London calling for the faraway town –
śpiewał lekko schrypniętym głosem wokalista legendarnego
punkowego zespołu The Clash (śpiewał, a nie wydzierał się –
jako były frontman zespołu punkrockowego wiem co mówię), choć ja
akurat nie odczuwam przesadnej fascynacji tym największym brytyjskim
(i jednym z większych w Europie) miastem. Nie oczarowują mnie
ponure wizje XIX i XX-wiecznego Londynu pióra Karola Dickensa,
Arthura Conana Doyla czy Bertolda Brechta (to znaczy: wizje są
piękne, ale nijak mają się do współczesnego miasta), może
podoba mi się Nigdziebądź Neila Gaimana – ale Autor tworzy tam
całkiem inne miasto, ów Londyn Pod (z pomysłu korzysta też China
Melville) – ale Londyn jest po prostu brzydki. Szary i ponury. I to
mimo kilku tysięcy lat historii.
![]() |
Tamiza |
Celtowie, Rzymianie, Anglosasi,
Wikingowie, Wojna Stuletnia, Krucjaty, Wojna Dwóch Róż,
Szekspir... Wszystko (no, prawie wszystko) spłonęło w 1666 roku i
zostało odbudowane w takim imperialno-klasycystycznym stylu przez
Christopha Wrena. A ten brudny industrialny Londyn zaułków Kuby
Rozpruwacza i Sherlocka Holmesa zniknął wraz z morderczym smogiem w
połowie XX wieku. I teraz Londyn jest miastem totalnie bez duszy –
mimo, że dziś jest większy i bardziej kolorowy niż kiedykolwiek w
swojej historii.
![]() |
Katedra św Pawła |
Zresztą Brytyjczycy jakoś tak nie szanują
historycznej tkanki swoich miast. Z jednej strony ma to sens – tak
przebudować ośrodek miejski by służył potrzebom współczesnego
mieszkańca, z drugiej – moim zdaniem – pozbawia tego mieszkańca
korzeni i walorów historyczno-estetycznych (to oznacza, że moim
ulubionym angielskim miastem jest York z zachowaną starówką).
Prawdziwy szok przeżyłem kiedy (dawno temu) przyszło mi spędzić
bezsenną noc w Newcastle-upon-Tyne (wcale nie po to, by obserwować
wschód słońca nad rzeką Tyne; po prostu nie zgrałem się z
transportem i rano dopiero mogłem wyruszyć zdobywać Wał Hadriana,
ale to całkiem inna historia). Zaszedłem na ruiny miejscowego
zamku, od którego miasto to miano bierze (Nowy Zamek) i... Przez
średniowieczną budowlę przebiegała estakada jakiegoś miejskiego
by-passu. Dla mnie tragedia – zwłaszcza, że zachowany stołp zamku znałem bardzo dobrze z gier komputerowych (z czasów, kiedy
człowiek miał czas na takie pierdoły, a i gry były mądrzejsze i
trudniejsze; budowla występowała w cudownym Age of Empires 2).
Szkoda gadać.
![]() |
Newcastle-upon-Tyne |
Owszem, mimo zniszczeń udało się – zwłaszcza
w City of London i City of Westminster (dwie centralne dzielnice
Wielkiego Londynu – Greater London; ciekawostka: obie nadal mają
osobne prawa miejskie) zachować nieco zabytków, chociażby fragment
rzymskich murów Londinium, a mający normańskie korzenie zamek Tower
i kompleks Katedry Westminsterskiej wpisano na Listę Światowego
Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, ale już – całkiem miły dla oka –
budynek Parlamentu (ze słynną dzwonnicą – Big Benem) to XIX
wiek. Ze spalonego zamku westminsterskiego ostała się jedynie Jewel
Tower, na którą turyści nie zwracają przesadnej
uwagi.
![]() |
Londonium |
![]() |
Opactwo Westminsterskie |
![]() |
Parlament |
![]() |
Tower |
Oczywiście, ktoś kto zna Londyn zaraz mnie skrytykuje –
wszak mamy James Palace z czasów Tudorów, Katedrę Św Pawła
odbudowaną przez Wrena, imperialne ulice z Pall Mall na czele,
liczne parki, Pałac Buckingham, Soho, replikę Złotej Łani... No
mamy. Zgadza się. Nikomu nie zabraniam spacerować nad brzegami
Tamizy podziwiając replikę teatru Globe czy szukać ulicy
Piekarskiej (Baker Street – Piekarska istnieje, choć adresu
Holmesa na niej nie ma; Pokątna nie istnieje), albo chociaż iść
do jakiegoś pubu.
![]() |
Pub |
Można nawet pojechać do także docenionego
przez UNESCO Królewskiego Obserwatorium w Greenwich, gdzie
nieuświadomieni intelektualnie masowi turyści robią sobie zdjęcie
stojąc okrakiem na linii udającej południk 0 (w rzeczywistości ta
umowna linia przebiega w ciut innym miejscu, ale co tam).
![]() |
Udawany południk 0 |
Dla
mnie jednak – oprócz szczątków dawnego Londynu w City i
Westminsterze miasto to można odwiedzić z dwóch powodów.
Pierwszy
to muzea – z imponującym British Museum na czele. Kiedy
przyjechałem tam pierwszy raz, te kilkanaście lat temu oniemiałem
– i bardzo szybko uciekłem: miałem bowiem bardzo mało czasu, a
wewnątrz można było spokojnie spędzić kilka dni, i nie chciałem
sobie robić oskomy. Tysiące eksponatów – wykradzionych, jak chcą
ich pierwotni właściciele (vide casus Marmurów Elgina) –
przyprawiają o zawrót głowy. Ich reprodukcje znajdują się w
każdej książce o historii sztuki (czy cywilizacji). Naprawdę
mało jest tak bogatych kolekcji. A wszystko za darmo (przynajmniej
tak było wtedy). A przecież jest jeszcze Muzeum Historii Naturalnej
– jako biolog skończę w tym miejscu, żeby nie przesadzić w
peanach.
![]() |
British Museum |
![]() |
Prawie jak w Atenach |
Drugi powód to deszcz. Tak, tak, wiem, deszcz bywa
niebezpieczny, o czym zresztą na blogu nie raz wspominałem, ale ja
lubię. Londyn nieodmiennie kojarzy się z deszczem, i całkiem
słusznie. Pada niemal tak często jak w lasach deszczowych, choć
oczywiście jest to nasz europejski, zimny deszcz. Albo chociaż
londyński kapuśniaczek, mżawka. No, nawet mgła. Zresztą odkąd
wyrzucono z miasta ciężki XIX-wieczny przemysł produkujący
miliony ton tlenków siarki i innych wesołych substancji londyńskie
opady i osady przestały być niebezpieczne (londyńska mgła, w
rzeczywistości toksyczna emulsja z kwasem siarkowym na czele
pozbawiła życia i zdrowia setki tysięcy osób – naprawdę,
poczytajcie sobie) miejscowa pogoda wróciła do roli, jaką miała
przez setki lat: uprzykrzania życia przybyszom z Południa (dwa
tysiące lat temu byli to Rzymianie, skarżący się w listach na
pogodę w Brytanii, dziś potomkowie mieszkańców różnych stron
Imperium Brytyjskiego). Mnie osobiście londyński deszcz urzekł
kilka lat temu – z racji pracy non stop jeździłem z turystami do
Europy Południowej: bite trzy miesiące w upale, nieraz
40-stopniowym. Dla mnie była to tragedia, dla turystów może mniej,
a mój smutek pogłębiały jeszcze wiadomości z Polski:
siedemnaście stopni i pada. Niestety, kiedy tylko wracałem do
Ojczyzny przywoziłem ze sobą ten niemiłosierny skwar. Dopiero w
Londynie właśnie dopadł mnie deszcz i delikatne ochłodzenie.
Mojej radości nie było końca:
- Panie, co się pan tak
cieszysz? - pytali przemoczeni podopieczni.
- Proszę Państwa –
państwo owo wyglądało jak zmokłe kury – Być w Londynie i nie
zmoknąć, to jak pojechać do Rzymu i papieża nie widzieć!
![]() |
Pałac Buckingham w deszczu |
![]() |
Londyn tętniący życiem |
Cóż
– w Londynie zawsze na mnie padało, a w Wiecznym Mieście zdarzało
się bywać, i miejscowego biskupa nie zobaczyć (no, przynajmniej raz, tak, to zawsze się gdzieś Papa przewinął).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz