Vale un Potosi – warte Potosi
– to w języku hiszpańskim idiom oznaczający coś wartego fortunę.
Jechaliśmy do miasta jednak nie po to
by ów majątek zbijać, ale by zobaczyć miejsce – wpisane na
Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO – które w pojedynkę niemal
zatrzęsło światową gospodarką (oraz niemal doprowadziło do
zdobycia Anglii przez króla Hiszpanii Filipa II – ale to całkiem
inna historia). Nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam spotkać
prawdziwe bóstwo.
Potosi - starówka |
Póki co jednak Potosi sprawiało
wrażenie zapyziałego andyjskiego miasteczka, w którym zamiast
tlenu – leży na wysokości 4000 metrów (starówka oczywiście,
położone na stokach wygasłego wulkanu Cerro Rico przedmieścia leżą wyżej) –
oddychało się czystymi spalinami (to zresztą charakterystyczna
cecha boliwijskich miast – smog; powodowany oczywiście spalinami,
tak jak w większości miejsc na Świecie – posłuchaj, Krakowie:
wymiana pieców na droższe nic nie da!). Kiedy jednak wkroczyliśmy
do zabytkowego centrum rzeczywiście dało się odczuć, że było to
onegdaj miasto ludne – i cudne. Sam Karol V, jeden z największych
władców XVI wieku, cesarz niemiecki, król hiszpański et cetera et
cetera uważał Potosi za klejnot w koronie swego położonego na
pięciu kontynentach Imperium, Nad Którym Nigdy Nie Zachodzi Słońce.
W końcu miasto przynosiło mu olbrzymie dochody w postaci srebra
(srebro, jak wiadomo, było przez wieki podstawą stabilnej waluty;
napływ srebra – i złota – z Nowego Świata zdestabilizował
europejską gospodarkę oraz rozwalił gospodarkę Hiszpanii; Don
Carlos i jego syn, Filip II tego nie odczuli, prowadzili politykę
iście imperialną, ale wystarczyło kilka lat i Hiszpania upadła na
samo dno europejskiej sceny politycznej, stając się piłką kopaną
między Królestwem Francji a Świętym Cesarstwem; dopiero generał
Franco w połowie XX wieku wydobył państwo z kryzysu) i rychło
stało się najludniejszą metropolią w imperium.
Wszystko za sprawą miejscowej góry.
Sumaq Urqu – tak nazywali wzniesienie Inkowie z Tihuantansuyu,
władający tymi ziemiami przed konkwistą. Nie znam keczua, nie wiem
co to znaczy, ale Hiszpanie nadali szczytowi nazwę Cerro Rico –
Bogata Góra, ponieważ we wnętrzu skrywała niewyobrażalne
bogactwa: tony srebra. Kiczowie i Ajmarowie zamieszkujący okolicę
nic o nich nie wiedzieli, nie założyli też kopalń, ale szybko –
pod hiszpańskim przymusem – nauczyli się drążyć szyby w
zboczach góry. Praca była ciężka.
Cerro Rico |
Obecnie srebra w Potosi już nie ma,
teraz wydobywa się jeszcze odrobinę cyny – lecz wieloletnia
eksploatacja sprawiła, że góra została – jeśli można tak
powiedzieć – dokumentnie oskórowana. Woła się nań "Obrana
Góra". Licznymi niewielkimi kopalniami dziś zarządzają
prywatne spółki – cooperativos – górników i oprócz prac
wydobywczych żyją także z wizyt turystów. Znaleźliśmy jedno z
takich przedsiębiorstw – i udaliśmy się w głąb góry.
Wejście do kopalni |
Dziś turysta – i górnik –
dostaje ochronne kombinezony, kalosze (kolega wylosował – jak się
okazało – półprzepuszczalne: wpuszczały wodę do środka, ale
już nie wypuszczały), kask i lampę elektryczną i zanurza się w
ciemność. W kopalni nie ma – do czego przyzwyczajają
odwiedzających udostępnione kopanie Starego Świata –
oświetlenia, zabezpieczeń czy ogólnie jakiejkolwiek
infrastruktury. W nieświeżym powietrzu i ciemnościach można
spróbować sobie wyobrazić jak mogła wyglądać praca w "złotym
wieku" Potosi. Indianie, żując non stop liście koki całymi
dniami wykuwali sztolnie, szyby i chodniki poszukując w ciemnościach
żył srebra. Potem wynosili urobek na zewnątrz – i z powrotem.
Nad nimi stał oczywiście hiszpański nadzorca – dziś
powiedzielibyśmy supervisior – i zaganiał do jeszcze cięższej
pracy – to znaczy motywował do generowania większych zysków.
Indianie pracowali – i umierali.
Sztolnia |
W kopalni |
- Słuchajcie – powiedział – w
kopalni żyje demon.
- Co żyje? - zdziwili się Indianie.
- Diabeł. Zły duch. I jak będziecie
pracować opieszale będzie wam robił krzywdę! Będzie was
prześladował. Zginiecie.
- Ojej.
W teorii miejscowi Indianie byli już
chrześcijanami – ale próżno szukać u nich było (przynajmniej w
większości przypadków) neofickiego zapału. Chrystianizacja
okleiła dawne wierzenia warstwą na tyle cienką, że jeszcze dziś
– i to widać – prześwitują spod katolickich obrzędów
pogańskie wierzenia. Co dopiero w XVI czy XVII wieku. Hiszpanie
doskonale zdawali sobie sprawę w wiarę Indian w świat duchów i
demonów – więc postanowili wykorzystać to do zintensyfikowania
ich pracy (może metody dzisiejszych menadżerów w korporacjach
odrobinę się różnią, ale chyba da się zauważyć jakiś wspólny
mianownik). Nie przewidzieli jednak pewnej cechy wierzeń
Autochtonów, dosyć charakterystycznej dla religii pogańskich...
- Słuchajcie – prowodyr grupy
patrzył się na umęczonych ziomków – Ten duch, co tu żyje...
- Ten, co to się sroży jak nie
pracujemy?
- Tak, bóg tej kopalni.
- Co z nim?
- Trzeba mu złożyć ofiarę. Co taki
bóg może lubić? Liście koki?
- Ja bym lubił.
- No! Jak bóg będzie zadowolony, to
przecież nie zrobi nam krzywdy, jak nie będziemy pracować, nie?
- Racja!
Otóż bogowie andyjskich Indian –
rzecz nie do pojęcia dla chrześcijańskich zdobywców – byli
ambiwalentni. Ani źli, ani dobrzy. Ich stosunek do wyznawcy zależał
od stosunku tegoż wyznawcy do bóstwa – "daj, a ja dam",
można powiedzieć w skrócie (swoją drogą taka zasada wzajemności była stosowana także w sferze profanum - w końcu w Andach prekolumbijskich nie znano instytucji pieniądza). Zamiast więc pracować jak oszalali
ze strachu przed demonem górnicy zaczęli owemu bożkowi składać
ofiary.
Kroczyliśmy więc ciemnymi, dusznymi
korytarzami (na pewno nie polecam zwiedzania komuś cierpiącemu na
klaustrofobię albo nyktofobię) jednej z kopalni, co jakiś czas
brodząc po kostki w wodzie (najbardziej odczuwał to kolega w
dziurawym kaloszu). Kiedy snop światła latarki przesuwał się po
ścianach i suficie miało się wrażenie, że stemplowanie pamięta
czasy pierwszych górników. Nagle przewodnik skręcił – my za
nim. Tunel, w który weszliśmy różnił się trochę od
pozostałych. Był węższy, inaczej ostemplowany – inaczej też
pachniał. Oprócz zapachu ziemi i butwiejących desek do nozdrzy
dochodziła woń dymu papierosowego oraz perfum. Zrobiło się
jeszcze goręcej i zniknęły nawet najmniejsze przejawy ruchu
powietrza. Słowem – weszliśmy w gęstą, atmosferyczną zupę.
- Macie papierosy i liście koki? –
zapytał nasz przewodnik; wcześniej zachęcał nas do kupna owych
utensyliów; część była przeznaczona na poczęstunek dla
górników, ale sporo zostało.
Kiwnęliśmy głowami. Po chwili
duszny tunel delikatnie się rozszerzył a w oddali zobaczyliśmy
światło.
- El Tio – szepnął nasz
przewodnik i pokłonił się.
Na środku niewielkiej – raczej
wydrążonej niż naturalnej – groty w otoczeniu pustych butelek po
alkoholu i paczek po papierosach (oraz kolorowych wstążek, liści
koki i różnych śmieci) tkwił posąg antropomorficznej czerwonej
postaci – wyglądał trochę jak pośledniejszy diabeł z
katechizmu dla przedszkolaka skrzyżowany z Priapem (czyli tak, jak
Diabeł powinien wyglądać, może bez tego gargantuicznego prącia).
Przewodnik z nabożną czcią otworzył puszkę piwa i wylał
zawartość na posąg.
El Tio |
- To jest El Tio – wyjaśnił; "El
Tio" znaczy w dość dowolnym przekładzie "Wujcio" –
Modlimy się do niego, żeby nie zrobił nam krzywdy pod ziemią. To
jego królestwo.
Wujcio. Dziwna nazwa dla bóstwa, ale
łatwa do wytłumaczenia. W języku keczua (ani w ajmara) nie ma
głoski "d". Kiedy Hiszpanie obwieścili, że wewnątrz
góry mieszka duch, Indianie potraktowali go jak boga – el Dios.
Dios – Tios – Tio. Wujcio.
Można się spierać, czy ów El Tio
to bóstwo – czy tylko duch opiekuńczy kopalni, odpowiednik
naszego Skarbka. Czemu by nie. Natomiast rzeczywiście, jest to
postać, w którą miejscowi wierzą. Owszem, są chrześcijanami,
jest Bóg – ale jest On daleko, i ma na głowie cały Wszechświat.
A tu, pod nosem, mamy pomniejsze bóstwo, w które trzeba wierzyć,
któremu trzeba składać ofiarę – z liści koki, piwa czy
papierosów – żeby wyjść na powierzchnię.
Wyszliśmy wszyscy. Nikt nie został.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz