Tłumacz

31 grudnia 2022

Sylwestrowa wojna

    Nieodżałowanej pamięci profesor Wolniewicz wspaniale charakteryzował toczącą się od wielu lat w Europie wojnę między cywilizacjami i nie chodzi tu o starcie ukraińsko-rosyjskie trwające od 2014 roku na terytorium Ukrainy (tam akurat nie ma mowy o walce międzycywilizacyjnej), a o konflikt w Europie Zachodniej pomiędzy imigrantami i potomkami imigrantów a znacznie osłabionymi przez marksizm kulturowy społeczeństwami i organizmami państwowymi. O tym wewnętrznym niszczeniu tożsamości Europy już zresztą pisałem przy całkiem innej okazji.
    Słaby temat na sylwestrowy wpis – ktoś powie. Może i słaby, ale tak akurat wypadło, zwłaszcza, że najsilniej stan zagrożenia tej "bezobjawowej" wojny odczułem właśnie w Sylwestra w jednym z najbardziej "nowoczesnych" miast Europy, w Berlinie (i że w związku z konwencjonalną wojną toczącą się u naszych granic o tym zagrożeniu trochę zapominamy).
Berlin
    W poprzednim wpisie wspominałem, że do stolicy Niemiec najczęściej przyjeżdżałem zimą – na Sylwestra czy na Jarmarki Bożonarodzeniowe. Oczywiście, wszystko pracowniczo – zmiana daty to tylko zmiana daty, a Jarmark (z niemieckiego Jahrmarkt, doroczny targ) to w dzisiejszej formie tylko – dosyć droga – atrakcja turystyczna. Na berlińskich targowiskach kupić można badziewne pamiątki, grzane korzenne wino i – tu akurat nie mam przeciwwskazań – gorącą kapustę z kiełbasą: wszystko w cenach, hm, promocyjnych (tradycja bożonarodzeniowych targów od jakiegoś czasu odradza się i u nas – zwłaszcza w starych hanzeatyckich ośrodkach jak Kraków czy Wrocław – ale i tam na stoiskach jest ekstremalnie wręcz drogo). No ale skoro są klienci chcący takie miejsca odwiedzać – to nie mam nic przeciwko, z tego żyję.
Jarmark Bożonarodzeniowy na Placu Żandarmerii
    Tamtego roku byłem na berlińskich jarmarkach (bo w centrum jest ich tak naprawdę kilka, czy to na Placu Żandarmerii, czy koło Czerwonego Ratusza) kilka dni przed tragicznym zamachem terrorystycznym przeprowadzonym skradzioną polską ciężarówką. Nasz rodak przypłacił akcję życiem, ale zdążył jeszcze przeszkodzić terroryście w rozjechaniu większej liczby ludzi. Niemniej ofiar było sporo.
    Taka jest bowiem istota tej kulturowej wojny – atakować zwykłych ludzi (w Europie dzięki socjalistycznym ruchom pacyfistycznym rozbrojonych, a więc nie mogących się bronić), szerzyć postrach, wzbudzać uczucie niepewności. Wtedy takiemu rozbitemu i przerażonemu społeczeństwu łatwiej będzie można narzucić własną narrację – czy też może własną cywilizację z jej kodeksem postępowania: dla nas barbarzyńskim, ale przecież jakże prostym i jasnym, oferującym moralnie znacznie więcej niż prymitywny konsumpcjonizm rugujący rękami (to jest paradoks) kulturowych marksistów tradycje cywilizacji europejskiej.
Pomnik Marksa i Engelsa - twórców ideologii niszczącej cywilizację Europy
    Kilka tygodni później znowu byłem w Berlinie – tym razem z grupą chcącą świętować zakończenie roku na głównych placach stolicy Niemiec. Obchody Sylwestra są tu podobnie zorganizowane jak te nasze, jest jakaś scena, występy – choć oczywiście w żadnym polskim mieście nie gromadzą się takie tłumy (jest też dużo ciszej niż w Amsterdamie, o czym już pisałem). Tamtego roku człowiek mógł poczuć się jak w stanie wojennym: wszędzie uzbrojone wojsko, policja, na ulicach SKOT-y (czy ich niemieckie odpowiedniki), barierki...
    Pijanym imprezowiczom przeszkadzało to o tyle, że nie wszyscy mogli dostać się na miejsce głównych koncertów – ale efekt dla mnie był straszny. Do tej pory podróżowanie po Europie Zachodniej uznawałem za bezpieczne, teraz już nie. Nie jest dla mnie obecnie zaskoczeniem widok żołnierzy uzbrojonych po zęby żołnierzy, patrolujących ulice czy stojących przy najważniejszych atrakcjach turystycznych zachodnioeuropejskich miast, w miejscach, gdzie zbiera się tłum w który można uderzyć. Od kilku lat pod tym względem Europa Zachodnia przypomina chociażby Bliski Wschód – który przecież w odczuciu wielu składa się z Dzikich Krajów. Czujności państw zachodnioeuropejskich – mam nadzieję – nie osłabiła panika koronawirusowa: kiedy po tych kilku chudych latach turyści wrócili na Zachód wojskowi dalej stali w pogotowiu.
    W wielu miejscach pojawiły się też utrudnienia dla terrorystów – najczęściej po fakcie: wjazdu na barcelońską Ramblę bronią olbrzymie klomby a nicejska Promenada Anglików ogrodzona jest potężnymi zabetonowanymi pachołkami. Niestety, działalność armii terrorystycznej polega na tym, że zamachowcy są często pojedynczymi ludźmi i mają bardzo wiele pomysłów w jaki sposób zamordować jak najwięcej przypadkowych przechodniów. Niekoniecznie muszą użyć broni palnej. Może to być nóż, domowa bomba, samochód...
Katedra w Kolonii
Las Ramblas w Barcelonie
Promenada Anglików w Nicei
Tamiza w centrum Londynu
Pałac Królewski w Madrycie
Notre-Dame w Paryżu
    Nawet nie wiemy jakie mamy szczęście, że żyjemy w Polsce (chyba, że jeździmy za granicę nie na all inclusive, to wiemy): u nas jest bezpiecznie, spokojnie – jak nie w Europie – choć oczywiście w tym (a zaraz zeszłym) roku przyjęliśmy miliony uchodźców. Z tym, że głównie wojennych (wszak za granicą wschodnią mamy wspomnianą już tradycyjną krwawą wojnę, z armiami i czołgami – nawet, co tradycyjne w tym rejonie Świata, są tam okropne zbrodnie wojenne) a nie nielegalnych imigrantów z Azji i Afryki, wśród których – według zapewnień liderów islamskiego terroryzmu – znajduje się sporo bojowników gotowych umrzeć za sprawę (wszak wiadomo, że najlepiej prowadzić wojnę na terytorium wroga).
Stojący w centrum Berlina herb stolicy jednego z dwóch tradycyjnych europejskich agresorów
    I tego życzę Polsce w nadchodzącym roku – żeby nadal było u nas spokojnie. A pozostałym zaś, żeby się u nich uspokoiło.

