Streszczając
poprzedni wpis (bo pewnie już nie możecie się doczekać tej
tytułowej miłości w czasach zarazy): dzięki indolencji WHO
zostaliśmy uwięzieni na plaży w Zorritos na północy Peru w czasach epidemii koronawirusa i dostaliśmy informację, że za dwa
dni z Limy będzie leciał specjalny, ewakuacyjny samolot do Polski.
Do pokonania mieliśmy 1250 kilometrów i pięć
strzeżonych – w końcu stan wyjątkowy, nie? - przez wojsko granic
wewnętrznych. Poza tym w całym kraju wprowadzono kategoryczny zakaz
podróżowania nocą.
Zorritos o zachodzie słońca |
Do Limy z Zorritos jedzie się jakieś
20-24h. Myśmy mieli 48. W tym noc. Trudna sprawa.
Fakt,
niektórzy mieli dalej. Zresztą podniósł się straszny raban, że
jak to tak, co ta Ambasada sobie myśli – jak się mamy dostać do
Limy?
Cóż,
współczesne społeczeństwo uczone jest tego, że wszystko się
należy. Że podstawia się pod nos co kto chce. A jak mawia stare
przysłowie: pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki. Przez
dwa tygodnie tkwienia w jednym miejscu można było obmyślić wiele
sposobów na dotarcie do Limy – zwłaszcza, że było raczej pewne,
że taki lot uda się, prędzej czy później, zorganizować (oraz że
stanie się to z dnia na dzień – generalnie wszystko zależało od
dobrej woli armii, bo tylko lotnisko wojskowe funkcjonowało; kilka
dni wcześniej po Amerykanów przyleciał samolot który nie
zaanonsował się wojskowym odpowiednio uprzejmie; nie wylądował)
więc będzie konieczność dostania się do stolicy.
Nam
szukanie transportu zajęło może dwie godziny. Wystarczyło ruszyć
cztery litery. Okazało się że miejscowy Chińczyk u którego
kupowaliśmy najpotrzebniejsze sprawunki (głównie rum i papierosy,
aczkolwiek nie tylko) ma także kilka innych działalności
gospodarczych. Janek po prostu podszedł i zapytał:
-
Masz agencję podróży?
-
No mam.
-
A wynajmujesz busy?
-
No wynajmuję.
-
A masz kogoś, kto zawiózłby nas do Limy?
-
No mam.
I tym sposobem – własnym sumptem – zdobyliśmy transport do stolicy. Ambasada przysłała nam dokument potwierdzający to, że czeka na nas lot ewakuacyjny do domu (właściwie papier ten nie miał żadnej formalnej wartości, ale był – z pieczątką i w ogóle; a w krajach Trzeciego Świata im więcej dokumentów się ma, tym lepiej) i mogliśmy jechać. To znaczy nie. Musieliśmy jeszcze dostać kwit od miejscowego komendanta wojewódzkiego policji (którego przypadkiem znała nasza pani właścicielka pensjonatu), taki glejt, że możemy jechać. Dostaliśmy (glejt był w sumie też bezprawny, ale był). W końcu. Pożegnaliśmy się serdecznie z panią właścicielką (Pension Renzo - polecam) i Chińczykiem. I ruszyliśmy.
I tym sposobem – własnym sumptem – zdobyliśmy transport do stolicy. Ambasada przysłała nam dokument potwierdzający to, że czeka na nas lot ewakuacyjny do domu (właściwie papier ten nie miał żadnej formalnej wartości, ale był – z pieczątką i w ogóle; a w krajach Trzeciego Świata im więcej dokumentów się ma, tym lepiej) i mogliśmy jechać. To znaczy nie. Musieliśmy jeszcze dostać kwit od miejscowego komendanta wojewódzkiego policji (którego przypadkiem znała nasza pani właścicielka pensjonatu), taki glejt, że możemy jechać. Dostaliśmy (glejt był w sumie też bezprawny, ale był). W końcu. Pożegnaliśmy się serdecznie z panią właścicielką (Pension Renzo - polecam) i Chińczykiem. I ruszyliśmy.
Port w Zorritos |
-
Będziemy jechać nocą? - zapytaliśmy kierowców naszego busa.
-
No tak – odpowiedzieli, jakby to było najlogiczniejsze na Świecie;
generalnie musieliśmy jechać nocą żeby zdążyć, ale nie wolno
nam było.
