Tłumacz

24 kwietnia 2020

Miłość w czasach zarazy cz. 2

   Streszczając poprzedni wpis (bo pewnie już nie możecie się doczekać tej tytułowej miłości w czasach zarazy): dzięki indolencji WHO zostaliśmy uwięzieni na plaży w Zorritos na północy Peru w czasach epidemii koronawirusa i dostaliśmy informację, że za dwa dni z Limy będzie leciał specjalny, ewakuacyjny samolot do Polski. Do pokonania mieliśmy 1250 kilometrów i pięć strzeżonych – w końcu stan wyjątkowy, nie? - przez wojsko granic wewnętrznych. Poza tym w całym kraju wprowadzono kategoryczny zakaz podróżowania nocą.
Zorritos o zachodzie słońca
   Do Limy z Zorritos jedzie się jakieś 20-24h. Myśmy mieli 48. W tym noc. Trudna sprawa.
   Fakt, niektórzy mieli dalej. Zresztą podniósł się straszny raban, że jak to tak, co ta Ambasada sobie myśli – jak się mamy dostać do Limy?
   Cóż, współczesne społeczeństwo uczone jest tego, że wszystko się należy. Że podstawia się pod nos co kto chce. A jak mawia stare przysłowie: pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki. Przez dwa tygodnie tkwienia w jednym miejscu można było obmyślić wiele sposobów na dotarcie do Limy – zwłaszcza, że było raczej pewne, że taki lot uda się, prędzej czy później, zorganizować (oraz że stanie się to z dnia na dzień – generalnie wszystko zależało od dobrej woli armii, bo tylko lotnisko wojskowe funkcjonowało; kilka dni wcześniej po Amerykanów przyleciał samolot który nie zaanonsował się wojskowym odpowiednio uprzejmie; nie wylądował) więc będzie konieczność dostania się do stolicy.
   Nam szukanie transportu zajęło może dwie godziny. Wystarczyło ruszyć cztery litery. Okazało się że miejscowy Chińczyk u którego kupowaliśmy najpotrzebniejsze sprawunki (głównie rum i papierosy, aczkolwiek nie tylko) ma także kilka innych działalności gospodarczych. Janek po prostu podszedł i zapytał:
   - Masz agencję podróży?
   - No mam.
   - A wynajmujesz busy?
   - No wynajmuję.
   - A masz kogoś, kto zawiózłby nas do Limy?
   - No mam.
   I tym sposobem – własnym sumptem – zdobyliśmy transport do stolicy. Ambasada przysłała nam dokument potwierdzający to, że czeka na nas lot ewakuacyjny do domu (właściwie papier ten nie miał żadnej formalnej wartości, ale był – z pieczątką i w ogóle; a w krajach Trzeciego Świata im więcej dokumentów się ma, tym lepiej) i mogliśmy jechać. To znaczy nie. Musieliśmy jeszcze dostać kwit od miejscowego komendanta wojewódzkiego policji (którego przypadkiem znała nasza pani właścicielka pensjonatu), taki glejt, że możemy jechać. Dostaliśmy (glejt był w sumie też bezprawny, ale był). W końcu. Pożegnaliśmy się serdecznie z panią właścicielką (Pension Renzo - polecam) i Chińczykiem. I ruszyliśmy.
Port w Zorritos
   - Będziemy jechać nocą? - zapytaliśmy kierowców naszego busa.
  - No tak – odpowiedzieli, jakby to było najlogiczniejsze na Świecie; generalnie musieliśmy jechać nocą żeby zdążyć, ale nie wolno nam było.
   Minęliśmy pierwszą granicę wewnętrzną i dotarliśmy do Mancory (mekka surferów, piękne plaże – byliśmy w nocy i nie zwiedzaliśmy, za to zgarnęliśmy rodaków także spieszących na samolot). Tam zatrzymały nas przeważające liczebnie siły armii, policji i kilku innych służb.
   - To są Polacy, jadą na lot ewakuacyjny do Limy. Musimy jechać całą noc żeby zdążyć – tłumaczył nasz kierowca latynoskiej piękności ubranej, pech chciał, w mundur policyjny.
   - No tak, tak. Musicie jechać – stwierdziła po czasie pani policjant i machnęła ręką.
   Chyba oznaczało to zgodę na nocny przejazd (który przecież formalnie był zakazany). Przynajmniej tak wyjaśniliśmy to następnej – wojskowej kontroli. Ogólnie w czasie całej jazdy mieliśmy jakieś 30 kontroli policyjno-wojskowych. W pewnym momencie zresztą, chyba koło Trujillio, straciliśmy rachubę. Większość puszczała nas chyba dla świętego spokoju, w kilku wypadkach sprzyjał nam dobry Los. Czy też może Los Dolares, które nasz kierowca miał zawczasu naszykowane w kieszeni tak na wszelki wypadek.
Już bliżej niż dalej