23 grudnia 2022

Niebo nad Berlinem

    Niebo nad Berlinem (zdaje się, że był taki film – w takim razie podobieństwo tytułu wpisu z produkcji filmowej jest czysto przypadkowe; zresztą film nie był ani o meteorologii ani o alianckich nalotach; w sumie wpis też nie będzie) bywa ponure, zaciągnięte ołowianymi chmurami – wszak klimat Brandenburgii jest kontynentalny morski, a i pobliskie rzeki i (dawne) bagna produkują sporo wilgoci. Zresztą nawet jak jest przejrzyste i błękitne to w moim odczuciu sprawia wrażenie takiego ciężkiego. Niewesołego. Niemieckiego.
Symbol Berlina - Brama Brandenburska oraz wyjątkowo bezchmurne niebo.
    Może dlatego, że najczęściej do Berlina przyjeżdżałem w grudniu, gdy dni – oprócz tego, że pochmurne – są także krótkie? Ale latem też było mi tam duszno.
    Najpierw trochę historii: Berlin zaczyna się jako dwie słowiańskie osady – później lokowane jako miasta: Barlin i Kolno. Dziś nie ma po nich śladu – berlińska starówka została zrównana z ziemią pod koniec II Wojny Światowej, a odbudowany Nikolaiviertel tylko udaje stare miasto.
Nikolaiviertel
    Warto dodać, że na terenie dzisiejszego Berlina, w grodzie Kopanica (Koepenick) swoją siedzibę miał słowiański książę (no, albo inny władyka) Jaksa, będący lennikiem władców Polski. Zresztą to nie jedyne polonica – raz, że nie było stąd do Polski daleko, dwa – władano z Berlina sporym kawałkiem naszej Ojczyzny. Przez wiele lat nie można też było wznieść Reichstagu, ogólnoniemieckiego parlamentu, ponieważ hrabia Raczyński (nota bene zasłużony dla Cesarstwa Niemieckiego dyplomata) nie chciał oddać swojej ziemi pod budowę. Stara Kancelaria Rzeszy mieściła się zaś w nieistniejącym Pałacu Radziwiłłów – może to był jeden z powodów, dla których Adolf Hitler postanowił wznieść monumentalną Nową Kancelarię – po której, jak i po bunkrze pod nią, miejscem (zwolennicy teorii spiskowych dodaliby teraz: domniemanej) śmierci tego socjalistycznego zbrodniarza, nie ma dziś najmniejszego śladu. Stoją tam bloki mieszkalne i miejski szalet – choć kiedyś była także tablica informacyjna. Z tego co kojarzę od paru lat już jej nie ma.
Nieistniejąca tablica informacyjna w miejscu Nowej Kancelarii Rzeszy
    Zresztą Niemcy nie do końca rozliczyli się – i zrobić tego nie chcą – z trudną przeszłością XX wieku. Postawili w Berlinie pomnik pomordowanych Żydów, Romów – a jakoś Słowian (boć nie tylko Polaków mordowano) nie ma. Zamiast tego Berlińczycy wolą ponieść się Ostalgie – czyli nostalgii za DDR. Ot, na straganach można kupić czapki krasnoarmiejców z rybiego futra, a w restauracji zjeść soljankę (jeden z elementów berlińskiego street-foodu, o którym popełnię krótki wpis). Nawet światła na przejściach dla pieszych nawiązują stylizacją do komunistycznego zielonego ludka. Nie wiem natomiast, czy to ostalgia czy efekt wypranego mózgu zachodnich społeczeństw, ale w centrum miasta stoi sobie jak gdyby nigdy nic pomnik Marksa i Engelsa.
Pomnik zbrodniarzy
    Na niemal nieistniejącym dziś już Murze Berlińskim miasto zbija kapitał turystyczny – checkpoint "Charlie", jeden z trzech ("Alfa" i "Bravo" położone były poza centrum) legalnych przejść granicznych przez mur to dziś atrakcja, zaś fragmenty zapory czy innych instalacji obronnych zachowano w tkance miasta.
