Teraz podróżuję przez Amazonię (czeka mnie kilkudniowy rejs po Amazonce, ale nie uprzedzajmy faktów, bo nie jest to prosta rzecz), i to chyba najlepsza okazja by w końcu o czasie i jego postrzeganiu napisać.

Autor prokastynujący (foto z arch. Autora)
    Bo teraz – za nic mając rady Leca – będę się wymądrzał. Oto bowiem czasu nie można zmierzyć, a ten regulujący nasze europejskie życie dyktator – zegar – jest tylko licznikiem cyklów, o których sądzimy, że zachodzą regularnie. Tak mówią fizycy, ja im wierzę. Co oznacza, że czas może jednak być pojęciem względnym.
    Straszna wizja – przynajmniej dla nas, Europejczyków, tresowanych podług wskazań zegara. Zdanie zabrzmiało, jak zabrzmiało, choć owszem, klimat naszego regionu Świata wymaga pewnej periodyzacji czasu. A to trzeba chrust na zimę przygotować, a to zasiać pszenicę tak, by wydała plon o odpowiedniej porze, a to jabłka zebrać. A jak już mamy upływający kalendarz, to i czas godzinowy zaczyna uciekać: krótki dzień sprawia, że czasem trzeba się pospieszyć (a długi, że nie). Ale i tak przesadzamy. Ba, sam jestem niewolnikiem czasu, nie tylko w pracy.

Zachód Słońca - upływa kolejny dzień
    Tu w dżungli tak to nie działa. I w Andach tak to nie działa. I na pustyni tak to nie działa. Dni są zawsze takie same – czasem mniej pada, czasem bardziej (na pustyni wcale, chyba, że się złoży krwawą ofiarę) – rośliny owocują cały rok, zwierzęta też są zawsze... Jak dziś nie zerwę awokado, to zerwę jutro. A może pojutrze samo spadnie, i nie trzeba będzie się wspinać?
    Zwłaszcza, że jest duszno, gorąco, i ogólnie nic się nie chce.

Zwyczajne życie w Tumbes: nic się nie dzieje
    To jest zasadnicza różnica – nasz czas biegnie, ichni (teraz sobie porymuję) kręci się i pełznie. Przyszłość zlewa się z teraźniejszością i przeszłością – i nie trzeba do tego Alberta Einsteina by to odkryć, wystarczy Indianin na hamaku. Kto tego nie zrozumie, stałej obecności czasu, po tygodniu (koncept tygodnia dla miejscowych też nie jest przesadnie ostry) w Ameryce Południowej dostanie przysłowiowego pierdolca. Albo zawału. Dla mnie osobiście zresztą też było to trudne – tak się przestawić na tryb prokastynatyczny, na szczęście zanim tu przyleciałem pierwszy raz przez kilka lat zaglądałem na Półwysep Iberyjski, i jakie takie przetarcie miałem. Wiedziałem czym jest sjesta.
    Ale i tak Ameryka Południowa pod tym względem przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Oto lata temu umówiłem się na piwo z koleżanką z Wenezueli mieszkającą w Polsce. Przyszła po godzinie:
    - Słuchaj – zaczęła – wiem, że wy tu cenicie punktualność, więc się pospieszyłam. Ale musisz zrozumieć dwie rzeczy: po pierwsze ja jestem Latina, a po drugie kobietą. Nie mogę przyjść punktualnie. Zresztą u nas jak ktoś się umawia na osiemnastą to wcześniej niż po trzech godzinach nie przyjdzie. Byłoby to niekulturalne nawet.
    Cóż, nic dodać, nic ująć. Na miejscu, w Ameryce Południowej, jest jeszcze gorzej. Gringos najczęściej wymiękają przy czekaniu na pekaes – czy inny środek komunikacji. Pomijam tu fakt, że autobus odjeżdża dopiero gdy się zapełni. Dlatego rozkład jazdy należy traktować z przymrużeniem oka.

Autobus w La Paz
    Zwłaszcza, jeśli chodzi o stacje pośrednie. Przed czasem na pewno nie przyjedzie, o czasie nie ma, a Biały chodzi, dopytuje, drąży – a kiedy, a kiedy, a kiedy. Dla miejscowych takie pytania to jak bajka o żelaznym wilku:
    - Panie, widzisz pan, że nie ma, tak? No o której i o której. Jak przyjedzie, to będzie.
    Dlatego też nie ma co się pytać o której dojedziemy na miejsce. To jak z pytaniem o drogę: z kilku różnych odpowiedzi należy wyciągnąć średnią. A potem dołożyć jeszcze godzinkę-dwie (chyba, że trasa długa, to więcej) i będziemy mieli orientacyjny czas przyjazdu (chyba, że autokar się popsuje, albo będzie blokada drogi, albo cuś).

