Tłumacz

29 września 2023

Inkaski most

    Inkowie mają, przynajmniej w mojej opinii, sporo cech wspólnych ze starożytnymi Rzymianami. I jedni, i drudzy zaczynali jako mała wspólnota tłamszona przez sąsiadów, a skończyli jako twórcy olbrzymich mocarstw. I może południowoamerykańskie Tahuantinsuyu powstało dużo szybciej od Imperium Romanum, to państwo ze Starego Świata istniało zdecydowanie dłużej. Ale są to niuanse, analogii natomiast jest bardzo dużo.
Inkaska droga w dżungli górskiej
    Weźmy system transportu wewnętrznego. Każde imperium musi mieć rozwiniętą sieć komunikacyjną, po to chociażby, żeby rozkazy władców w porę docierały do zarządców odległych prowinicji a podatki sprawnie spływały do stolicy. Również armia sprawniej przemieszcza się w kierunku zagrożonych granic – lub by stłumić bunt. Takim przykładem będzie Droga Królewska w starożytnej Persji, XIX-wieczne szkunery i marynarka wojenna panujące nad morzami Imperium Brytyjskiego, Via Appia i inne rzymskie drogi (w rzeczywistości nie wszystkie prowadziły do Rzymu, ale faktycznie, biegły w tamtym kierunku) czy doceniony wpisem na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO ciągnący się od Kolumbii po Chile andyjski system drogowy Qhapaq Nan.
Prekolumbijski dukt w kanionie Cotahuasi
    Jedynie licząca prawie milion kilometrów kwadratowych Rzeczpospolita o transport wewnętrzny nie dbała. Wiązało się to z nieco anarchistyczną strukturą społeczno-administracyjną i umiłowaniem wolności obywateli, ale mimo wszystko nie przeszkodziło być przez dwieście lat mocarstwem. Owszem, potem się wszystko sfilcowało, i do dziś gdzie dwóch Polaków tam trzy zdania, ale przynajmniej jesteśmy Narodem który chyba najlepiej na całym Świecie radzi sobie w sytuacjach ekstremalnych.
Rzymska droga w Pompejach
    Ale wróćmy do Inków, Rzymian i ich dróg. Naszemu łacińskiemu imperium łatwiej było komunikować się wewnętrznie: Morze Śródziemne w pewnym momencie stało się niemal rzymskim jeziorem, a i gros terenów państwa była płaska – można było opracować doskonałą technologię drogową i budować, budować, budować. Jeśli dołożymy do tego epokowy wynalazek łuku (swoją drogą jeden z niewielu rzymskich sznytów w Imperium Romanum), to już w ogóle.
Rzymskie łuki
    Inkowie mieli nieco gorzej. Raz, że okazało się, że mieli dużo mniej czasu, a dwa, że żyli w wysokich Andach poprzecinanych gargantuicznymi przepaściami i kanionami.
Kanion Apurimac
    Pod jednym względem Inkowie mieli łatwej – nie musieli budować szerokich duktów. Z racji braku zwierząt pociągowych zastosowania nie miał wóz (przypominam, najstarszy znany wizerunek pojazdu kołowego znajduje się w Polsce), i systemem Qhapaq Nan podróżowali tylko piesi – dostojnicy w lektykach, inkaska piechota, chasqi – królewscy gońcy, karawany lam czy zwykli wędrowcy. W związku z tym władcy Tahuantinsuyu nie musieli opracowywać jakiejś specjalnej formy dróg. Przejęli wcześniejsze technologie (podobnie jak i Rzymianie w wielu dziedzinach) i połączyli je w jeden system pro publico bono. A właściwie, ponieważ lingua franca inkaskiego państwu był język keczua to llapa runaq allinninpaq.
    O inkaskie drogi dbać też miały miejscowe społeczności – w ramach czynów społecznych czy innego szarwarku. Pewnie nie było to obowiązkowe, ale alternatywą było przybycie inkaskiej piechoty, wybicie połowy i przesiedlenie reszty wioski. Ot, sprawnie działające państwo.
    Największym wyzwaniem w połączeniu Czterech Części Imperium (jak tłumaczyć można Tahuantinsuyu) były wspomniane już przeze mnie niezwykle głębokie andyjskie wąwozy. Łuku nie znamy, drewna niewiele, gwoździ nie mamy... Robi się problem. Co za to posiadamy? Ano: umysł, dwie ręce, obsydianowy nożyk i wysokogórską trawę, ostnicę peruwiańską (krewna europejskich ostnic, tych z suchych przestworów oceanu Stepów Akermańskich).