Macdonalds ukryty za Checkpointem Charlie
NRD-owska wieżyczka obserwacyjna
    Miasta, które po 1989 roku jest olbrzymim placem budowy. Ostatnio odbudowano nawet zamek Hohenzollernów – czego władze sowieckiej strefy okupacyjnej odmawiały jako symbolu pruskiego militaryzmu (a warto zaznaczyć, że całe zabytkowe centrum było w strefie radzieckiej) – choć przecież taki Plac Żandarmerii, miejsce, gdzie pierwotnie stały koszary pruskiej armii i gdzie Fryderyk Wielki zmuszał soldatów do maszerowania tym nieludzkim krokiem pruskim, już od dawna jest odnowiony. Podobnie jak katolicki kościół Św. Jadwigi Śląskiej czy budynki Uniwersytetu Humboldta.
Katedra Francuska na Placu Żandarmerii
    Stoi też, nad brzegiem Sprewy w Nikolaiviertel dumny pomnik św. Jerzego zabijającego smoka – odwzorowujący herb Moskwy, jako symbol braterstwa między Prusami Hohenzollernów i Moskwą Romanowów (pomijam fakt, że następcy carów do dziś zajmują drugą ze stolic państwa Hohenzollernów, i nawet odmawiają jej historycznej nazwy).
Berliński herb Moskwy
    I właściwie to mniej więcej wszystko jeśli chodzi o taką część architektoniczno-zabytkową, mógłbym już więcej do Berlina nie przyjeżdżać. Tym bardziej, że jeśli chodzi o część ludzką (a to nie tylko street-food) to z miastem jest mi całkiem nie po drodze. Z jednej strony "progresywne" (warto odczytać ten przymiotnik jako "zepsute" – takie dekadenckie było przecież już w XX-leciu, i wiemy jak to się skończyło), mam tu takie odczucia jak – co opisywałem – w Amsterdamie. Z drugiej – tu po raz pierwszy ujrzałem na własne oczy to, o czym tylko słyszałem: w Europie Zachodniej toczy się wojna cywilizacji. Krwawa. Te dwie strony Berlina – dekadencka i imigrancka – w końcu się ze sobą zderzą. Wygra ta, która będzie bardziej bezwzględna, dość powiedzieć, że różnego rodzaju kolorowe parady jakiś czas temu opuściły centrum miasta i odbywają się z daleka od dzielnic w których obecnie panuje restrykcyjne prawo religijne uchodźców.
Wyspa Muzeów
    To tyle smutnych rozważań, wróćmy na chwilę do początku poprzedniego akapitu: "mniej więcej wszystko". Na sam koniec zostawiłem bowiem największy skarb Berlina – wpisaną na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Museuminsel, Wyspę Muzeów (to nie jedyny taki wpis, w Berlinie są także cenne modernistyczne zespoły mieszkaniowe, ale... No mnie nie porwały). To kompleks przewspaniałych obiektów zawierających prawdziwe skarby, cudem przetrwały oba socjalistyczne reżimy i II Wojnę Światową (możliwe, że przetrwają też napór obu tych spierających się obecnie w Berlinie sił – kulturowego marksizmu i islamu). Brama Isztar, Ołtarz Pergamoński (kiedy miewałem chwilę czasu – a w mojej pracy to trudne – akurat bywał w remoncie; chyba już zakończonym), dom z Aleppo – to prawdziwe skarby Ludzkości i trzeba – absolutnie trzeba – je zobaczyć, zwłaszcza, że z Polski mamy doprawdy rzut kamieniem i niezłe połączenie. Zresztą poza tymi olbrzymimi dziełami na Wyspie Muzeów mamy tysiące innych precjozów, nieraz bardzo misternie wykonanych.
Misternie wykonany rzymski wisior