   W każdym razie dotarliśmy na wojskowe lotnisko w Limie i po niecałej dobie byliśmy już w Warszawie. Skąd rozjechaliśmy się na obowiązkową, dwutygodniową kwarantannę.
   Mam to szczęście, że mieszkam na wsi – nie wyobrażam sobie co bym zrobił będąc zamknięty w betonowym bloku.
Wiosna w Polsce
   Nie doczekałem jednak końca kwarantanny – coś mnie rozłożyło. I, jak mi się wydawało, nie był to koronawirus. Objawy przypominały raczej... dengę. Pisałem, że utkwiliśmy na terenach dengowych, nie? A komary, będące wektorem wirusa nie brały tam jeńców. Wszystkie repelenty tylko je zachęcały. Sam straciłem ze trzy litry krwi. Jak było, tak było – finalnie trafiłem na oddział zakaźny (prawdziwe koronarium, jeśli mogę tak powiedzieć), dostałem kijkiem w nos w celu pobrania wymazu na koronę oraz pobrano mi krew – na dengę ("O, w końcu coś innego" – westchnęła pani pobierająca). Tudzież na inne egzotyczne choroby.
  Koronę wykluczono następnego dnia.
 Na pozostałe wyniki musiałem trochę poczekać. Trochę się stresowałem.
   Denga za pierwszym razem właściwie nie jest groźna – niemniej wyniszcza układ odpornościowy. A osoba z osłabionym układem immunologicznym to wspaniały kąsek dla koronowirusa.
  Więc leżę sobie w izolatce. I czekam. Dookoła grasuje koronawirus. Czekam. COVID-19 zbiera swoje ponure żniwo – jak słyszę zza drzwi. A ja czekam.
   W końcu się doczekałem.
   Powiem szczerze. Wyszło, że mam bardzo mało pozytywów w życiu – i w tym wypadku była to wspaniała wiadomość. Wykluczono wszystkie zarazy: koronawirus – negatywny, grypa – negatywny, malaria – negatywny, wirus ZIKa – negatywny, socjalizm – negatywny, denga... A gdzie denga?
   Trzeba jeszcze chwilę poczekać.
   Co miałem zrobić. Poczekałem. Aż w końcu...
   Denga – negatywny. Może pan iść do domu.
   Ulżyło mi (choć nadal nie dowiedziałem się co mi było). Znaczy się – mogę dostać koronawirusa nie ryzykując pewnej śmierci. Jest to dosyć pocieszające. Bo prędzej czy później każdy dostanie.
   Dziękujemy ci, Światowa Organizacjo Zdrowia, za pandemię.
   Aaaa... Zapomniałem. Miała być "Miłość w czasach zarazy", tak? No to nie będzie. Takie rzeczy zostawiam sobie in pectoram. To był tylko taki chwyt marketingowy – bo tytuł (już zresztą kiedyś wykorzystany przez Gabriela Garcię Marqueza) całkiem nieźle brzmi.

2 komentarze:

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...