Ostnice
    Czy można z tego zrobić długi na kilkanaście metrów most? Okazuje się, że można. I to nawet relatywnie tani. Wystarczy z trawy upleść liny, zakotwiczyć je na obu skalnych brzegach wąwozu i gotowe. Powstaje wspaniała przeprawa dla pieszych i lam. Niestety, po konkwiście w Andach zadomowił się koń, a ten już potrzebował lepszych mostów – i stare wiszące mosty powoli odchodziły w zapomnienie.
Kanion Apurimac i wiszący most
    Zwłaszcza, że taki wiszący most należy odnawiać co roku. Bez konserwacji po prostu zgnije i spadnie. Obecnie w Peru istnieje tylko jedna taka przeprawa – Q'eswachaka. A że jest ona zaledwie kilka godzin od Cuzco nie zawahałem się jej odwiedzić. W końcu sztuka plecenia mostów doceniana jest także przez UNESCO.
    Cóż. Most nie wyglądał na szczególnie trwały. Pierw obejrzeliśmy dokładnie z poziomu rzeki Apurimac (tu wielkie zaskoczenie – płynęliśmy w kamizelkach ratunkowych; co to się porobiło z tymi Dzikimi Krajami). Potem przyszło po nim przejść.
Rio Apurimac
    Powiem tak: zazwyczaj nie mam problemów z wysławianiem się. Tutaj po przekroczeniu kanionu Apurimac długo stałem i oddychałem. Możliwe, że ze zmęczenia, w końcu byliśmy na wysokości prawie czterech kilometrów. Na pewno z tego powodu. Przecież nie dlatego, że szedłem po zwykłej trawie kilkadziesiąt metrów nad płytką rzeką o kamiennym dnie, a chwilę wcześniej widziałem butwiejące szczątki poprzedniego mostu. Na pewno.
Most z bliska
    Droga powrotna była jeszcze gorsza, jakoś tak dziwnie most wyprofilowano. W każdym razie tak naprawdę nie było wielkiego zagrożenia, ale nie chciałbym za często po czymś takim chodzić – chyba, że w deszczu. Mokry most staje się wytrzymalszy i ma większy udźwig.
Stare liny
    Ktoś może zadać pytanie, czy to nie jest bez sensu co roku robić nową przeprawę? Otóż nie jest. Dziś jest obok współczesny most, ale kiedyś była to jedyna droga łącząca okoliczne wsie (alternatywą była wspinaczka w dół kanionu, przepłynięcie rzeki i wejście na górę – lamy nie dałyby rady). A były one, jak wspominałem, komunami. Wspólnie więc taki most budowały – a cała operacja trwała jakiś tydzień: od zbiorów ostnicy po ukończenie naciągania lin. Potem oczywiście było święto, składano miejscowym duchom obiaty z koki i chichy, generalnie było wiele radości. Budowa mostu była – i jest – pewnym tabu. Oto bowiem miejscowe kobiety nie mogą schodzić do wąwozu gdy mężczyźni budowali most. Ma to jakoby przynosić pecha. Kobiety natomiast zrywały ostnicę i pletły liny. W każdym normalnym społeczeństwie jest taki podział ról, dopiero teraz usiłuje się to zniszczyć.
Pokaz plecenia liny.
    Nawet teraz obsługę turystów zapewniali mężczyźni. Panie stały na górze i sprzedawały spyżę – miejscowego pstrąga albo biały ser. Nie byłem jakoś przesadnie głodny po spacerze nad przepaścią, ale w skład dania wchodziły także suszone ziemniaki a nie ryż (Peru jest ojczyzną kartofla, jest tu kilka tysięcy odmian i gatunków, a miejscowi jedzą ryż z takim entuzjazmem, jakiego nie powstydziłby się żaden Azjata), więc się zdecydowałem.
    Jak się tworzy suszone ziemniaki? Przede wszystkim potrzebna jest wysokogórska odmiana tej rośliny. Następnie bulwy muszą przemarznąć (jesteśmy na kilku kilometrach wysokości, w górach – przymrozki się zdarzają częściej niż myślimy). Potem należy je wycisnąć i usunąć lód. I tak kilka razy aż zostanie sama skrobia. Ot, taka naturalna liofilizacja żywności. Potem można je przechowywać a przechowywać. W celu zaś skonsumowania wrzucić do wody i zagotować. A jak smakują? Cóż, posilaniu się nimi towarzyszą emocje na pewno dużo mniejsze niż przy spacerze przez Q'eswachaka. Takie. Twarde ziemniaki.
Pstrąg i liofilizowane ziemniaki

22 września 2023

Tambo

    Słowo tambo czy też tampu w języku keczua znaczy mniej więcej tyle co magazyn, skład, miejsce magazynowania. Występuje w nazwach kilku miast, miasteczek i wiosek na terenie dawnego Tahuantinsuyu, inkaskiego imperium. Najsłynniejsze z nich to oczywiście Ollantaytambo, leżące w Świętej Dolinie Inków mniej więcej w połowie drogi między Cuzco a Patallaqtą, szerzej znaną jako Machu Picchu.
Ruiny Ollantaytambo
    Odwiedzający zazwyczaj ograniczają się do zobaczenia monumentalnych ruin inkaskich świątyń i pól tarasowych leżących na górskich zboczach, zakupów na turystycznym targu i spacerze regularną siatką ulic – współczesne miasto wykorzystuje mury dawnych rezydencji inkaskiej szlachty.
Uliczka w Ollantaytambo
    Niewielu dociera do kompleksu dawnych inkaskich magazynów, dających miasteczku część nazwy. Druga, "Ollantay", to imię własne, a jednocześnie tytuł jedynego zachowanego inkaskiego dzieła dramatycznego, o przygodach dzielnego wojownika i jego miłości do księżniczki. Nazwę miasta można więc przetłumaczyć jako Składy Ollantaya (a gdybyśmy żyli w Polsce lat 90-tych XX wieku nazwalibyśmy miejscowość Ollantayex albo może raczej Ollantayskładex).
    Też, przyznaję się bez bicia, będąc w Ollantaytambo do zrujnowanych magazynów nie dotarłem. Trochę z lenistwa, trochę ze zmęczenia, a trochę z powodu, że za jakiś czas miałem w planach odwiedzić podobno najlepiej zachowany kompleks inkaskich magazynów – a właściwie całego centrum magazynowo-spedycyjnego w Tarmatambo.
    Wiadomo, że w Dzikich Krajach nie ma za bardzo co planować, po drodze wydarzyć się może wiele zaskakujących, wesołych bądź niebezpiecznych zdarzeń, ale tym razem faktycznie udało się dotrzeć do Tarmatambo. A raczej do Tarmy – miasta powiatowego kilka godzin drogi od Arequipy, podle którego właśnie pueblo, czyli właściwie wioska, Tarmatambo leży.
Tarmatambo
    Zanim jednak wsiądziemy w collectivo i podjedziemy te parę kilometrów na ruiny inkaskich składnic to polski wątek. Niedaleko miasta leży jedna z najgłębszych jaskiń Ameryki Południowej, Huagapo. Jako pierwsi spenetrowali ją – choć nie do dna – nasi speleolodzy, i pamięć o tej ekspedycji dalej żyje w okolicy. Poza tym niedaleko przełęcz La Oroya, żyzna dolina Jaujy i stolica prowincji Junin (miejsce ważnej dla Peruwiańczyków bitwy) Huancayo – a wszystkie te miejsca połączone są ze stolicą kraju i portem w Callao słynną Centralną Koleją Transandyjską. Imię Ernesta Malinowskiego żyje w okolicy (i nie tylko w okolicy: jedna z rzek w dżungli nazywa się Malinowsky, a kiedy wszedłem do jedynego sklepu dla turystów – jednocześnie był to punkt informacji turystycznej i niewielka agencja turystyczna; pewnie też poczta i zwykły giees, panuje tu kapitalizm – w zapadłej wiosce Cotahuasi leżącej w tak samo zwiącym się kanionie ekspedient na wieść o tym, że jesteśmy z Polski od razu zaczął chwalić inżyniera Malinowskiego, Polaka, który został w Peru bohaterem narodowym).
    W każdym razie złapałem busika i znowuż bez przygód dotarłem do Tarmatambo. Potem czekała mnie tylko krótka wspinaczka w górę wioski podle kolonialnego cmentarza i dotarłem na inkaskie ruiny, prawdopodobnie siedzibę lokalnego urzędnika, pewnie miejscowego kuraki, sołtysa, albo przysłanego z Cuzco inkaskiego biurokraty. Dziś gros założenia zajmuje miejscowy stadion.
Stadion w Tarmatambo