22 grudnia 2022

Awantura o karpia

    Już za momencik Święta Bożego Narodzenia, a tuż przed nimi Wigilia, okraszona postną w naszej polskiej tradycji Wieczerzą Wigilijną. U mnie w regionie składa się ona z nieparzystej liczby potraw – pięciu, siedmiu bądź dziewięciu, ale generalnie przyjmuje się, że powinno być ich 12 (z takich nieznanych szerzej zwyczajów mamy jeszcze Wiliorzy – są to kolędnicy, ale kolędujący po domach tylko li w Wieczór Wigilijny). Oczywiście, jak wspominałem, bez mięsa – czyli żeby nie jeść tylko piochtaniny (znaczy dań jarskich) musi pojawić się na stole bobrzy plusk ryba. Tu zapewne odezwie się znajomy wegetarianin krzycząc, że przecież ryba to też mięso. Odpowiem tradycyjnie: to idź pan kup łososia w mięsnym, albo salceson w rybnym.
Stoisko rybne nad Pacyfikiem
    A jak ryba na Wigilię to karp.
    Czytelnicy bloga wiedzą, że tego mułożercy nie poważam, wszak mamy tyle innych śródlądowych ryb (o morskich nie wspominam) – zresztą jak chodzi o karpia na wigilijnym stole mamy generalnie w Polsce dwa obozy. Pierwszy stwierdza, że karp być musi (dodając często wbrew faktom, że jest to ryba smaczna; to jakiś rybny odpowiednik syndromu sztokholmskiego, karp smaczny nie jest, nie był i nie będzie, można go najwyżej dobrze przyrządzić tuszując nieciekawe walory kulinarne onego mułożercy) bo to wielowiekowa tradycja, a ta – wiadomo – rzecz Święta. Drudzy odparowywują, że karp jako centralna z wigilijnych potraw to wynalazek czasów sowieckiej okupacji Polski (dodając, że ryba ta jest ohydna i nie da się jej jeść – choć oczywiście można ją dobrze przyrządzić tuszując etc.) i nigdy nie powinna znaleźć się na wigilijnym stole.
    Obie strony oczywiście się mylą.
Rybne wody śródlądowe na uspokojenie nastrojów
    Tradycyjnie zacznijmy ab ovo – czy w tym wypadku ab caprea: karp prawdopodobnie pochodzi z Azji (zresztą tam żyje do dziś wielu jego krewniaków) choć w Śródziemiomorzu pojawił się już w Starożytności (co może znaczyć, że jednak mógł być gatunkiem europejskim). Do Europy Środkowej przybył we wczesnym Średniowieczu – choć tak naprawdę dopiero tryumf Chrześcijaństwa i pochód cystersów w XII i XIII wieku sprawił, że rozpanoszył się u nas na dobre. Zakonnicy z Citeaux byli bowiem – nie wiem czy jest takie słowo – cywilizatorami średniowiecznej Europy. Na terenach gdzie ich osadzano karczowali lasy, wprowadzali nowoczesne metody uprawy roli i – z racji częstych postów – zakładali stawy rybne. Z łatwym i tanim w hodowli karpiem.
Opactwo pocysterskie w Sulejowie
    Owszem, rzeki Europy Środkowej obfitowały w ryby (i raki, mniam, mniam), niemniej w Średniowieczu mieliśmy jakieś 120 dni postu, a zimą zwierz wodny bywał trudniej dostępny. Ile można jeść solone śledzie (albo bobrze pluski)? Wszak dawna Polska dostępu do morza przesadnie nie miała – pisze o tym słynny Marcin Gallus (tak, wiem, już dawno stwierdzono, że autor ów nie miał tak na imię, dziś zwiemy do Anonimem tak zwanym Gallem) w swojej cudownie wierszowanej łacińskiej Kronice (tak naprawdę to chanson de geste Bolesława Krzywoustego):
    Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące,
    My po świeże przychodzimy w oceanie pluskające.
Bałtyckie ryby, już nie pluskające