Blokada drogi w Abancay - strajk górników
    Jadąc do Ameryki Południowej trzeba, po prostu trzeba wziąć to pod uwagę – także planując podróż, bo wiecie, na mapie wszystko wygląda wspaniale (a w guglach to już w ogóle). Tym czasem mówi ludowe przysłowie, że nie należy planowaniu zawierzać: jeden facet zaplanował puścić gazy, a...
    A zresztą nieważne. Na koniec taka zabawna anegdotka, dotycząca czasu i podróżowania w Ameryce Południowej. Kolei w Boliwii konkretnie. Jeżdżą rzadko, fakt – z Oruro do Uyuni raz w tygodniu, prawdopodobnie. I niezbyt szybko – 170 kilometrów w około dziesięć godzin. A podróżuje się w Ameryce Południowej często całą rodziną, i ze sporym dobytkiem.

Rodzinna podróż
    Tak więc na dworcu kolejowym gdzieś w Boliwii jak zwykle panował w oczekiwaniu na pociąg tłok. Ten tradycyjnie się opóźniał, był więc czas na życie: chłopy paliły papierosy i łykając rum rozmawiały, baby plotkowały i szydełkowały, dzieci krzyczały i biegały, świnki chrumkały, psy szczekały. Słowem: robiono to, co Latynosi umieją najlepiej – mitrężono czas na przyjemności, lenistwo i codzienne życie. Nagle, któregoś dnia, pociąg przyjechał zgodnie z rozkładem! Punktualnie. Na dworcu wybuchło istne pandemonium: chłopy się pobiły, baby poszarpały, dzieci płakały, świnki uciekły a psy pogryzły. A to był wczorajszy.

Ten pociąg już nie pojedzie
    Tak to wygląda. Wpis krótki, bo pisząc go wpadłem w tryb dżunglowy. I zaraz mamy na blogu z Pawłem jechać do sąsiedniej wioski – chce nas pokazać, niczym małpki w ZOO, w lokalnej szkole w Mazan nad Rio Napo.
Mazan nad Rio Napo

12 lipca 2024

Życie w dżungli

    I trafiliśmy w końcu do dżungli – co niechybnie wskazuje, że blogowa podróż po Ameryce Południowej zbliżać się będzie ku końcowi. Jeszcze tylko jakieś 6000 kilometrów, i będzie można z Rio de Janeiro zbierać się z powrotem do Europy. Wcześniej jednak te 2500 km z Iquitos do Manaus – Amazonką. O tej najpotężniejszej rzece na Ziemi w następnych wpisach. Na razie: dżungla.
Amazonka
    Selva baja, dżungla nizinna, mówiąc konkretnie. W dużej mierze podmokła, jak nie cały czas, to przynajmniej przez pół roku. Miejsce brzydkie – mówię to jako esteta, a nie biolog – i niebezpieczne. A jednak żyją tu ludzie, od jakiegoś czasu nawet w wielkich skupiskach, które są jeszcze gorsze niż sama puszcza. Pisałem zresztą o tym przy okazji wizyty w Pucallpie, ćwierćmilionowym mieście nad Ukajali. Kto chce, sobie przeczyta – nawet znajdzie opowiastkę o wielkim pluszowym psie rozbijającym się po mieście na motorowerze.

Ruch uliczny w Pucallpie
    Parchata dżungla parchatą dżunglą, ale oczywiście muszą tu żyć także Polacy. Tutaj w Amazonii też. Okazało się, że podle Iquitos w którym wylądowaliśmy (innej sensownej drogi nie ma do miasta – to największy ośrodek do którego nie ma połączenia lądowego; tylko wodą i powietrzem; piechoty nie liczę – choć zapewne da się dojść, słyszałem o takim przypadku) mieszka sobie ze swoją indiańską oblubienicą nasz rodak. A że mojemu współtowarzyszowi pomagał w nauce hiszpańskiego – tośmy postanowili się spotkać. Pablo – czyli Paweł – zaprosił nas też do siebie, do Indiany [EDIT: poszczęściło nam się, teraz mieszka już gdzie indziej nad Amazonką].