Minęliśmy
pierwszą granicę wewnętrzną i dotarliśmy do Mancory (mekka
surferów, piękne plaże – byliśmy w nocy i nie zwiedzaliśmy, za
to zgarnęliśmy rodaków także spieszących na samolot). Tam
zatrzymały nas przeważające liczebnie siły armii, policji i kilku
innych służb.
-
To są Polacy, jadą na lot ewakuacyjny do Limy. Musimy jechać całą
noc żeby zdążyć – tłumaczył nasz kierowca latynoskiej
piękności ubranej, pech chciał, w mundur policyjny.
-
No tak, tak. Musicie jechać – stwierdziła po czasie pani
policjant i machnęła ręką.
Chyba oznaczało to zgodę na nocny
przejazd (który przecież formalnie był zakazany). Przynajmniej tak
wyjaśniliśmy to następnej – wojskowej kontroli. Ogólnie w
czasie całej jazdy mieliśmy jakieś 30 kontroli
policyjno-wojskowych. W pewnym momencie zresztą, chyba koło Trujillio,
straciliśmy rachubę. Większość puszczała nas chyba dla świętego
spokoju, w kilku wypadkach sprzyjał nam dobry Los. Czy też może
Los Dolares, które nasz kierowca miał zawczasu naszykowane w
kieszeni tak na wszelki wypadek.
Już bliżej niż dalej |
W każdym razie dotarliśmy na
wojskowe lotnisko w Limie i po niecałej dobie byliśmy już w
Warszawie. Skąd rozjechaliśmy się na obowiązkową, dwutygodniową
kwarantannę.
Mam to szczęście, że mieszkam na
wsi – nie wyobrażam sobie co bym zrobił będąc zamknięty w
betonowym bloku.
Wiosna w Polsce |
Nie doczekałem jednak końca
kwarantanny – coś mnie rozłożyło. I, jak mi się wydawało, nie
był to koronawirus. Objawy przypominały raczej... dengę. Pisałem,
że utkwiliśmy na terenach dengowych, nie? A komary, będące
wektorem wirusa nie brały tam jeńców. Wszystkie repelenty tylko je
zachęcały. Sam straciłem ze trzy litry krwi. Jak było, tak było
– finalnie trafiłem na oddział zakaźny (prawdziwe koronarium,
jeśli mogę tak powiedzieć), dostałem kijkiem w nos w celu
pobrania wymazu na koronę oraz pobrano mi krew – na dengę ("O,
w końcu coś innego" – westchnęła pani pobierająca).
Tudzież na inne egzotyczne choroby.
Koronę wykluczono następnego dnia.
Koronę wykluczono następnego dnia.
Na pozostałe wyniki musiałem trochę
poczekać. Trochę się stresowałem.
Denga za pierwszym razem właściwie
nie jest groźna – niemniej wyniszcza układ odpornościowy. A
osoba z osłabionym układem immunologicznym to wspaniały kąsek dla
koronowirusa.
Więc leżę sobie w izolatce. I
czekam. Dookoła grasuje koronawirus. Czekam. COVID-19 zbiera swoje
ponure żniwo – jak słyszę zza drzwi. A ja czekam.
W końcu się doczekałem.
Powiem szczerze. Wyszło, że mam bardzo mało
pozytywów w życiu – i w tym wypadku była to wspaniała
wiadomość. Wykluczono wszystkie zarazy: koronawirus – negatywny,
grypa – negatywny, malaria – negatywny, wirus ZIKa – negatywny,
socjalizm – negatywny, denga... A gdzie denga?
Trzeba jeszcze chwilę poczekać.
Co miałem zrobić. Poczekałem. Aż w
końcu...
Denga – negatywny. Może pan iść
do domu.
Ulżyło mi (choć nadal nie dowiedziałem się co mi było). Znaczy się – mogę
dostać koronawirusa nie ryzykując pewnej śmierci. Jest to dosyć
pocieszające. Bo prędzej czy później każdy dostanie.
Dziękujemy ci, Światowa Organizacjo
Zdrowia, za pandemię.
Aaaa... Zapomniałem. Miała być
"Miłość w czasach zarazy", tak? No to nie będzie. Takie
rzeczy zostawiam sobie in pectoram. To był tylko taki chwyt
marketingowy – bo tytuł (już zresztą kiedyś wykorzystany przez Gabriela Garcię Marqueza)
całkiem nieźle brzmi.
Oj Adaś, pióro masz lekkie szacun.
OdpowiedzUsuńTenkju. Polecam się ;)
Usuń