Tłumacz

16 maja 2025

Luneta jako dzieło Szatana

    Pomysł na ten bardzo filozoficzny wpis powstał w mej głowie bardzo dawno temu, w czasach jeszcze studenckich, gdy trafiłem na zajęcia na wydziale – nomen omen – filozofii. W trakcie zajęć, w czasie jakiejś dyskusji o momentach przełomowych w postrzeganiu rzeczywistości zeszło na wiekopomność galileuszowej lunety (choć jak wiemy, nie on ją wynalazł). Otóż użycie jej wywołało spory intelektualny ferment, na co Kościół (a przynajmniej niektórzy, właściwie to nieliczni, z hierarchów) zareagował stwierdzeniem, że to musi być dzieło Szatana, a to, co tam w niej widać to iluzje. Wywołało to uśmiechy, nieco szydercze, na twarzach młodszych kolegów-studentów (niektórzy bowiem, prosto po maturze i bez większych życiowych doświadczeń byli już bowiem nowocześni; wiecie, wiara – zabobon, te sprawy). Głębsze przemyślenie sprawy skłoniło mnie jednak do wysnucia wniosku, że stwierdzenie ówczesnych purpuratów wcale nie musiały być na wyrost.

Konkatedra we Fromborku - miejsce pracy Mikołaja Kopernika
    Nie chodzi oczywiście o fizyczny obraz widziany w okularze lunety, ale o zachwianie się ładu społecznego. A na tym, jak wiadomo, zyskuje tylko Zło.
    Jaka jest bowiem mentalna mapa ówczesnych Europejczyków? W centrum Wszechświata znajduje się Ziemia, zbudowana z czterech żywiołów, które przechodzą jeden w drugi gnijąc czy paląc się. Ziemia otoczona jest Sferami Niebieskimi, które – w przeciwieństwie do niej – są niezmienne, zbudowane z piątego żywiołu, który jest stały i wieczny. To piąta esencja, kwintesencja, eter. Owszem, przewrót kopernikański wprowadził pewne zamieszanie w mechanikę Nieba, już wiemy, że nie wszystko kręci się wokoło Ziemi, ale nadal w umysłach tkwi przekonanie, że TAM jest inaczej niż TU. I kiedy nasze gnijące życie się skończy, udamy się w miejsce, gdzie trwa niezmienna Wieczność. Więc róbmy tu co trzeba, nie martwmy się przemijalnością, bo TAM jej nie będzie.
    Nie ukrywam, że to wspaniała i spójna wizja Świata, zapewniająca to, do czego Człowiek dąży – bezpieczeństwo i stabilność. Owszem, pojawiają się głosy – wszak Człowiek jest istotą rozumną, zobligowaną do poznawania Świata i czynienia go sobie poddanym przecież – że widoczne na nieboskłonie lśniące gwiazdy są takimi samymi Światami jak nasz, ale to tylko niezbyt znaczne teorie (angielski szpieg spalony na stosie w 1600, Giordano Bruno tak twierdzi, ale wbrew obiegowej opinii poszedł z dymem nie w imię nauki; warto dodać, że – mimo organoleptycznych dowodów – dość powszechnie wiedziano, że Ziemia nie jest płaska; nie jest też wklęsła, choć przecież buty ścierają się na czubkach i piętach najmocniej). W każdym razie żyjemy tu sobie bezpiecznie.
Podobno da się dostrzec krzywiznę Ziemi
    Kiedy jednak, czyniąc sobie Ziemię poddaną, dostajemy do ręki nowe narzędzia poznawania Świata to poczucie bezpieczeństwa pęka niczym mydlana bańka. Taki mikroskop nie robi mentalnej krzywdy (zresztą do dziś sporo ludzi nie wierzy w drobnoustroje), ale teleskop? Patrząc przezeń w niebo widzimy na Księżycu kratery. Dziury. Generalnie znaki zniszczenia, zgnilizny. Czyli TAM występuje to samo co TU. A jeżeli obie te sfery są takie same, to jaki sens jest starać się TU by trafić TAM? Czyżby Nieba nie było? A jeśli Nieba nie ma, to nie ma też Piekła. Nie ma kary. Hulaj dusza, można robić wszystko to, na co ma się ochotę.
Hulaj dusza, Piekła nie ma
    Ktoś mądrzejszy ode mnie stwierdził, że największym osiągnięciem Szatana jest to, że już nikt w niego nie wierzy. Wtedy dopiero może on poszaleć.
    Ktoś powie: hola, hola! Przecież właśnie pękła szklana bańka, w której żyliśmy. Możemy wszystko, nikt nam tu, w fizycznym Świecie, nie mówi jak żyć (skoro Niebo nie jest TAM, schować się musi poza Świat realny, czyli przestać istnieć w przestrzeni rzeczywistej), jesteśmy zaledwie drobinką, avanti, naprzód! Ten ktoś to Rene Descartes, najemny żołnierz z Francji, walczący w krwawych wojnach w Niderlandach. Znamy go jako Kartezjusza. Tak, to ten od słynnego "myślę, więc jestem". Ludzie tego pokroju w końcu mogą odetchnąć, zerwali okowy, będą mogli żyć kierowani Rozumem. Ba, niedługo, pośród gwałtów i mordów Wielkiej Rewolucji Francuskiej, wznosić zaczną w bałbochwalczym kulcie owemu Rozumowi świątynie. Bo przecież Nieba nie ma, Bóg jest martwy, świat realny jest poznawalny. Nietzsche czy Marks wyrastają z tej kartezjańskiej wizji Świata. I wiemy do czego to doprowadziło – stworzyli zastępczy model bezpiecznego Wszechświata, przyjęli pod swoje skrzydła masy przerażone brakiem stabilizacji i bezpieczeństwa. Auschwitz nie spadło z nieba.
Amsterdam - ulubione miasto Kartezjusza
    Bo, jak wspominałem, większość ludzi wcale nie chce zdobywać Świata. Wizja mówiąca, że jesteśmy li tylko niewielką kruszynką w olbrzymim Wszechświecie, na dodatek pozbawieni fizycznej opieki z TAM jest dla typowego człowieka czymś strasznym. W końcu nie po to przez setki tysięcy lat budowaliśmy sobie bezpieczny obraz Świata, żeby teraz znowu bez jakiegoś wsparcia wyjść w ciemność. Wie to Blaise Pascal – człowiek niezwykle wrażliwy, przerażony wizją zniknięcia Boga z fizycznego Świata. Nie ucieka jednak w stronę wiary, większość z nas to Tomaszowie Didymosowie, żeby uwierzyć musimy zobaczyć (a to już niemożliwe), tylko bierze sprawę na logikę – stąd słynny Zakład Pascalowski, mówiący, że głupotą byłoby przypuszczać, że faktycznie Boga nie ma. A skoro tak, to takąż byłoby nie przestrzeganie Jego zasad.
Gdy wykluczy się Boga.
    Jak pokazuje nam historia, logika Pascala nie zlikwidowała myślowego fermentu, i nie zapobiegła okropnościom dziejącym się za sprawą uważających się za nowoczesnych fanatyków ułud dających pozorne poczucie bezpieczeństwa. Skoro en masse Europa odrzuciła spójną i bezpieczną wizję Świata nie ma się co dziwić, że właśnie zostaje pożerana przez kulturę mającą własną koncepcję mentalnego bezpieczeństwa. Szatan tylko się cieszy.