Indiana - dżunglowe miasteczko
    Korepetycje z hiszpańskiego były możliwe, ponieważ mają tu Internet. Co prawda nie wszystkie z trzech największych peruwiańskich sieci wszędzie mają zasięg, ale w każdej wiosce jest maszt GSM. A miejscowi mają smartfony – ja już niestety też, więc sytuacja, jaką miałem kilka lat temu, że miejscowi żyjący w dżungli wyśmiali mój telefon starego typu nie powinna się więcej wydarzyć.
    W każdym razie wsiedliśmy w Iquitos w łódź typu rapido i popłynęliśmy w dół Amazonki do Indiany. Rapido płynie z prędkością jakichś 40 kilometrów na godzinę, i po 40 minutach byliśmy na miejscu. Normalne wodne taksówki płynęły by ze 3 godziny, a peke-peke to chyba ze dwa dni.

Rapido - amazoński demon prędkości
    Generalnie każda wioska ma niewielki port – albo leży w akceptowalnej odległości od niego. Są to konstrukcje, które przybyszom z krajów Zachodu (no, tutaj to właściwie ze Wschodu i Północy, acz Azjaci też się trafiają) wydają się totalnie niechlujnymi prowizorkami. Cóż. No takie są, natomiast w dżunglowych warunkach każde inne byłyby po prostu nielogiczne.
    Port przede wszystkim musi reagować na zmiany poziomu wody. Byliśmy w porze suchej, ale za dwa-trzy miesiące (akurat rozpoczynały się deszcze w Andach) poziom rzeki podniesie się o kilkanaście metrów (któregoś razu nad Madre de Dios podskoczył nam o dwa metry w ciągu jednej nocy). I przystań musi działać, bo to jedyna forma kontaktu z wioskami.

Port w Amazonii, tu w Mazan
    Pablo-Paweł raz w tygodniu przypływa do Iquitos na zakupy – w Indianie dostępny jest tylko ryż, kurczak i setki tropikalnych owoców z bananami na czele (no i ryby). Wszystkie wytwory cywilizacji Białego Człowieka sprowadzane są z miasta (choć technicznie w dużej mierze są już to wytwory cywilizacji Żółtego Człowieka; chińszczyzna, znaczy się). Choć oczywiście mieszkańcy mają wszystko to, co do życia niezbędne jest to w całkiem innej skali niż u nas.

Port w Iquitos
    I jest też niezwykle monotonne. Rutyna takich samych dni sprawia, że każde święto, każda uroczystość, staje się okazją do zabawy. Każda odmiana jest radosna – taka jak wizyta dwóch dodatkowych Białych w wiosce. Choć tym razem nie brano od nas autografów, byliśmy wielką atrakcją. Raz tylko nie zwróciliśmy na siebie uwagi.
    Oto z Walterem (najlepszy mechanik w Indianie, zachwalał go Paweł; serwisuje mu motor) i jego znajomkiem pojechaliśmy – to jest popłynęliśmy – peke-peke (ta typowa amazońska łódź charakteryzuje się wyjątkowo długą śrubą; ułatwia to manewrowanie po płyciznach pełnych nenufarów czy innych wodnych chynchów) rozejrzeć się po okolicy. Dotarliśmy do niewielkiej osady Timicuro Grande – jak to wioska, otoczona była polami uprawnymi; w Amazonii wyglądają one ciut inaczej: przypominają dżunglę porośniętą bananowcami i papajami, pośród których rosną niewielkie kępki kukurydzy – akurat w czasie narady mieszkańców. W centralnym punkcie wioski – jesteśmy w Latynoameryce, więc jest to boisko – otoczonym szkołą, sklepikiem i dwoma kaplicami różnych denominacji, na trybunie, zebrali się wszyscy dorośli i z alcade (tu: sołtysem) omawiali bieżące sprawy. Cóż. Pochodziliśmy, popatrzyliśmy, wróciliśmy na Amazonkę.