    Oczywiście, nie chodziło naszemu władcy o ryby, a o intratne solniska kołobrzeskie, czyli o pieniądze. Ale problem z rybą był.
Dawny Kołobrzeg
    A u cystersów? W strawie karpi mnóstwo. Żre to co popadnie, choćby i muł, szybko rośnie. Potem wystarczy tylko spuścić wodę i wybrać zwierza – i mamy rybkę. Nic więc dziwnego, że w Średniowieczu w całej Europie Środkowej stawy hodowlane wyrastają jeden za drugim (ważny proces także z punktu widzenia ekologii – zmieniają takie zbiorniki stosunki wodne i odpowiadają za małą retencję; rolnicy też to lubią). Dziś największy kompleks takich stawów znajduje się na Dolnym Śląsku w okolicach Milicza (szkoda, że UNESCO nie wzięło ich pod opiekę), a u mnie – prześladowane przez kormorany i tak zwanych obrońców przyrody – w Charłupi Małej i Pęczniewie.
Kościół w Pęczniewie, wsi słynącej ze stawów rybnych
    Tak więc karp – w wielkich ilościach – dostępny jest u nas od Średniowiecza. Tani i prosty w hodowli, choć niesmaczny, trafia także na stoły bogatszych, wszak wielki Stanisław Czerniecki, mistrz kuchni i twórca najsłynniejszej sarmackiej książki kucharskiej "Compendium Ferculorum albo zebranie potraw" (kucharz samych Lubomirskich) przytacza kilkanaście sposobów przyrządzenia tego stworzenia. Obok kilkudziesięciu (może trochę ubarwiam) innych przepisów na bardziej wykwintne ryby.
Zamek Lubomirskich w Nowym Wiśniczu
    Czyli karp istniał, był, a na przełomie XIX i XX wieku, czy w Dwudziestoleciu stał się główną rybą w kuchni najbiedniejszych – i najliczniejszych – grup społecznych, bez względu na wyznanie: chłopów, robotników czy żydowskiej miejskiej biedoty. Zwłaszcza zimą, w okresie Świąt Bożego Narodzenia, kiedy o inne ryby było trudniej.
Zbiornik Jeziorsko niedaleko Pęczniewa zimą
    I byłoby tak do dzisiaj, gdyby nie tragedia pierw niemieckiej, a potem sowieckiej okupacji Polski. W latach 50-tych XX wieku, w okresie najgorszego stalinizmu na rynkach zniszczonego wojną kraju brakuje wszystkiego (do tego powoli dogasa powstanie narodowowyzwoleńcze przeciwko Sowietom). Jest trudno i głodno, a to nie rokuje dobrze nowonarzuconej władzy – Hilary Minc, przewodniczący Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego (planowanie gospodarcze nigdy się nie sprawdziło; jeden facet też kiedyś planował puścić gazy...), wpada więc na pomysł: należy wypromować tego taniego i łatwego w hodowli karpia. Niech się Naród naje, będzie spokojniejszy (a jak będzie niespokojny, to się i tak rozjedzie czołgami, jak w Poznaniu w Czerwcu '56). Komuniści umieją w propagandę, zresztą na rynku jest dostępny właściwie tylko karp – i tak poczciwy mułożerca wypiera z kulinarnej świadomości (kto dziś potrafi zrobić rybę w pierniku, istniejącą w naszej kuchni od Średniowiecza?) inne, szlachetniejsze ryby. Niepodzielnie zaczyna też królować – z braku konkurencji – na Wigilii.
Pozostałości gospodarki planowanej
    Co nie znaczy, że wcześniej go tam nie było. Był, bywał – a karp po żydowsku nie jest wcale z onym Mincem związany. I, tak naprawdę, jest to dziedzictwo wielosetletniej historii chrześcijaństwa w naszym kraju – więc jako danie spożywane z okazji Bożego Narodzenia absolutnie pasuje. Choć nie zmienia to faktu, że nic złego się nie stanie, jeśli wybierzemy jakąś smaczniejszą, szlachetniejszą rybę. Może nawet w pierniku.
Ryba w pierniku