9 maja 2025

Piza

    Był 25. sierpnia roku 1609. Przed Pałacem Dożów, bodajże w loggi słynnej dzwonnicy, w najważniejszym miejscu weneckiego imperium odbywało się prawdziwe dziwowisko. Oto słynny naukowiec i matematyk, można by rzec, że pierwszy astronom, prezentował władcom Najjaśniejszej Republiki Świętego Marka przełomowy dla dziejów zachodniej cywilizacji wynalazek – lunetę.
Widok na Pałac Dożów i campanilę na Placu Swiętego Marka
    Mężczyzna ów nie był autorem tego dzieła. Teleskop – czy też lunetę wynaleziono, podobnie jak mikroskop, w odległych Niderlandach (ale przecież to, podobnie jak Wenecja, ziemie podtapiane) przez Hansa Lipperheya i/lub Zachariasa Janssena z ojcem (możliwe też, że był to Jacob Metius – ot, taki czas na wynalezienie lunety był, działali de Brache czy Kepler), ludzi zajmujących się obróbką kamienni szlachetnych (w końcu i w teleskopie, i mikroskopie wynalezionym podobno także przez wspominanych Janssenów, to tylko odpowiednio oszlifowane soczewki), niemniej ulepszył znacząco całą machinę – i można było zacząć obserwować tajemnice Sfer Niebieskich (co oczywiście nie spotkało się z przychylnością kręgów kościelnych, ale o tym w następnym wpisie).
    Najciekawsze jest, że ów wynalazca wcale nie było Wenecjaninem. Ba, pochodził z miasta, które kilkaset lat wcześniej było prawdziwą potęgą w śródziemnomorskim handlu lewantyńskim, i dopiero jej upadek utorował drogę do weneckiej potęgi. Był to mianowicie Galileo Galilei z Pizy.