Centrum Timicuro Grande
Amazonka - jedno z mniejszych ramion
   
Ale zapadła tymczasem noc – jak to w tropikach nagle i po dwunastu godzinach dnia; zawsze dwunastu – zrobiło się w końcu przyjemnie i można było iść coś zjeść.
    - Jem zawsze tutaj – zaprosił nas Paweł, on po pracy, my po wycieczce – Menu nie jest zbyt wyszukane, ale jest smacznie. I nigdy mnie nie pogoniło. To znaczy – wyjaśnił – na początku. Teraz już organizm przyzwyczajony.
    - A jak ty wytrzymujesz te upały, tą wilgotność? - zapytałem.
    - Ja już jestem miejscowy – zaśmiał się nasz gospodarz – Jak temperatura spada poniżej 27 stopni zakładam kurtkę. Kwestia przyzwyczajenia.
    Cóż. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, ale jak przez kilka chociaż dni nie będzie siarczystego mrozu zimą, to potem cały rok czuję się nieswojo. Zresztą uważam, że upał jest przereklamowany.

Zachód Słońca w Indianie
    A co do życia w dżungli. Jest trudne. Biedne, monotonne (jak wspominałem, ale warto dwa razy, tak bardzo monotonne jest), brudne. Ale skoro ludzie tu żyją, znaczy, że się da (zwłaszcza, że jakiś czas temu odkryto zaawansowaną prekolumbijską cywilizację w Amazonii – i zrobili to archeolodzy, a nie Teoretycy Starożytnej Astronautyki). I tak naprawdę mają wszystko to, co i nam jest niezbędne do życia, choć trochę w innych proporcjach.

Sklep w dżungli
Stacja benzynowa w Mazan
   
I wymaga też innego spojrzenia na upływający czas: prokastynacja jest tam wartością nadrzędną, i chociaż ja do życia w dżungli się nie nadaję, to wpis o czasie w Ameryce Południowej planowałem popełnić na blogu blisko cztery lata temu. Będzie za tydzień.
    A potem Paweł zabierze mnie i kolegę do swojego miejsca pracy, szkoły nad rzeką Napo (tamtędy płynął do Atlantyku słynny de Orellana). Gdyby zaś kogoś interesowało spojrzenie Polaka na selvę z jej wnętrza, to zapraszam na pawłowy jutiub: Oko Dżungli.

8 lipca 2024

Emigranci

    Na blogu pożegnaliśmy właśnie boliwijskie Andy i udajemy się do dżungli – tej największej, amazońskiej. Tym razem nad samą Amazonkę, nie żaden z dopływów. Mało tego, miałem przyjemność (jaką to się okaże w następnych wpisach, nie będę zdradzał jak taka wygląda) tą największą rzeką Świata płynąć – od Iquitos do Manaus. Kawał drogi.
Amazonka
    Dla Gringo atrakcja taka jawi się jako podróżnicze misterium, ale tak naprawdę Amazonka jest dżunglową autostradą, najczęściej najdogodniejszym połączeniem między nadrzecznymi miastami, wioskami i osadami. Miejscowi po prostu nią podróżują – tak jak my rejsowymi autobusami czy koleją. Statki do tego zapewniają odpowiedni w podróży komfort.

Boisko na amazońskim statku
    Płynęliśmy więc z Tabatingi do Manaus po Solimoes (tak na tym odcinku nazywa się Amazonka, bez względu na to, co kartografowie nanieśli na mapy), kilku Białasów, masa miejscowych, i grupa emigrantów. Temat w Polsce gorący, nie ma co ukrywać. Znany też w Ameryce Południowej, gdzie socjalistyczna polityka Chaveza i Maduro zniszczyła bogatą (ropa naftowa w ogromnych ilościach) gospodarkę Wenezueli i spowodowała prawdziwy eksodus jej mieszkańców – z głodu.
    W Ameryce Łacińskiej ludzie w dużej mierze żyją z dnia na dzień i każdy kryzys, jak na przykład niedawno panika koronawirusowa, wywołuje fale głodu, zamieszek i emigracji. Kilka lat temu nadpacyficzne plaże Peru pełne były pieszych wędrowców, kroczących poprzez cały kontynent z Wenezueli do bogatego Chile. Część oczywiście zatrzymywała się w Kolumbii, Ekwadorze czy właśnie Peru, ale państwa te nie są tak zamożne – a wspomniany dopiero co wirus skutecznie i w tamtejsze gospodarki uderzył. Co uczciwsi imigranci po drodze łapali się jakichś zajęć, spora część jednak zwyczajnie kradła. Poziom drobnej przestępczości w Peru skoczył wyraźnie. W Limie stojąc w korku jadąc taksówką byliśmy świadkami, gdy pomiędzy samochodami przeciskał się motocykl z dwoma pasażerami. Podjechał do jednego z aut, na siedzeniu którego pani kierowca nieopatrznie położyła torebkę. Szybki cios, szyba pękła, pasażer motoru sięgnął po pryz po czym obaj złodzieje odjechali pomiędzy stojącymi samochodami. Zawiadomienie policji nic nie da, rzezimieszki ulotniły się.
    - Wenezuelczycy – pokręcił z niesmakiem głową nasz kierowca – Odkąd przyjechali robi się coraz niebezpieczniej.
    Lima jest niebezpiecznym miastem, zresztą chyba wspominałem pisząc o Callao i reakcji miejscowych na fakt, że chcemy tam pojechać, ma więc swoich bandytów – ale zła opinia o Wenezuelczykach nie wzięła się znikąd.

