Tłumacz

8 czerwca 2020

Spotkanie z bogami cz. 2

   Vale un Potosi – warte Potosi – to w języku hiszpańskim idiom oznaczający coś wartego fortunę.
   Jechaliśmy do miasta jednak nie po to by ów majątek zbijać, ale by zobaczyć miejsce – wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO – które w pojedynkę niemal zatrzęsło światową gospodarką (oraz niemal doprowadziło do zdobycia Anglii przez króla Hiszpanii Filipa II – ale to całkiem inna historia). Nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam spotkać prawdziwe bóstwo.
Potosi - starówka
   Póki co jednak Potosi sprawiało wrażenie zapyziałego andyjskiego miasteczka, w którym zamiast tlenu – leży na wysokości 4000 metrów (starówka oczywiście, położone na stokach wygasłego wulkanu Cerro Rico przedmieścia leżą wyżej) – oddychało się czystymi spalinami (to zresztą charakterystyczna cecha boliwijskich miast – smog; powodowany oczywiście spalinami, tak jak w większości miejsc na Świecie – posłuchaj, Krakowie: wymiana pieców na droższe nic nie da!). Kiedy jednak wkroczyliśmy do zabytkowego centrum rzeczywiście dało się odczuć, że było to onegdaj miasto ludne – i cudne. Sam Karol V, jeden z największych władców XVI wieku, cesarz niemiecki, król hiszpański et cetera et cetera uważał Potosi za klejnot w koronie swego położonego na pięciu kontynentach Imperium, Nad Którym Nigdy Nie Zachodzi Słońce. W końcu miasto przynosiło mu olbrzymie dochody w postaci srebra (srebro, jak wiadomo, było przez wieki podstawą stabilnej waluty; napływ srebra – i złota – z Nowego Świata zdestabilizował europejską gospodarkę oraz rozwalił gospodarkę Hiszpanii; Don Carlos i jego syn, Filip II tego nie odczuli, prowadzili politykę iście imperialną, ale wystarczyło kilka lat i Hiszpania upadła na samo dno europejskiej sceny politycznej, stając się piłką kopaną między Królestwem Francji a Świętym Cesarstwem; dopiero generał Franco w połowie XX wieku wydobył państwo z kryzysu) i rychło stało się najludniejszą metropolią w imperium.
   Wszystko za sprawą miejscowej góry. Sumaq Urqu – tak nazywali wzniesienie Inkowie z Tihuantansuyu, władający tymi ziemiami przed konkwistą. Nie znam keczua, nie wiem co to znaczy, ale Hiszpanie nadali szczytowi nazwę Cerro Rico – Bogata Góra, ponieważ we wnętrzu skrywała niewyobrażalne bogactwa: tony srebra. Kiczowie i Ajmarowie zamieszkujący okolicę nic o nich nie wiedzieli, nie założyli też kopalń, ale szybko – pod hiszpańskim przymusem – nauczyli się drążyć szyby w zboczach góry. Praca była ciężka.
Cerro Rico
   Obecnie srebra w Potosi już nie ma, teraz wydobywa się jeszcze odrobinę cyny – lecz wieloletnia eksploatacja sprawiła, że góra została – jeśli można tak powiedzieć – dokumentnie oskórowana. Woła się nań "Obrana Góra". Licznymi niewielkimi kopalniami dziś zarządzają prywatne spółki – cooperativos – górników i oprócz prac wydobywczych żyją także z wizyt turystów. Znaleźliśmy jedno z takich przedsiębiorstw – i udaliśmy się w głąb góry.
Wejście do kopalni
   Dziś turysta – i górnik – dostaje ochronne kombinezony, kalosze (kolega wylosował – jak się okazało – półprzepuszczalne: wpuszczały wodę do środka, ale już nie wypuszczały), kask i lampę elektryczną i zanurza się w ciemność. W kopalni nie ma – do czego przyzwyczajają odwiedzających udostępnione kopanie Starego Świata – oświetlenia, zabezpieczeń czy ogólnie jakiejkolwiek infrastruktury. W nieświeżym powietrzu i ciemnościach można spróbować sobie wyobrazić jak mogła wyglądać praca w "złotym wieku" Potosi. Indianie, żując non stop liście koki całymi dniami wykuwali sztolnie, szyby i chodniki poszukując w ciemnościach żył srebra. Potem wynosili urobek na zewnątrz – i z powrotem. Nad nimi stał oczywiście hiszpański nadzorca – dziś powiedzielibyśmy supervisior – i zaganiał do jeszcze cięższej pracy – to znaczy motywował do generowania większych zysków. Indianie pracowali – i umierali.
Sztolnia
W kopalni
   Zanim przejdziemy dalej – kilka słów wyjaśnienia. Andyjscy górale z racji warunków środowiskowych nie są najbardziej pracowitym ludem na Świecie. Surowy klimat i brak tlenu sprawiają, że każda intensywna praca musi skończyć się zapaścią. Jeśli Indianie już coś robią – jest to proces dość powolny i mało intensywny. Skutki zmęczenia łagodzi oczywiście żucie liści koki (wspominałem już o niej – taka w smaku trawa o wyglądzie liści bobkowych) – nie ma to nic wspólnego z zażywaniem kokainy (choć Unia E***pejska zabrania wwozu owych liści na swój teren). Jest to natomiast czynność właściwie kulturowa – jak wciąganie tabaki przez Kaszubów. Wykorzystali to Hiszpanie i na potrzeby kopalń w Potosi założyli pierwsze plantacje krzewu koki (wcześniej każdy miał w ogródku krzaczek, ale był on na własny użytek) i karmili liśćmi swoich podkomendnych. Lekko otumaniony Indianin lepiej pracował i mniej jadł – podwójny zysk dla nadzorcy, nieprawdaż? Żeby jeszcze bardziej zmusić Indian do harówki jakiś pomysłowy Hiszpan postanowił autochtonów nastraszyć:
   - Słuchajcie – powiedział – w kopalni żyje demon.
   - Co żyje? - zdziwili się Indianie.
   - Diabeł. Zły duch. I jak będziecie pracować opieszale będzie wam robił krzywdę! Będzie was prześladował. Zginiecie.
   - Ojej.
   W teorii miejscowi Indianie byli już chrześcijanami – ale próżno szukać u nich było (przynajmniej w większości przypadków) neofickiego zapału. Chrystianizacja okleiła dawne wierzenia warstwą na tyle cienką, że jeszcze dziś – i to widać – prześwitują spod katolickich obrzędów pogańskie wierzenia. Co dopiero w XVI czy XVII wieku. Hiszpanie doskonale zdawali sobie sprawę w wiarę Indian w świat duchów i demonów – więc postanowili wykorzystać to do zintensyfikowania ich pracy (może metody dzisiejszych menadżerów w korporacjach odrobinę się różnią, ale chyba da się zauważyć jakiś wspólny mianownik). Nie przewidzieli jednak pewnej cechy wierzeń Autochtonów, dosyć charakterystycznej dla religii pogańskich...
   - Słuchajcie – prowodyr grupy patrzył się na umęczonych ziomków – Ten duch, co tu żyje...
   - Ten, co to się sroży jak nie pracujemy?
   - Tak, bóg tej kopalni.
   - Co z nim?
   - Trzeba mu złożyć ofiarę. Co taki bóg może lubić? Liście koki?
   - Ja bym lubił.
   - No! Jak bóg będzie zadowolony, to przecież nie zrobi nam krzywdy, jak nie będziemy pracować, nie?
   - Racja!
  Otóż bogowie andyjskich Indian – rzecz nie do pojęcia dla chrześcijańskich zdobywców – byli ambiwalentni. Ani źli, ani dobrzy. Ich stosunek do wyznawcy zależał od stosunku tegoż wyznawcy do bóstwa – "daj, a ja dam", można powiedzieć w skrócie (swoją drogą taka zasada wzajemności była stosowana także w sferze profanum - w końcu w Andach prekolumbijskich nie znano instytucji pieniądza). Zamiast więc pracować jak oszalali ze strachu przed demonem górnicy zaczęli owemu bożkowi składać ofiary.
   Kroczyliśmy więc ciemnymi, dusznymi korytarzami (na pewno nie polecam zwiedzania komuś cierpiącemu na klaustrofobię albo nyktofobię) jednej z kopalni, co jakiś czas brodząc po kostki w wodzie (najbardziej odczuwał to kolega w dziurawym kaloszu). Kiedy snop światła latarki przesuwał się po ścianach i suficie miało się wrażenie, że stemplowanie pamięta czasy pierwszych górników. Nagle przewodnik skręcił – my za nim. Tunel, w który weszliśmy różnił się trochę od pozostałych. Był węższy, inaczej ostemplowany – inaczej też pachniał. Oprócz zapachu ziemi i butwiejących desek do nozdrzy dochodziła woń dymu papierosowego oraz perfum. Zrobiło się jeszcze goręcej i zniknęły nawet najmniejsze przejawy ruchu powietrza. Słowem – weszliśmy w gęstą, atmosferyczną zupę.
   - Macie papierosy i liście koki? – zapytał nasz przewodnik; wcześniej zachęcał nas do kupna owych utensyliów; część była przeznaczona na poczęstunek dla górników, ale sporo zostało.
   Kiwnęliśmy głowami. Po chwili duszny tunel delikatnie się rozszerzył a w oddali zobaczyliśmy światło.
   - El Tio – szepnął nasz przewodnik i pokłonił się.
   Na środku niewielkiej – raczej wydrążonej niż naturalnej – groty w otoczeniu pustych butelek po alkoholu i paczek po papierosach (oraz kolorowych wstążek, liści koki i różnych śmieci) tkwił posąg antropomorficznej czerwonej postaci – wyglądał trochę jak pośledniejszy diabeł z katechizmu dla przedszkolaka skrzyżowany z Priapem (czyli tak, jak Diabeł powinien wyglądać, może bez tego gargantuicznego prącia). Przewodnik z nabożną czcią otworzył puszkę piwa i wylał zawartość na posąg.
El Tio
   - To jest El Tio – wyjaśnił; "El Tio" znaczy w dość dowolnym przekładzie "Wujcio" – Modlimy się do niego, żeby nie zrobił nam krzywdy pod ziemią. To jego królestwo.
   Wujcio. Dziwna nazwa dla bóstwa, ale łatwa do wytłumaczenia. W języku keczua (ani w ajmara) nie ma głoski "d". Kiedy Hiszpanie obwieścili, że wewnątrz góry mieszka duch, Indianie potraktowali go jak boga – el Dios. Dios – Tios – Tio. Wujcio.
   Można się spierać, czy ów El Tio to bóstwo – czy tylko duch opiekuńczy kopalni, odpowiednik naszego Skarbka. Czemu by nie. Natomiast rzeczywiście, jest to postać, w którą miejscowi wierzą. Owszem, są chrześcijanami, jest Bóg – ale jest On daleko, i ma na głowie cały Wszechświat. A tu, pod nosem, mamy pomniejsze bóstwo, w które trzeba wierzyć, któremu trzeba składać ofiarę – z liści koki, piwa czy papierosów – żeby wyjść na powierzchnię.
   Wyszliśmy wszyscy. Nikt nie został.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...