Dom rodziny Galilei
    Tak, wszyscy wiemy z czego słynie ta dawna kupiecka republika, ale naprawdę od wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Pola Cudów (Campo de Miracle) dla rozwoju naszej cywilizacji ważniejsi byli tamtejsi matematycy – uznawany za wynalazcę lunety Galileusz (Galileo Galilei właściwie nazywać się powinien Bonaiuti, ale na cześć odległego przodka o imieniu także Galileo rodzina zmieniła swe miano na to, jakie znamy) i Leonardo z Pizy, szerzej znany jako Fibonacci (a kto ciągu Fibonacciego nie zna, ten ostro wagarował w szkole). Byli także liczni artyści i rzeźbiarze, ale tacy odpowiadają głównie za piękno, nie za postęp. Choć oczywiście jedno nie wyklucza drugiego.

Pizańska starówka
    Niemniej rzeczywiście Pole Cudów warte jest odwiedzenia. Cudowna romańska katedra czy baptysterium w czasach świetności miasta robiące za wieżę informacyjną dla wpływających do portu statków to klasa sama dla siebie (zagadkowy jest zwłaszcza dach baptysterium, w połowie pokryty blachą a w połowie dachówką – wiele jest teorii, możliwe, że chodziło o brak pieniędzy; no i cudowna średniowieczna ambona w kilkukrotnie powiększanej katedrze, cymes).

Pole Cudów - baptysterium, katedra i dzwonnica
    A Camposanto? Zabytkowy cmentarz, wedle legendy dzięki ziemi przywiezionej z Jerozolimy posiadający niezwykłą właściwość rozkładania ciał pochowanych zmarłych w jedną noc. Teraz informacja dla wszystkich co sobie teraz podśmichujki robią: legenda jest prawdziwa (dla pewnej wartości prawdy), jest to przedbobon. Otóż nim założono cmentarz były tu doły z wapnem, potrzebnym do budowy cudnych konstrukcji Placu Cudów. A co wapno robi z ludzkimi zwłokami wiedzą wszyscy, nie trzeba być stosującym je komunistą.

Camposanto
    Jest też oczywiści campanila, dzwonnica, postawiona na niestabilnym piaszczystym gruncie już w czasie wznoszenia okazała się katastrofą budowlaną. Z jakiegoś powodu większość turystów robi sobie zdjęcia na których ową konstrukcję podpiera. Z ciekawostek: Krzywą Wieżę przed totalnym runięciem ocaliły m.in prace polskich inżynierów.

Krzywa Wieża
    Przez piękno Placu Cudów turyści rzadziej oglądają resztę miasta – a tłok jest tam zdecydowanie mniejszy (brak jest chociażby majfrendów – czyli nachalnych sprzedawców tanich podróbek kręcących się masowo podle katedry oraz kieszonkowców). Dom Galileusza jest rzadko fotografowany (leży za to przy głównej ulicy miasta), podobnie jak Pałac Pod Zegarem na Placu Kawalerów skrywający w swoich murach wieżę będącą miejscem tragedii Ugolina della Gherardesci (wiecie, tego, który osadzony w zamknięciu by nie umrzeć z głodu zjadł swoich potomków).

Palazzo dell'Orologio
    Rzadko kto dociera do Arno, rzeki która najpierw przyczyniła się do rozwoju Pizy, a potem stała się zgubą miasta.
    Dziś bowiem Piza leży kilkanaście kilometrów od Morza Tyrreńskiego, i trudno sobie wyobrazić, że mieszkańcy miasta w Średniowieczu regularnie wypływali spod katedry handlować toskańskimi dobrami w Konstantynopolu, Lewancie czy północnej Afryce. Okręty republiki wojowały z Amalfi i Genuą o dominację na szlakach handlowych, ze sporym powodzeniem (to znaczy: Amalfińczyków pogonili, ale od Genueńczyków dostali oklep). Finalnie wszystkich pogodziła ta okrutna Wenecja (ostała się ino Genua). Dla Pizy dodatkowym ciosem była bliskość potężnej Florencji, ale ostatecznie portowe znaczenie miasta pogrążyła Arno. Kto widział tą rzeką, czy to tu, czy we Florencji, doskonale wie, że rzeka nigdy nie jest przezroczysta. Niesie tony materiału z gór – i przez te kilkaset lat przyniosła go tyle, że z Pizy nad morze jest daleko. Bardzo.

Arno w słoneczny dzień
    Funkcję głównego portu Toskanii dziś spełnia Livorno.

Port w Livorno
    Ale zostawmy to relatywnie młode (bo z XVI wieku) włoskie miasto, i wróćmy do owej wspominanej na początku wpisu lunety. Bo był to przyrząd – uznany przez część członków Kościoła za dzieło szatana – który bardzo mocno zmienił nasze postrzeganie rzeczywistości. Chyba bardziej niż wiekopomne O obrotach sfer niebieskich Kopernika.

2 maja 2025

Wenecje

    Po krótkim blogowym interludium dotyczącym spraw naszej umiłowanej acz umęczonej Ojczyzny wracamy – przynajmniej częściowo – na Półwysep Apeniński, do Esgaroth, Miasta na Jeziorze Wenecji, miasta na Lagunie. Miarą potęgi i siły oddziaływania tej niecnej republiki kupieckiej jest ilość miejsc na Świecie, o jakich bedekery piszą "taka-to-a-taka Wenecja".

Wielki Kanał w Wenecji

    Robią to z uporem godnym lepszej sprawy – i niemal gdziekolwiek miasto leży na wyspach nad rzeką otrzymuje miano weneckie. Weźmy taki Amsterdam. Wenecja Północy, prawda? Przynajmniej jedna z wielu. Miasto w pewnym okresie swej historii potężniejsze niż włoska republika, wyrosło na bagnistej nizinie u ujścia rzeki Amstel, pełne kanałów (wpisanych na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, podobnie jak fortyfikacje okalające Amsterdam; analogicznie na Liście znajduje się Wenecja oraz weneckie fortyfikacje we Włoszech i basenie Adriatyku) także wzniesione zostało na usztywniających grunt palach. Mimo wspaniałości Złotego Wieku holenderskiego miasta nikt nie nazywa Wenecji Amsterdamem Północy – co w sumie nie jest dziwne, zważywszy, że osada na tamie na Amstelu powstała kilkadziesiąt lat po tym, jak Wenecjanie w najlepsze dzięki armii krzyżowców zdobywali Konstantynopol.

Kanały Amsterdamu

    Inną Wenecją Północy, jeszcze młodszą, ba, powstałą w czasach, gdy Najjaśniejsza Republika Świętego Marka powoli poczynała tracić swe olbrzymie śródziemnomorskie imperium jest carska stolica nowego wzoru, założony na surowym kamieniu Sankt Petersburg. Położone nad Newą (rzeka może i krótka, ale potężna – to ona do Bałtyku wtłacza najwięcej słodkiej wody) także pełne jest kanałów, a gdy wiatr wieje od morza cofka powoduje powodzie, dużo potężniejsze niż wenecka acqua alta (w Wenecji wiatr wieje od wschodu, w Petersburgu od zachodu; w obu wypadkach by zapobiegać powodziom i podtopieniom zainstalowano specjalne zapory, te rosyjskie są skuteczniejsze).

Kanały Sankt Petersburga

    Właściwie znając miłość założyciela miasta do Niderlandów Petersburg powinno się zwać Amsterdamem Wschodu (część miasta zwie się Nową Holandią), ale jakoś nikt tak nie robi. Może dlatego, że Nowy Amsterdam (gdzie nomen omen dziś jest dzielnica zwana Małą Italią) leży w kraju, który przez większość XX darł koty z ZSRS i Rosją?

Nowy Amsterdam dziś Nowym Jorkiem zwany

    Co do Ameryki zaś – to tam widziałem jedyną swoją pozaeuropejską Wenecję. Mianowicie dzielnicę Iquitos o biblijnie brzmiącej nazwie Belen. Miejsce to – jakże charakterystyczny dla podtapianych wiosek Amazonii palafit, osada na palach – Wenecją jest przez jakieś pół roku. W porze suchej jest fawelą, slumsem, nie śniącym o imperialnej potędze (chociaż nie, śnić to sobie może; na pewno nie ma potęgi którą może wspominać; chociaż...) organizmem miejskim.

Belen w porze suchej

    Wracając do Europy – przypomniało mi się, że widziałem jeszcze Małą Francuską Wenecję – czyli alzacki Colmar. Więcej Wenecji nie pamiętam (chyba, żeby liczyć Trogir, zwany Chorwacką Wenecją, należący kiedyś, jak i większość Dalmacji, do posiadłości Najjaśniejszej Republiki Świętego Marka).

Colmar
Trogir

    No, chyba, że w Polsce, to widziałem. Z racji ilości mostów, położeniu na (kiedyś) pięciu wyspach oraz węzłowi hydrologicznemu Wenecją Północy zwany jest Wrocław. W przeciwieństwie do innych tego typu miast nie jest regularnie zalewany – choć osobiście pamiętam Powódź Tysiąclecia w 1997, kiedy praktycznie całe miasto znalazło się pod wodą. Tutaj jednak na tragedię złożyły się – oprócz olbrzymich opadów – także warunki pozasportowe, m.in Czesi zrzucający bez ostrzeżenia wodę z własnych zbiorników zaporowych, lata zaniedbań infrastruktury hydrologicznej oraz – charakterystyczne dla komunistów ignorujących prawa przyrody (nie tylko jeśli chodzi o płcie) – gęsta zabudowa podwrocławskich polderów, przez setki lat służących do przyjmowania wód powodziowych niesionych przez Odrę. Nie wiem czemu: zawsze socjalizm doprowadza do ludzkiej tragedii, a jakieś kognitywne immakulaty i tak weń wierzą. Ot, siła propagandy.

Ostrów Tumski we Wrocławiu
    Poza Wrocławiem Wenecji w Polsce jest pewnie bez liku, ja osobiście kojarzę trzy takie dzielnice: w Szczecinie, Bydgoszczy i – tu pewnie będzie zaskoczenie dla W. Sz. Czytelników – w Pabianicach. Największa z nich, mocno zaniedbana (obecnie coś tam grzebią) to ta leżąca nad Odrą szczecińska.
Szczecińska Wenecja
Bydgoska Wenecja
Pabianicka, hm, Wenecja
   
I mamy przecież jeszcze Wenecję – Wenecję. Na Pałukach. Dawne miasteczko powstało pod koniec XIV wieku jako Mościska (wszak leży nad trzema jeziorami, most był niezbędny), ale właściciel dóbr pojechał na studia do oryginalnej Wenecji (cóż, Polacy robili Grand Tour i Erasmusa zanim było to modne), i tak mu się spodobała, że swoje dobra nazwał tak samo. Mało tego, postawił tu zamek obronny, jakiego w Mieście na Jeziorze mieście na Lagunie próżno szukać.

Ruiny weneckiego zamku
    Oprócz ruin gotyckiej warowni atrakcją wioski jest Żnińska Kolejka Wąskotorowa, która tu właśnie, oprócz stacyjki, ma też niewielkie muzeum.
Stacja Wenecja
Kolekcja wąskotorowych ciuchci
   
A po drugiej stronie jeziora znajduje się osada, podobnie jak oryginalna Wenecja, leżąca (kiedyś) na wyspie, której budowle także umacniane były palami wbitymi w ziemię – Biskupin.

Brama osady w Biskupinie
    Powstała w czasie, kiedy kilka niewielkich osad nad Tybrem zamieszkałych było przez półdzikich pasterzy i rolników nie wiedzących jeszcze, że staną się Rzymianami. Kto zbudował protomiasto w Biskupinie właściwie nie wiemy – choć niektórzy utożsamiają ludność kultury łużyckiej z ludem Wenedów (od którego – lub którym był – miano miał wziąć jeden z odłamów Słowian). A ów tajemniczy lud wiążą owi, w związku z podobieństwem nazw, z Wenetami pojawiającymi się później nad Adriatykiem (inni Wenetowie znani są z Bretonii). Od których to italskich Wenetów pochodzić ma nie tylko miejscowy dialekt (technicznie nie jest to część języka włoskiego), ale i nazwa Wenecja. Logicznie było by więc nazywać w bedekerach Wenecję Biskupinem Południa.
Biskupin Południa - Pałac Dożów i dzwonnica katedry
    Nim jednak w następnych wpisach rozpierzchnę się po Półwyspie Apenińskim coś mi się jeszcze przypomniało. Przecież południowoamerykańska Wenezuela to nic więcej, jak Mała Wenecja (nazwę tę nadali niemieccy osadnicy). Ale nad tym rozwodzić się nie będę, w tym zniszczonym przez komunistów leżącym na ropie naftowej kraju jeszcze nie byłem, choć w czasie peregrynacji po Latynoameryce nie raz zdarzało się mi spotykać uchodźców z tego państwa. O czym zresztą na blogu wspominałem zdaje się. Udanej majówki.

25 kwietnia 2025

Polski atom

    Po Wielkiejnocy na blogu miałem kontynuować wpisy o podróżach po Półwyspie Apenińskim (niby mógłbym napisać: po Włoszech, ale Italia czasu upadku Imperium Zachodniorzymskiego po drugą połowę XIX wieku była li tylko pojęciem geograficznym; gdyby nie sukcesy ichniejszych piłkarzy i dostępność telewizji nadającej w ustandaryzowanym języku włoskim dalej pewnie by takim była, a mieszkańcy północy i południa fizycznie nie byliby w stanie znaleźć wspólnego języka), ale postanowiłem na chwilę wrócić na rodzime podwórko. Na jeden wpis.
    O energii atomowej.
    Tak, wiem, temat zdaje się być oklepany jak mata po zawodach zapaśniczych – wszak wiadomo, że indolencja rządzących naszym krajem oddala w czasie powstanie pierwszej elektrowni jądrowej (choć słyszy się już buńczuczne głosy o drugiej i trzeciej), tym samym sytuując Polskę w grupie krajów – co tu dużo mówić – zacofanych. Dzieje się to w chwili, gdy zapomnieliśmy już o traumie Czarnobyla (zaraz rocznica eksplozji; w czasach radzieckiej okupacji planowano uruchomienie elektrowni atomowej typu RBMK w Żarnowcu – może i produkowały one najtańszą energię w historii, ale rozumiem ówczesny sceptycyzm mieszkańców).

Kokpit reaktora typu RBMK

    I pomijam tu aspekt militarny: wszak kto nie ma broni atomowej jest nikim na arenie międzynarodowej. Za przykład niech posłuży jedno z wrogo do Polski nastawionych państw Europy Wschodniej – w imię jakichś międzynarodowych układów oddali własny arsenał nuklearny, a teraz nie kontrolują w całego terytorium kraju.

Jedno z miast w wyżej wymienionym kraju

    Polska "miała" głowice nuklearne, będące w jurysdykcji okupującej nasz kraj Armii Czerwonej, ale o tym wspomnę kiedy indziej – jak wreszcie odwiedzę te opuszczone dziś obiekty leżące głównie w północno-zachodniej części kraju.

Symbol radzieckiej okupacji

    Teraz o czym innym – z powodu braku pieniędzy nasz jedyny reaktor nuklearny – Maria (imię nadane na cześć pionierki atomistyki, naszej dwukrotnej noblistki) – ma zostać wygaszony (podobno tylko na dwa miesiące, przerwa techniczna jakoby). Już raz wyłączono go, także z biedy, na początku lat 90-tych. Pomijam już jakie znaczenie ma ten eksperymentalny obiekt dla polskiej nauki (i tak mocno doświadczanej – wstrzymywane są kolejne projekty, także z branży nuklearnej), ale jest to jedno z nielicznych miejsc na Świecie produkujące ważne dla medycyny radioaktywne izotopy. Wygląda to naprawdę na jakąś podłą krecią robotę. Albo bezbrzeżną głupotę. Co więcej – oba te stwierdzenia nie muszą się wykluczać.
    Jak byśmy byli jakimś bantustanem, normalnie.

    Zresztą może i jesteśmy, i ad acta należy odłożyć pamięć o tym, że 1000 lat temu – wbrew sąsiadującym z nami wtedy (i teraz) Niemcami Bolesław Chrobry koronował się na króla. O którym to okresie niedawno na blogu było. Warto dodać, że XX-wieczni okupanci nie rozpieszczali naszego Narodu – także jeśli chodzi o atom.