Callao
     Oczywiście spotkałem także – a raczej głównie, na szczęście nikt mnie w Ameryce Południowej jeszcze nie obrabował – takich, którzy przyjechali do pracy. Uczciwej i ciężkiej. Właściwie tam nie ma wyboru – jeśli chcesz przeżyć, to albo pracujesz, albo kradniesz (za co w końcu spotka cię kara, o czym też kiedyś wspominałem), tertium non datur. Nie ma socjalu dla imigrantów (ciekawe ilu ze szturmujących Europę imigrantów tak chętnie by tu uderzało wiedząc, że nie dostaną nic za darmo... Odpowiedź brzmi: nie wiem, ale się domyślam). Także na statku tnącym brunatne wody Amazonki spotkałem Wenezuelczyka w podróży – imigranta. Oczywiście legalnego. Brazylijskie wojsko i celnicy zawsze rewidują statki sunące w dół rzeki, nie chodzi tylko li o przemyt towaru (głównie kokainy), ale także ludzi. Chłopak miał 19 lat, pochodził z Isla de Margarita, i koniecznie chciał z kimś porozmawiać.
    - Ta nasza wyspa, Margarita, jest piękna – prawił, właściwie co wieczór – Pracowałem tam w turystyce. Potem wszystko się skończyło. Próbowałem sił jako fryzjer, świetnie strzygę, ale też nie było pracy. W końcu udało się dostać wizę do Brazylii, i teraz jadę do rodziny, do Urugwaju. Tam jest praca.
    W Manaus był już niemal w połowie drogi – za chlebem. Wędrując przez Paragwaj, północną Argentynę czy południową Brazylię wspominałem (albo i nie, ale obstawiam, że tak), że sporo tam Polonii – emigrantów ekonomicznych przybyłych nad Paranę w XIX i XX wieku (sam mam jakąś rodzinę w Argentynie) czy innych nacji, niekoniecznie nam przychylnych. Rządy południowoamerykańskich państw chętnie zresztą sięgały po przybyszów z innych kontynentów, którzy to nie dość, że pomagali budować potęgę danego kraju to jeszcze wnosili wkład w lokalną kulturę, integrując się jednak z miejscową społecznością.

Grób inżyniera Habicha, założyciela Politechniki w Limie
    Dokładnie tak, jak i u nas, w Rzeczypospolitej. Akurat może jakoś specjalnie nie zapraszaliśmy nikogo, ale potęga kulturalna i polityczna przedrozbiorowej Polski sprawiała, że byliśmy przez stulecia ziemią obiecaną dla wielu nacji czy religii. Ślady tej multikultuowości, mimo rozbiorów i XX-wiecznych okupacji, zachowały się jeszcze gdzieniegdzie.

Meczet tatarski na Podlasiu
    Nikt jednakże nie dawał nowo przybyłym socjalu (na upartego można było by powiedzieć, że wolnizna dla zasadźców wsi czy miasta były takim socjalem – ale zwolnienie z podatków było tylko czasowe, stosowane zresztą po to, by dana osada szybciej się rozwinęła i zaczęła przynosić większe dochody skarbowi państwa) – przyjechałeś, to pracuj pro bono publico.