16 grudnia 2022

London calling

    London calling for the faraway townśpiewał lekko schrypniętym głosem wokalista legendarnego punkowego zespołu The Clash (śpiewał, a nie wydzierał się – jako były frontman zespołu punkrockowego wiem co mówię), choć ja akurat nie odczuwam przesadnej fascynacji tym największym brytyjskim (i jednym z większych w Europie) miastem. Nie oczarowują mnie ponure wizje XIX i XX-wiecznego Londynu pióra Karola Dickensa, Arthura Conana Doyla czy Bertolda Brechta (to znaczy: wizje są piękne, ale nijak mają się do współczesnego miasta), może podoba mi się Nigdziebądź Neila Gaimana – ale Autor tworzy tam całkiem inne miasto, ów Londyn Pod (z pomysłu korzysta też China Melville) – ale Londyn jest po prostu brzydki. Szary i ponury. I to mimo kilku tysięcy lat historii.
Tamiza
    Celtowie, Rzymianie, Anglosasi, Wikingowie, Wojna Stuletnia, Krucjaty, Wojna Dwóch Róż, Szekspir... Wszystko (no, prawie wszystko) spłonęło w 1666 roku i zostało odbudowane w takim imperialno-klasycystycznym stylu przez Christopha Wrena. A ten brudny industrialny Londyn zaułków Kuby Rozpruwacza i Sherlocka Holmesa zniknął wraz z morderczym smogiem w połowie XX wieku. I teraz Londyn jest miastem totalnie bez duszy – mimo, że dziś jest większy i bardziej kolorowy niż kiedykolwiek w swojej historii.
Katedra św Pawła
    Zresztą Brytyjczycy jakoś tak nie szanują historycznej tkanki swoich miast. Z jednej strony ma to sens – tak przebudować ośrodek miejski by służył potrzebom współczesnego mieszkańca, z drugiej – moim zdaniem – pozbawia tego mieszkańca korzeni i walorów historyczno-estetycznych (to oznacza, że moim ulubionym angielskim miastem jest York z zachowaną starówką). Prawdziwy szok przeżyłem kiedy (dawno temu) przyszło mi spędzić bezsenną noc w Newcastle-upon-Tyne (wcale nie po to, by obserwować wschód słońca nad rzeką Tyne; po prostu nie zgrałem się z transportem i rano dopiero mogłem wyruszyć zdobywać Wał Hadriana, ale to całkiem inna historia). Zaszedłem na ruiny miejscowego zamku, od którego miasto to miano bierze (Nowy Zamek) i... Przez średniowieczną budowlę przebiegała estakada jakiegoś miejskiego by-passu. Dla mnie tragedia – zwłaszcza, że zachowany stołp zamku znałem bardzo dobrze z gier komputerowych (z czasów, kiedy człowiek miał czas na takie pierdoły, a i gry były mądrzejsze i trudniejsze; budowla występowała w cudownym Age of Empires 2). Szkoda gadać.
Newcastle-upon-Tyne
    Owszem, mimo zniszczeń udało się – zwłaszcza w City of London i City of Westminster (dwie centralne dzielnice Wielkiego Londynu – Greater London; ciekawostka: obie nadal mają osobne prawa miejskie) zachować nieco zabytków, chociażby fragment rzymskich murów Londinium, a mający normańskie korzenie zamek Tower i kompleks Katedry Westminsterskiej wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, ale już – całkiem miły dla oka – budynek Parlamentu (ze słynną dzwonnicą – Big Benem) to XIX wiek. Ze spalonego zamku westminsterskiego ostała się jedynie Jewel Tower, na którą turyści nie zwracają przesadnej uwagi.
Londonium
Opactwo Westminsterskie
Parlament
Tower