Ruda uranu
    A konkretnie o rudy uranowe, których niewielkie, acz bogate pokłady leżały w Sudetach, w okolicy Kowar, w rejonie od setek lat słynącym z górnictwa (weźmy Złoty Stok czy najstarsze miasto w Polsce, Złotoryję – nazwy mówią za siebie).
Kowary
    Przed II Wojną Światową rudę uranu rozpoczęli eksploatować Niemcy, po zaś – jeśli ktoś chciał powiedzieć, że Polacy, to gratuluję optymizmu – sowieccy okupanci. Rozpoczynała się Zimna Wojna, radzieccy szpiedzy i zainfekowani ideologią komunistyczną naukowcy na potęgę wykradali prace alianckich, głównie amerykańskich, centrów naukowych, by tylko przyspieszyć budowę broni atomowej dla Stalina. Jak wszyscy wiemy – udało im się, i ZSRS został drugim po USA mocarstwem atomowym. Do produkcji zaś bomb A potrzebny był uran. Sowieci mieli swoje złoża, ale zawierały one dużo mniej tego radioaktywnego metalu niż te polskie – stąd i eksploatowali je u nas. I wywozili, jak wszystko, na Wschód.
Sudety wewnątrz
    Czy więc pierwsza radziecka bomba atomowa powstała z polskiego uranu? Nie jest to wykluczone, acz namacalnych dowodów brak. Przewodnik opiekujący się jedną z kopalni, położonym u stóp Śnieżnika obiekcie w Kletnie, opowiadał mi, że jest to wielce prawdopodobne. I mimo, że – w przeciwieństwie do kopalni w Kowarach – nie znaleziono tu żadnych tajemniczych skrytek, Kletno ma dużo straszniejszy sekret, dotyczący stosunku okupacyjnych władz PRL do Polaków: w kopalni uranu pracowali bowiem polscy żołnierze – w ramach karnych batalionów górniczych (nie jest to chyba oficjalna nazwa, ta zmieniała się w przeciągu lat trwania komunistycznego reżymu). Tu, do wydobywania radioaktywnego urobku kierowano poborowych z rodzin podejrzanych dla nowej władzy – synów partyzantów, działaczy niepodległościowych, społeczników, katolików, patriotów. Warunki były ciężkie – zagrożeniem był nie tylko rakotwórczy pył. Maski gazowe miały w tamtym okresie filtr z igiełek azbestu – więc albo oddychało się kancerogennymi igiełkami, albo takmiż promieniotwórczym powietrzem kopalni. Częściej tym drugim, bo maski pono szybko się zapychały i trzeba było pracować bez nich. Efektem były szybsze zgony na nowotwory wrogów Ludu. Komuniści robili wszystko, by wyniszczyć Naród.
Kopalnia w Kletnie
    Całe szczęście obecnie nie stosuje się takich praktyk, zaś ofiary owego systemu doczekały się godnego upamiętnienia i zadośćuczynienia. Nie no, żartuję. Niedawno przywrócono wysokie świadczenia socjalne dla komunistycznych oprawców, a współpracownicy komunistycznego reżymu i ich potomkowie żyją sobie jak początki w maśle i nadal dzierżą gros władzy w Polsce. I tak, wiem, trwa kampania wyborcza.

Kampania wyborcza

    Płakać się chce nad tą naszą polską przyszłością, więc kończę tą jeremiadę i wracam na Półwysep Apeniński. A do atomu w Polsce, jak wspominałem wyżej, wrócę, jak dotrę do sowieckich silosów atomowych na Pomorzu (choć nie zrobię tego w obecną majówkę, to Czytelników zachęcam – albo tam, albo w góry do Kletna i Kowar)

21 kwietnia 2025

Pachamama

    Pachamama to południowoamerykańska bogini, której funkcję można przyrównać do Demeter, Gai, Prozepiny, Kory, Kybele, Rei czy Asztarte (czyli tych pogańskich boginek, często potępianych w Piśmie Świętym). Znaczy: jest to Matka Ziemia, która odpowiada za powstawanie życia. Do dziś cieszy się ogromną czcią w Ameryce Południowej – żaden szanujący się Indianin nie wypije szklaneczki (zwłaszcza chichy, lekko fermentowanego napoju w czasach prekolumbijskich mającego znaczenie sakralne) bez ulania drobinki cieczy na cześć Pachamamy.
Kopie rytualnych naczyń z których pito chichę ku czci Pachamamy
    
Ważne, żeby wylewać na ziemię, nie na podłogę – sam byłem świadkiem jak znajomy nie mogąc znaleźć kawałka gruntu podlał chichą stojącą w donicy ozdobę wnętrza kuzkańskiego lokalu. Zresztą jak wiadomo, co kraj to obyczaj. A w Ameryce Południowej – zwłaszcza w państwach w których silne są tradycje indiańskie – obyczajem pozostała wiara w prekolumbijskie duchy. Wspominałem zresztą kiedyś, że spacerując po inkaskich ruinach spotkałem żywe przejawy takiego kultu – obiaty dla Pachamamy.
Współczesne ofiary dla Pachamamy
    
Obchody ku czci słońca, Inti Raymi (dosłowni Święto Słońca), od pewnego czasu znów są w Peru oficjalnym świętem. Ruiny Sacsayhuaman tętnią wtedy życiem, a na zboczach Nevado Ausangate aż roi się od szamanów. Swoją drogą Ausangate to imię jednego z pomniejszych andyjskich bóstw Apu, Pana Burzy.
Nevado Ausangate
    
Co nie powinno zaskakiwać, każdy szanujący się Andyjczyk wierzy w obecność duchów zwanych supay (co to takiego, i dlaczego nie są to demony saqra kiedyś wspominałem, kto chce, to sobie przeczyta). Wiara jest tam strasznie silna.
El Niño Compartido - nieusnakcjonowany przez Kościół obiekt kultu, technicznie nieznanego pochodzenia mumia
    
Tak silna, że Kościół Katolicki nie jest w stanie jej całej zagospodarować – stąd oprócz tradycyjnych wierzeń jest Ameryka Południowa miejscem rozwoju nowych ruchów religijnych czy wybuchającego krwawo co jakiś czas marksizmu.
Nowe ruchy religijne w Ameryce Południowej
    Ale tam ma to jeszcze ręce i nogi. W Europie, naznaczonej piętnem tej ohydnej Wielkiej Rewolucji Francuskiej (i jej krwawymi następstwami; historiografia marksistowska Rewolucję Październikową uważa za kolejny – i zdaje się ostateczny – akt rewolucyjnej historii dziejów) nie. W Starym Świecie lata laicyzacji i tryumfów socjalizmu bardzo mocno nadwątliły społeczeństwa oparte na wielowiekowych fundamentach chrześcijaństwa.
Modernizm i nowoczesność
    Zmarły dziś – bo to wpis okazjonalny – biskup Rzymu Franciszek (świeć Panie nad jego duszą), przecież z Ameryki Południowej, bardzo w dziele umacniania pozycji  nie pomagał. Vaticanum II przeprowadziło prawdziwy zamach na tradycję i splendor Kościoła Katolickiego (jakby nie było, wciąż największej konfesji na Świecie), a papa Bergoglio robił wszystko, by wartości te zdeprecjonować. A odprawianiem rytuałów ku czci Pachamamy w Stolicy Piotrowej naprawdę przesadził. Początkowo tłumaczono, że to przecież nic zdrożnego, wszak święty Grzegorz I Wielki (największy papież swoich czasów, i jeden z najważniejszych w ogóle) radził przejmować lokalne miejsca kultu oraz zwyczaje i przekształcać je na modłę chrześcijańską. Boliwijskie sanktuarium w Copacabanie czy nasze pisanki ze święconki są tego najlepszym dowodem. Miała by więc być Pachamama wizerunkiem Najświętszej Maryi Panny – ale sam Franciszek przyznał, że jednak była to Pachamama, a nie NMP. Cóż. Król Salomon, obdarzony przez Boga wielką mądrością też w końcu do Świątyni wprowadził idole różnych baalów i aszer. Jak się to skończyło wszyscy wiemy (informacja dla ateuszy – na Królestwo Izraela spadło sporo klęsk, aż do upadku).
Sanktuarium maryjne w Copacabanie
    Papieża Franciszka – jako jedynego póki co – widziałem osobiście. Raz na konsystorzu, kilka razy na audiencjach generalnych na Placu Świętego Piotra, ale najbardziej w pamięci zapadła mi audiencja generalna w trudnym czasie paniki koronawirusowej – kiedy spotkania z potrzebującymi pociechy wiernymi odbywały się na na niewielkim dziedzińcu Świętego Damazego. Na który wstęp był dość ograniczony. Trochę smutno.
Audiencja generalna u papieża Franciszka na Dziedzińcu Świętego Damazego w Watykanie
   
Najgorzej jednak, że głowa kościoła katolickiego (jaka by nie była) odchodzi, gdy w czasie największych świąt chrześcijaństwa ogranicza się dostęp wiernym do Grobu Pańskiego. To znaczy: sam się nie ogranicza, jeśli wiecie o czym mówię. Może z tego powodu podczas ostatniego wystąpienia papy Franciszka i błogosławieństwa Urbi et Orbi nie było o tym słowa.
Kopuła Bazyliki Grobu Pańskiego
    W każdym razie papież Franciszek jest już na Sądzie Ostatecznym, żywot ziemski naznaczony u swego kresu ciężką chorobą już się zakończył. Więc nie mam plenipotencji do dalszej oceny tego dziwnego pontyfikatu. Teraz pozostaje się nam, katolikom, modlić o mądre wykorzystanie przez kardynałów, książąt Kościoła, podszeptów Ducha Świętego.
Plac Świętego Piotra, miejsce tradycyjnych papieskich orędzi
    I nieodmiennie zastanawia mnie, co sprawiło, że poprzedni następca Świętego Piotra zrezygnował z piastowanego urzędu. A W. Sz. Czytelnikom życzę jeszcze raz Wesołych Świąt, i przepraszam za taki trochę osobisty wpis, ale w końcu jestem Autorem bloga, i członkiem Kościoła Katolickiego, o którego przyszłość w tych niepewnych czasach pełnych nieustannych ataków zwyczajnie się boję.
IHS

Najchętniej czytane

Luneta jako dzieło Szatana

     Pomysł na ten bardzo filozoficzny wpis powstał w mej głowie bardzo dawno temu, w czasach jeszcze studenckich, gdy trafiłem na zajęcia n...