Dom niemieckich kolonistów w Paragwaju
    Kolonialne kraje Europy Zachodniej przyciągały obcych kulturowo imigrantów w trochę inny sposób, tak jak stolica przyciąga lud prosty z interioru. Niestety rozkwit potęg kolonialnych zbiegł się w czasie z rozkładem, zapoczątkowanym Oświeceniem (cóż za przewrotna nazwa) i Wielką Rewolucją Francuską, czegoś co można nazwać Cywilizacją Łacińską. Oto bowiem okazało się, że Europa Zachodnia nie ma dla imigrantów i ich potomków do zaoferowania niczego poza zwykłym konsumpcjonizmem. Biedniejsi imigranci (bogaty przecież nie musi jechać za chlebem) nie osiągną w konsumpcji takiego poziomu jak miejscowi, więc zamiast zintegrować się, wracają do swojej kultury, powoli wypierając miejscowe zwyczaje.

Kolonialne ślady w Afryce
    Obawiam się, że to samo czekać będzie Polskę. Zwłaszcza, że media i dyskurs publiczny opanowany jest przez postsowieckie – z braku lepszego słowa – elity, wychowane internacjonalnie (więc ojkofobicznie) w służalczości do obcego pana, i nie ważne czy z Moskwy czy Berlina. Zwłaszcza, że obecny rząd broni naszych granic w sposób taki, że słowo "opieszały" brzmi tu jak komplement. A imigranci (których w Polsce zawsze było dużo, jesteśmy przecież jednym z najbardziej gościnnych narodów w Europie) którzy nielegalnie (warto podkreślić; jakoś do legalnych nikt nie ma pretensji, sam legalnie pracowałem za granicą jako imigrant ekonomiczny) którzy ze Wschodu i Zachodu są na nas napuszczani wcale nie chcą uczestniczyć we wspólnym tworzeniu polskiej kultury i gospodarki.

Symbol sowieckiej okupacji Polski
    Dobra, jadę w końcu do tej dżungli, gdzie – choć każde stworzenie może choćby niechcący zabić – wszystko jest prostsze. Bo póki co normalne.

Autor i życie w dżungli (foto: M. Piech)

5 lipca 2024

Inkaski fort

    Poprzedni wpis skończyłem informacją, że w Samaipacie można bez problemu dostać napoje chłodzące. Bądźmy szczerzy – chodziło mi o piwo, choć tak naprawdę wielkim fanem tego napoju nie jestem. I z tą bezproblemowością też bywa różnie. Jak pisałem – jest Samaipata czymś na kształt kurortu. To znaczy, że są tu Biali (także najgorszy sort, lewicujący hipisi przyjeżdżający się tu "wyczilować", co jest eufemizmem określającym nieróbstwo i narkotyzowanie się) i niektóre lokale są właśnie pod nich robione. Samaipata duża nie jest, łatwo się na taki natknąć – tuż przy głównym placu znalazłem właśnie coś takiego: prowadzony bodajże przez Niemkę (no, w Boliwii to nie dziwi) wyglądał tak, jak powinien wyglądać tropikalny lokal. Filmowy oczywiście, bo normalne są parchate i Biali najczęściej tam nie zaglądają. I są też zdecydowanie tańsze, a zamiast lanych piw kraftowych jest na przykład Paceña z La Paz z przepiękną etykietą, urągającą nowoczesnym standardom wzorniczym (dlatego jest przepiękna, zobaczcie sobie sami).
Samaipata turystyczna
    W takim parchatym lokalu spotkaliśmy też przypadkiem Polaka – księdza, który tu w Boliwii od 27 lat już głosi Słowo Boże. Przyjechał do Samaipaty wraz z innymi kapłanami, głównie miejscowymi. Miło było po kilku tygodniach porozmawiać z kimś obcym w naszym niezwykłym języku.

Samaipata codzienna
    Poza tym sennym klimatem jest Samaipata punktem wypadowym w okoliczne góry – między innymi we wspomniany w poprzednim wpisie Park Narodowy Amboro, którego jedną z atrakcji jest Las Gigantycznych Paproci.

Nieprzebyty las paproci
    Atrakcją mogą też być winnice – Boliwia nie słynie na Świecie z produkcji tego trunku, ale podobno tu się udaje (najważniejszym rejonem uprawy winorośli jest Tarija – wiedzie tamtędy jedna z tras do Paragwaju i Argentyny).

Winnice w Samaipacie
    Są góry, są rzeki – muszą być też wodospady (tu zwane jak w Peru cataracta, albo cascada; w Paragwaju to salto).

Pierwsza katarakta w Cuevas
    Byłem tu w porze suchej, więc ilość wody przelewającej się przez progi nie była imponująca, ale powiem tak: te filmowe rzeki, które kończą się nagłym spadkiem wody istnieją naprawdę.

