Tłumacz

16 grudnia 2022

London calling

    London calling for the faraway townśpiewał lekko schrypniętym głosem wokalista legendarnego punkowego zespołu The Clash (śpiewał, a nie wydzierał się – jako były frontman zespołu punkrockowego wiem co mówię), choć ja akurat nie odczuwam przesadnej fascynacji tym największym brytyjskim (i jednym z większych w Europie) miastem. Nie oczarowują mnie ponure wizje XIX i XX-wiecznego Londynu pióra Karola Dickensa, Arthura Conana Doyla czy Bertolda Brechta (to znaczy: wizje są piękne, ale nijak mają się do współczesnego miasta), może podoba mi się Nigdziebądź Neila Gaimana – ale Autor tworzy tam całkiem inne miasto, ów Londyn Pod (z pomysłu korzysta też China Melville) – ale Londyn jest po prostu brzydki. Szary i ponury. I to mimo kilku tysięcy lat historii.
Tamiza
    Celtowie, Rzymianie, Anglosasi, Wikingowie, Wojna Stuletnia, Krucjaty, Wojna Dwóch Róż, Szekspir... Wszystko (no, prawie wszystko) spłonęło w 1666 roku i zostało odbudowane w takim imperialno-klasycystycznym stylu przez Christopha Wrena. A ten brudny industrialny Londyn zaułków Kuby Rozpruwacza i Sherlocka Holmesa zniknął wraz z morderczym smogiem w połowie XX wieku. I teraz Londyn jest miastem totalnie bez duszy – mimo, że dziś jest większy i bardziej kolorowy niż kiedykolwiek w swojej historii.
Katedra św Pawła
    Zresztą Brytyjczycy jakoś tak nie szanują historycznej tkanki swoich miast. Z jednej strony ma to sens – tak przebudować ośrodek miejski by służył potrzebom współczesnego mieszkańca, z drugiej – moim zdaniem – pozbawia tego mieszkańca korzeni i walorów historyczno-estetycznych (to oznacza, że moim ulubionym angielskim miastem jest York z zachowaną starówką). Prawdziwy szok przeżyłem kiedy (dawno temu) przyszło mi spędzić bezsenną noc w Newcastle-upon-Tyne (wcale nie po to, by obserwować wschód słońca nad rzeką Tyne; po prostu nie zgrałem się z transportem i rano dopiero mogłem wyruszyć zdobywać Wał Hadriana, ale to całkiem inna historia). Zaszedłem na ruiny miejscowego zamku, od którego miasto to miano bierze (Nowy Zamek) i... Przez średniowieczną budowlę przebiegała estakada jakiegoś miejskiego by-passu. Dla mnie tragedia – zwłaszcza, że zachowany stołp zamku znałem bardzo dobrze z gier komputerowych (z czasów, kiedy człowiek miał czas na takie pierdoły, a i gry były mądrzejsze i trudniejsze; budowla występowała w cudownym Age of Empires 2). Szkoda gadać.
Newcastle-upon-Tyne
    Owszem, mimo zniszczeń udało się – zwłaszcza w City of London i City of Westminster (dwie centralne dzielnice Wielkiego Londynu – Greater London; ciekawostka: obie nadal mają osobne prawa miejskie) zachować nieco zabytków, chociażby fragment rzymskich murów Londinium, a mający normańskie korzenie zamek Tower i kompleks Katedry Westminsterskiej wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, ale już – całkiem miły dla oka – budynek Parlamentu (ze słynną dzwonnicą – Big Benem) to XIX wiek. Ze spalonego zamku westminsterskiego ostała się jedynie Jewel Tower, na którą turyści nie zwracają przesadnej uwagi.
Londonium
Opactwo Westminsterskie
Parlament
Tower
    Oczywiście, ktoś kto zna Londyn zaraz mnie skrytykuje – wszak mamy James Palace z czasów Tudorów, Katedrę Św Pawła odbudowaną przez Wrena, imperialne ulice z Pall Mall na czele, liczne parki, Pałac Buckingham, Soho, replikę Złotej Łani... No mamy. Zgadza się. Nikomu nie zabraniam spacerować nad brzegami Tamizy podziwiając replikę teatru Globe czy szukać ulicy Piekarskiej (Baker Street – Piekarska istnieje, choć adresu Holmesa na niej nie ma; Pokątna nie istnieje), albo chociaż iść do jakiegoś pubu.
Pub
    Można nawet pojechać do także docenionego przez UNESCO Królewskiego Obserwatorium w Greenwich, gdzie nieuświadomieni intelektualnie masowi turyści robią sobie zdjęcie stojąc okrakiem na linii udającej południk 0 (w rzeczywistości ta umowna linia przebiega w ciut innym miejscu, ale co tam).
Udawany południk 0
    Dla mnie jednak – oprócz szczątków dawnego Londynu w City i Westminsterze miasto to można odwiedzić z dwóch powodów.
    Pierwszy to muzea – z imponującym British Museum na czele. Kiedy przyjechałem tam pierwszy raz, te kilkanaście lat temu oniemiałem – i bardzo szybko uciekłem: miałem bowiem bardzo mało czasu, a wewnątrz można było spokojnie spędzić kilka dni, i nie chciałem sobie robić oskomy. Tysiące eksponatów – wykradzionych, jak chcą ich pierwotni właściciele (vide casus Marmurów Elgina) – przyprawiają o zawrót głowy. Ich reprodukcje znajdują się w każdej książce o historii sztuki (czy cywilizacji). Naprawdę mało jest tak bogatych kolekcji. A wszystko za darmo (przynajmniej tak było wtedy). A przecież jest jeszcze Muzeum Historii Naturalnej – jako biolog skończę w tym miejscu, żeby nie przesadzić w peanach.
British Museum
Prawie jak w Atenach
    Drugi powód to deszcz. Tak, tak, wiem, deszcz bywa niebezpieczny, o czym zresztą na blogu nie raz wspominałem, ale ja lubię. Londyn nieodmiennie kojarzy się z deszczem, i całkiem słusznie. Pada niemal tak często jak w lasach deszczowych, choć oczywiście jest to nasz europejski, zimny deszcz. Albo chociaż londyński kapuśniaczek, mżawka. No, nawet mgła. Zresztą odkąd wyrzucono z miasta ciężki XIX-wieczny przemysł produkujący miliony ton tlenków siarki i innych wesołych substancji londyńskie opady i osady przestały być niebezpieczne (londyńska mgła, w rzeczywistości toksyczna emulsja z kwasem siarkowym na czele pozbawiła życia i zdrowia setki tysięcy osób – naprawdę, poczytajcie sobie) miejscowa pogoda wróciła do roli, jaką miała przez setki lat: uprzykrzania życia przybyszom z Południa (dwa tysiące lat temu byli to Rzymianie, skarżący się w listach na pogodę w Brytanii, dziś potomkowie mieszkańców różnych stron Imperium Brytyjskiego). Mnie osobiście londyński deszcz urzekł kilka lat temu – z racji pracy non stop jeździłem z turystami do Europy Południowej: bite trzy miesiące w upale, nieraz 40-stopniowym. Dla mnie była to tragedia, dla turystów może mniej, a mój smutek pogłębiały jeszcze wiadomości z Polski: siedemnaście stopni i pada. Niestety, kiedy tylko wracałem do Ojczyzny przywoziłem ze sobą ten niemiłosierny skwar. Dopiero w Londynie właśnie dopadł mnie deszcz i delikatne ochłodzenie. Mojej radości nie było końca:
    - Panie, co się pan tak cieszysz? - pytali przemoczeni podopieczni.
    - Proszę Państwa – państwo owo wyglądało jak zmokłe kury – Być w Londynie i nie zmoknąć, to jak pojechać do Rzymu i papieża nie widzieć!
Pałac Buckingham w deszczu
Londyn tętniący życiem
    Cóż – w Londynie zawsze na mnie padało, a w Wiecznym Mieście zdarzało się bywać, i miejscowego biskupa nie zobaczyć (no, przynajmniej raz, tak, to zawsze się gdzieś Papa przewinął).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Peruwiańska Giza cz. 1: Mały Nil 2

     Przyznam się, że długo myślałem nad tytułem tego dwuczęściowego wpisu – przez głowę przelatywało sporo pomysłów, w tym "Mały Nil ...