    Oczywiście, ktoś kto zna Londyn zaraz mnie skrytykuje – wszak mamy James Palace z czasów Tudorów, Katedrę Św Pawła odbudowaną przez Wrena, imperialne ulice z Pall Mall na czele, liczne parki, Pałac Buckingham, Soho, replikę Złotej Łani... No mamy. Zgadza się. Nikomu nie zabraniam spacerować nad brzegami Tamizy podziwiając replikę teatru Globe czy szukać ulicy Piekarskiej (Baker Street – Piekarska istnieje, choć adresu Holmesa na niej nie ma; Pokątna nie istnieje), albo chociaż iść do jakiegoś pubu.
Pub
    Można nawet pojechać do także docenionego przez UNESCO Królewskiego Obserwatorium w Greenwich, gdzie nieuświadomieni intelektualnie masowi turyści robią sobie zdjęcie stojąc okrakiem na linii udającej południk 0 (w rzeczywistości ta umowna linia przebiega w ciut innym miejscu, ale co tam).
Udawany południk 0
    Dla mnie jednak – oprócz szczątków dawnego Londynu w City i Westminsterze miasto to można odwiedzić z dwóch powodów.
    Pierwszy to muzea – z imponującym British Museum na czele. Kiedy przyjechałem tam pierwszy raz, te kilkanaście lat temu oniemiałem – i bardzo szybko uciekłem: miałem bowiem bardzo mało czasu, a wewnątrz można było spokojnie spędzić kilka dni, i nie chciałem sobie robić oskomy. Tysiące eksponatów – wykradzionych, jak chcą ich pierwotni właściciele (vide casus Marmurów Elgina) – przyprawiają o zawrót głowy. Ich reprodukcje znajdują się w każdej książce o historii sztuki (czy cywilizacji). Naprawdę mało jest tak bogatych kolekcji. A wszystko za darmo (przynajmniej tak było wtedy). A przecież jest jeszcze Muzeum Historii Naturalnej – jako biolog skończę w tym miejscu, żeby nie przesadzić w peanach.
British Museum
Prawie jak w Atenach
    Drugi powód to deszcz. Tak, tak, wiem, deszcz bywa niebezpieczny, o czym zresztą na blogu nie raz wspominałem, ale ja lubię. Londyn nieodmiennie kojarzy się z deszczem, i całkiem słusznie. Pada niemal tak często jak w lasach deszczowych, choć oczywiście jest to nasz europejski, zimny deszcz. Albo chociaż londyński kapuśniaczek, mżawka. No, nawet mgła. Zresztą odkąd wyrzucono z miasta ciężki XIX-wieczny przemysł produkujący miliony ton tlenków siarki i innych wesołych substancji londyńskie opady i osady przestały być niebezpieczne (londyńska mgła, w rzeczywistości toksyczna emulsja z kwasem siarkowym na czele pozbawiła życia i zdrowia setki tysięcy osób – naprawdę, poczytajcie sobie) miejscowa pogoda wróciła do roli, jaką miała przez setki lat: uprzykrzania życia przybyszom z Południa (dwa tysiące lat temu byli to Rzymianie, skarżący się w listach na pogodę w Brytanii, dziś potomkowie mieszkańców różnych stron Imperium Brytyjskiego). Mnie osobiście londyński deszcz urzekł kilka lat temu – z racji pracy non stop jeździłem z turystami do Europy Południowej: bite trzy miesiące w upale, nieraz 40-stopniowym. Dla mnie była to tragedia, dla turystów może mniej, a mój smutek pogłębiały jeszcze wiadomości z Polski: siedemnaście stopni i pada. Niestety, kiedy tylko wracałem do Ojczyzny przywoziłem ze sobą ten niemiłosierny skwar. Dopiero w Londynie właśnie dopadł mnie deszcz i delikatne ochłodzenie. Mojej radości nie było końca:
    - Panie, co się pan tak cieszysz? - pytali przemoczeni podopieczni.
    - Proszę Państwa – państwo owo wyglądało jak zmokłe kury – Być w Londynie i nie zmoknąć, to jak pojechać do Rzymu i papieża nie widzieć!
Pałac Buckingham w deszczu
Londyn tętniący życiem
    Cóż – w Londynie zawsze na mnie padało, a w Wiecznym Mieście zdarzało się bywać, i miejscowego biskupa nie zobaczyć (no, przynajmniej raz, tak, to zawsze się gdzieś Papa przewinął).