Trzecia katarakta w Cuevas: rzeka-niespodzianka
    Jeden z takich wodospadów znajduje się u stóp najważniejszej – przynajmniej dla mnie – atrakcji okolicy, inkaskiego Fortu Samaipata. W porze suchej sączy się tutaj zaledwie strużka wody, ale wyślizgane kamienie sugerują, że w bardziej wilgotnej porze roku musi się tu bardzo kotłować.

Malutka kaskada czekająca lepszych dni
    - A da się wejść na górę korytem strumienia? - zapytał kolega, zapalony speleolog i łazik, który chwilę wcześniej poskakał krzynkę po skałach, po których ja miałbym dużą trudność się przemieszczać.
    - Ja nie szedłem – odparł miejscowy, który obsługiwał nam transport; mimo, że kurort to regularne połączenia są tylko z Santa Cruz, tak to trzeba korzystać z taksówek albo agencji turystycznych; taksówki tańsze – Ale chyba się da.
    - Super – odparł kolega.
    - Ale ja bym uważał. Jak jest sucho, to wszystkie jadowite węże schodzą się do strumienia, bo tam mają wodę.
    - Jadowite?
    - Tak – taksówkarz wzruszył ramionami na znak, że to oczywiste – Jadowite.

Tu żyją węże
    Po dłuższym namyśle kolega z pomysłu wspinaczki zrezygnował, zwłaszcza, że prawdopodobnie musiałby iść sam. A skoro zrezygnował – pojechaliśmy w górę, do miejsca w którym kończyło się Tahuantinsuyu, Imperium Inków.
    Wiem, Drogi Czytelniku, że możesz już mieć dość inkaskich miast (i innych ruin), ale obiecuję, że to już ostatnie. W dżungli prekolumbijskich ruin jest jak na lekarstwo. A inkaskich wcale.

Inkaskie miasto na pustyni koło Nazca
    Fort Samaipata – jak się oficjalnie miejsce nazywa – wznosi się tuż ponad granicą tych ponurych lasów mglistych, a centrum stanowi olbrzymia skała, w której powycinane są charakterystyczne dla andyjskiej kultury trapezowate nisze i inne kształty, które można zobaczyć w wielu miejscach Tahuantinsuyu, chociażby w okolicach Cuzco (o czym zresztą pisałem któregoś razu). Świetna sprawa, aż dziw, że Teoretycy Starożytnej Astronautyki jeszcze tego nie spenetrowali.

Powycinane kamienie w Samaipacie
    Poniżej tejże skały mamy to, co w każdym szanującym się inkaskim mieście: wielki plac ceremonialny do haratania w gałę, tambo czyli magazyny, siedzibę gubernatora...

Główny plac miasta
    Najciekawsze jest to, że mimo, iż był to graniczny posterunek Inków jakoś tak brak przesadnych umocnień obronnych – poza położeniem na szczycie góry. Jedyne fortyfikacje pochodzą już z czasów hiszpańskich; wszak miejscowe plemiona długo jeszcze po konkwiście dawały się Europejczykom we znaki (na przykład słynni Chiquitos – Hiszpanie przez nich musieli przenieść Santa Cruz w inne miejsce).

Fort Samaipata
    Ciekawostką jest też studnia, chincana, opisywana jako tunel ucieczkowy. Położona jest ona jednak poza głównymi zabudowaniami Fortu. Współpodróżnik speleolog stwierdził krótko, a ja z tą opinią się zgadzam:
    - Nie wygląda na coś takiego.

Profesjonalnie zagrodzone wejście do szybu chincany - dziś pełnej wody i plastikowych butelek
    W każdym razie Samaipata jest warta odwiedzenia, nawet jak się nie jest Teoretykiem Starożytnych Astronautyków albo czilującym hipisem. Bo jest tu ładnie. Ale teraz zgodnie z obietnicą na jakiś czas koniec z prekolumbijskimi ruinami – na blogu lecimy do dżungli, nad Amazonkę. Śladami Tomka Wilmowskiego oraz innych de Orellanów.
Amazonka

Najchętniej czytane

Szkoła w tropikach

     Z Indiany nad Amazonką jechaliśmy – mototaksówką , no bo jak – do Mazan nad Rio Napo. Droga była relatywnie nowa, zbudowana z betonowyc...