9 grudnia 2022

Najsłynniejsze dzieło pana Eiffela

     Jakiś czas temu rozpisywałem się o niezwykle zakopconym mieście w Dzikich Krajach jakim jest La Paz. Faktyczna stolica Boliwii (konstytucyjna to urocze Sucre) posiada pewien budynek warty uwagi – dworzec autobusowy zaprojektowany przez pana Gustawa Eiffela, francuskiego przemysłowca i wizjonera, króla stalowych konstrukcji – który działał głównie w krajach hiszpańskojęzycznych: zarówno na Półwyspie Iberyjskim, jak i w Ameryce Łacińskiej.
Dworzec w La Paz
    Tu także zachowało się najwięcej dzieł jego firmy – choć trzeba uczciwie przyznać, że nie wszystkie stalowe konstrukcje przypisywane Eiffelowi muszą być faktycznie jego. I tak słynny Stalowy Dom, jedna z atrakcji Iquitos (największe miasto Świata bez dostępu lądowego – jest tylko wodny i lotniczy; to jest można się tygodniami przebijać przez dżunglę, ale autem się nie dojedzie) podobno wcale jego autorstwa nie jest.
Rynek San Pedro w Cuzco
Most na Onyarze w Gironie
    Na pewno firma Eiffela zaprojektowała i wykonała jeden z mostów w Przemyślu. Jest to jedyne bodajże zachowane dzieło przedsiębiorstwa w tej części Świata – a powstało jako jeden z dwóch przenośnych mostów zamówionych przez cesarsko-królewską armię Austro-Węgier, której to Przemyśl był ważną bazą – przemyska zaś twierdza należy do największych w Europie zespołów fortyfikacji powstałych w przededniu I Wojny Światowej (większe są bodajże założenia w Ypres i Verdun). Miała strzec Habsburgów przed najazdem Imperium Rosyjskiego (didaskalia: nie ustrzegła).
Twierdza Przemyśl
    Niewątpliwie najbardziej znanym dziełem Eiffela jest paryska wieża wybudowana na Wystawę Światową Roku Pańskiego 1889 w Paryżu – i po tej wystawie miała zostać rozebrana, niestety brakło na to środków (a i sam Eiffel zadziałał, montując na wieży stcję telegrfu bezprzewodowego polskiego projektu), i dziś to stalowe rusztowanie jest jednym z symboli Paryża (miasta dużo bardziej niebezpiecznego niż wspominane na początku La Paz – kto więc bardziej zasługuje na tytuł Dzikiego Kraju musicie sobie, Drodzy Czytelnicy, sami odpowiedzieć).
    Sama wieża oryginalnie miała stanąć w Hiszpanii, ale ktoś się tam zorientował, że to straszny badziew, do tego drogi, i w porę zrezygnowano. Eiffel opchnął więc projekt Francuzom (nic dziwnego, że został milionerem – oprócz wizjonera był też niezłym handlowcem, takie bezużyteczne rusztowanie pchnąć komuś) i Paryż ozdobiony został taką właśnie krajobrazową dominantą.
Wieża Eiffela
    Co wspaniale wpisało się w emploi miasta – miasta zbudowanego tak naprawdę w XIX wieku, gdy zburzono historyczną tkankę miejską zastępując ją licznymi placami i szerokimi arteriami komunikacyjnymi. W teorii miało to usprawnić komunikację i podnieść komfort życia mieszkańców, ale dziś stolica Francji jest jednym z najbardziej zakorkowanych miast Europy (i jednym z niebezpieczniejszych, dodajmy; Dziki Kraj).
    Jest też jednym z najczęściej odwiedzanym miast Świata – i jednym z najbardziej rozczarowujących: powstał nawet zespół chorobowy zwany syndromem paryskim. Jest to ciężki szok czy inna depresja występująca u turystów – najczęściej z Azji – w wyniku zderzenia się wyimaginowanej wizji Paryża (stworzonej w dużej mierze przez autorów powieści i hollywoodzkich reżyserów) z ponurą rzeczywistością. Skutków nie łagodzą wspaniałe muzea – jedyna rzecz dzięki której stolica Francji może należeć do pierwszej turystycznej ligi (podobnie jak Berlin czy w mniejszym stopniu Londyn – także smutne i nudne molochy).
    Do niedawna jeszcze na Ile de France, wyspie gdzie Paryż, jako celtycko-rzymska Lutecja się rozpoczął, zobaczyć można było wspaniałą gotycką katedrę Notre Dame – miałem to szczęście jeszcze ją odwiedzić – ale kilka lat temu, w czasie remontu pracownik prawdopodobnie przypadkowo zaprószył ogień – i kilkaset lat dziedzictwa prawie doszczętnie strawił pożar (ocalała Święta Kaplica).
Ile de France
    Kościół miał zostać odbudowany w pierwotnej formie, ale... Na Zachodzie Europy, od czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej (ach, to bezczeszczenie królewskich grobów w podparyskim opactwie St. Denis – takie światłe i nowoczesne), następuje systematyczny upadek Cywilizacji Białego Człowieka. Efekty owego przewrotu, wzmocnione marksizmem są coraz bardziej widoczne – więc nic w tym dziwnego, że w pewnym momencie podjęto jedyną słuszną, właściwą, światłą, nowoczesną decyzję – Notre Dame zostanie odbudowana jako galeria obrazów! Oczywiście, to nic nowego, przecież katedra w Królewcu od dawna jest salą koncertową, toć to światłe takie. A Francja, ta nowoczesna, postrewolucyjna, jest z założenia państwem świeckim, więc czemu miałaby odbudowywać chrześcijański kościół? Zwłaszcza, że można w tym samym czasie przeznaczyć kilka milionów euro na budowę nowego meczetu w Strasburgu. Ot, podwójne standardy nowoczesnej Europy.
Wnętrze katedry Notre Dame przed pożarem
    Wracając do przebudowanego Paryża i najbardziej charakterystycznej jego budowli – UNESCO na szczęście nie doceniło wielkiej kratownicy autorstwa pana Eiffela i nie wciągnęło jej na swoją Listę Dziedzictwa Ludzkości. W mieście zwróciło uwagę jedynie na nabrzeża Sekwany – z widokiem na obecnie zniszczoną, a niedługo byłą już, katedrę Notre Dame. Czy nadają się one na romantyczny spacer – trudno mi wyrokować. Często są zatłoczone, grasują tam kieszonkowcy oraz swoje stragany mają bukiniści – nadsekwańscy sprzedawcy książek. W dobie rozwoju urządzeń cyfrowych jest to ginący zawód (żeby zostać handlarzem trzeba mieć specjalny certyfikat), i utrzymuje się chyba tylko jako atrakcja turystyczna – choć książka nadal jest droższa od chińskiego pochodzenia breloczka z miniaturą Wieży Eiffela.
Sekwana
    Generalnie to Paryża nie polecam – jest brzydki, niebezpieczny, w cudownych muzeach tłok (znajomy grotołaz też poleca tylko sięgające Starożytności katakumby) – i jest tyle pięknych miejsc, także we Francji, że szkoda marnować nań życie. Dziś nie jest wart mszy.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...