    Nad tymi pozostałościami ciągnął się długi rząd nieco zrujnowanych spichlerzy, zwanych colcas – niektóre jednak nieźle zrekonstruowano.
Ruiny spichlerzy
    Urzędnik, spichlerze, wspominany przeze mnie socjalizm w Tahuantinsuyu... No, to nie mogło się dobrze skończyć: może dlatego tak łatwo imperium upadło – Hiszpanie zastąpiwszy Inków wicekrólem i gubernatorami widać byli mniej uciążliwi dla ludności (choć, oczywiście, nie byli aniołkami – zresztą miejscowi nie mówią o odkryciu, a podboju – zawsze). Oczywiście, Pachaqutec i jego potomkowie (walczący o władzę tuż przed przybyciem Białych Huascar i Atahualpa byli prawnukami twórcy imperium) socjalizmu nie zbudowali od zera. W Andach od zawsze wioski działały wspólnotowo. Tylko wiejska komuna, oparta na wspólnej pracy umożliwiała przeżycie w – bądź co bądź – niegościnnych rejonach Andów i Altiplano. Komuny handlowały ze sobą barterowo, nie wynaleziono w tym rejonie Świata waluty, lub w zamian za usługę wykonywano jakąś pracę (także wspólnotowo). Pisze o tym pani profesor Maria Rostworowska, nieżyjąca już ekspert od andyjskich cywilizacji. Swojsko brzmiące nazwisko mówi nam, że pochodziła z polskiej rodziny – ojciec był emigrantem popowstaniowym, podobnie jak Ernest Malinowski. Dziś wizerunek pani Marii znajduje się nawet na nowej edycji peruwiańskich soli.
Spichlerz
Colcas - spichlerze
    Inkowie podbijając andyjskie komuny korzystali z tych tradycji. Na szeroką skalę wprowadzili coś, co moglibyśmy nazwać pańszczyźnianym szarwarkiem – komuny miały utrzymywać imperialne drogi i zapewniać pomoc chasqim, inkaski gońcom. W ramach zapłaty za przeżycie budowały też w czynie społecznym monumentalne inkaskie świątynie. Do tego, jak rasowi socjaliści, Inkowie zaczęli decydować co ma być w danym terenie uprawiane – oto komuny traciły swoją autarkię i stawały się zależne od kuzkańskiej biurokracji. Wypisz-wymaluj: kołchozy, sowchozy czy inne pegieery. I tu właśnie pojawiają się tambo. Oto każdy rejon miał dostarczać plony do magazynów – a stamtąd, zanotowane na kipu, miały być rozdysponowane pomiędzy pozostałą ludność imperium. W magazynach zostawać też miała nadwyżka na wypadek lat głodu (tu z kolei wygląda to jak pomysł św. Józefa w Egipcie – ludzie na całym Świecie wpadają na podobne pomysły), wcale częstych i powodowanych między innymi efektem El Niño, dziś demonizowanym przez tak zwanych ekologów.
Inkaskie centrum dystrybucji
    Tak się też złożyło, że Tarmatambo odwiedziłem w Zaduszki, tak, że powrót do Tarmy był z pewnymi przygodami, ale o tym będzie za jakiś czas (pozdrawiam cierpliwych Czytelników). Teraz skoro zacząłem o inkaskim szarwarku czy klimatycznych problemach Tahuantinsuyu, to warto pociągnąć ten wątek w następnych wpisach.
Stadion i trybuna honorowa na ruinach w Tarmatambo
    Co zaś do komuny i pańszczyzny: inkaski socjalizm został zastąpiony dość gładko przez iberyjską gospodarkę pańszczyźnianą (czyli wedługo socjalizmu opartą na wyzysku klasy pracującej), co wskazuje, że gospodarczo wcale te systemy nie muszą się mocno różnić. Feudalizm panował w Peru właściwie aż do lat 70-tych zeszłego stulecia, a kiedy w końcu zlikwidowano już jego przeżytki indiańskie wioski uwolnione od jarzma wielkich panów wróciły do znanej im od wieków koncepcji komun. Pracę wspólną można zobaczyć chociażby na salinach Maras – albo wśród górników w boliwijskim Potosi.
Saliny w Maras

15 września 2023

Zapomniana mowa Inków

    Oto znowu byliśmy na wysokości około 3,5 tysiąca metrów ponad poziomem morza w dawnej inkaskiej stolicy – Cuzco.
Cuzco
    Oddychało się – jak zwykle na początku pobytu w wysokich Andach – ciężko (to znaczy: kiedy szło się po płaskim było w porządku, ale nie daj Bóg wejść na schodek: zadyszka gwarantowana; didaskalia – Cuzco leży w niecce, więc ulice czasem pną się w górę całkiem stromo), ale posileni świnką morską mogliśmy dalej eksplorować okolice miasta.
Odświętna świnka
    Najbardziej znaną okoliczną prekolumbijską ruiną jest oczywiście Sacsayhuaman ze swymi cyklopowymi murami (które prawdopodobnie mogły być w oryginale pomalowane na czerwono, farbą na bazie rud żelaza, możliwe, że ochry), ale oczywiście takich ścian w okolicy jest dużo więcej.
Mury Sacsayhuaman
    I oczywiście to nie prawda, że nie da się wcisnąć pomiędzy nie nawet kartki papieru – sprawdziłem organoleptycznie, że się da.
Archeologia eksperymentalna (foto: M. Piech)
    Dużo dokładniej są dopasowane (i obrobione) kamienie budujące najważniejszą inkaską świątynię Qoricanchę – o której zresztą na blogu był osobny wpis – tam faktycznie nie da się nic wetknąć. Pozostałe inkaskie ściany są nieco bardziej niechlujne, i często pomiędzy dwoma warstwami nieobrobionych kamulców znajduje się warstwa ziemi. Dodajmy, że o cyklopowych ścianach Sacsayhuaman Inkowie opowiadali, że są preinkaskie. Jak wiadomo, nie da się wydatować bezwzględnie wieku kamiennych konstrukcji.
Coricancha współcześnie
    Tak przynajmniej przekazały nam hiszpańskie kroniki – spisywane po konkwiście nierzadko przez zeuropeizowanych już potomków inkaskiej szlachty.
Inkaska szlachta po konkwiście
    Prekolumbijskich notatek z Peru nie mamy – a raczej, jeśli przyjąć, że kipu, tak zwane pismo węzełkowe, było nie tylko li systemem bieżących notatek skarbowych (niezwykle potrzebnych w Tahuantinsuyu, socjalistycznym państwie inkaskim; o tym zrobię wpis, a co do kipu, ma rodowód dużo bardziej antyczny niż Inkowie).
Kipu
    - Ależ Inkowie posiadali pismo! - stanowczo stwierdził Jamel, nasz kuzkański przyjaciel; dodajmy, że powiedział to z charakterystyczną dla miejscowych wiarą w to co się mówi – Są relacje zdobywców Qusqu, którzy kiedy wtargnęli do Qoricanchy widzieli złote płyty okrywające ściany pokryte symbolami pisma. Pisma!
    Cóż, prawdziwość tego stwierdzenia jest nieweryfikowalna, można tylko wierzyć (jak Jamel) lub nie – złote płyty rychło zostały przez żądnych bogactw Kastylijczyków przetopione i wysłane do Hiszpanii, a wizerunek jednej z takich płyt, podobno opisującej inkaską kosmologię, jest, w moim odczuciu, dość infantylny.
Kopia złotej płyty z Coricanchy według kronikarzy z epoki
    - Tahuantinsuyu zamieszkiwali Indianie Quechua (Keczua, Kicze) – perorował potomek owych Indian – Ale sami Inkowie mówili własnym językiem: Qhapaq Simi. I zapisywali ten język własnym pismem. Po powstaniu Tupaca Amaru II Hiszpanie wyłapywali wszystkich mówiących tym "tajnym" językiem szlachty, innym niż Runa Simi, język ludu, którym była keczua.
    Qhapaq Simi, język panów, miał być językiem Puquina (albo Pukina), używanym do XVIII wieku (czyli do czasu powstania Jose Gabriela Condorcanqui y Noguery, Tupaca Amaru II) w okolicach Jeziora Titicaca.
Titicaca
    Lingwiści, korzystając z nielicznych pozostałości po pukinie łączą ją czasem z właściwie już wymarłą mową Indian Uros czy z innymi lokalnymi językami, niektórymi jeszcze istniejącymi. Czasem uważa się go za język izolowany. Generalnie ilu lingwistów, tyle teorii, musi to być niezwykle polska dziedzina nauki. Niektórzy nawet, dopatrując się śladów pukiny w toponimii całych Andów (od Chile po Kolumbię), uważają go za język kultury Tiwanaku, dużo wcześniejszej od inkaskiego Tahuantinsuyu. Swoją drogą taka koncepcja, lingua franca Ameryki Południowej, może być wodą na młyn dla zwolenników Teorii Starożytnych Kosmitów.
Brama Słońca w Tiwanaku, emblematyczna dla całej kultury
    Smaczku dodają legendy Inków, wywodzące pochodzenie tej grupy właśnie znad Titicaca, miejsca gdzie rozkwitała kultura Tiwanaku-Huari. I gdzie prawdopodobnie najdłużej, w okolicy Arequipy, przetrwał ów tajemniczy język (w dzisiejszej Arequipie nie ma większych śladów po pukinie, ale jest za to jeden z nietypowych śladów po Inkach, też warty osobnego wpisu).
Arequipa
    Niestety, żadnych namacalnych śladów pisma Qhapaq Simi nie ma – bądź się nie zachowały. Jedynym znanym systemem zapisu z regionu Andów jest kipu – przypominam, że znajduje się je w kulturach o wiele starszych od Imperium Inków. Do tego po podbiciu sąsiednich plemion mieszkańcy Świętej Doliny prawdopodobnie zaczęli niszczyć spuściznę kulturową podbitych grup, często też przesiedlając je w różne inne miejsca Tahuantinsuyu. Jeżeli dołożymy do tego centralnie planowaną gospodarkę i tradycyjny andyjski sposób życia (niewielkie komuny iście socjalistyczne), to Pachaqutec, uznawany za historycznego twórcę państwa, jako żywo przypominać zaczyna Lenina lub Stalina. Zresztą po śmierci też został zmumifikowany.
Pachaqutec
    I o Inkach w takim razie będą następne wpisy właśnie. Zaś wracając do tajemniczego – lub tajemnego – języka pukina to zastanawia mnie, czy nasza Umina z zamku Dunajec mogła znać ten język, i czy dlatego zginęła? Jeżeli oczywiście rację mają ci lingwiści, którzy twierdzą, że mowa ta istniała. Są bowiem tacy, którzy uważają Qhapaq Simi za kryptydę. Coś jak językową Nessie.
Zamek Dunajec, miejsce śmierci Uminy z rodu Inków

8 września 2023

Ciotki trucicielki

    A co, jeśli ktoś spacerując po zabytkowych uliczkach Cusco nie zechce spróbować cuy al horno, pieczonej świnki morskiej? Ano nic. Dawna inkaska stolica to największe centrum turystyczne Peru, stąd przecież wyrusza się do Machu Picchu i w okoliczne góry, miasto jest przystosowane turystycznie, liczne agencje, wypożyczalnie sprzętu, hotele, hostele, hosteliki, sklepy z pamiątkami. I knajpy dla turystów – znaczy drogie. Knajpy, dodajmy, wszelkiego autoramentu: włoskie, francuskie, jarskie... Brakuje tylko polskich, bo i naszych rodaków tu niewielu (choć każdy bez mała Peruwiańczyk wie kim był Malinowski, miejscowy bohater; znają też Lewandowskiego, Bońka i św. Jana Pawła II) a i nasza kuchnia nie uzyskała jeszcze należnego jej miejsca wśród smaków Świata. Niemniej za totalnie bezsensowne uważam jedzenie w restauracjach serwujących dania międzynarodowe – je można zjeść wszędzie. A świnki morskiej albo alpaki już niekoniecznie.
Cuy w wydaniu odświętnym
    Ja osobiście staram się jeść to co miejscowi – czyli w Peru głównie ryż z kurczakiem, serwowany najczęściej w azjatyckich restauracjach chi-fa. To charakterystyczny element peruwiańskiej kuchni miejskiej. Chińczycy przybyli tu masowo w XIX wieku jako robotnicy – podobnie jak do USA budować kolej. Tu budowali projektowaną przez naszego Ernesta Malinowskiego kolej andyjską, do niedawna najwyżej położoną na Świecie (rekord pobili ostatnio... Chińczycy; zbudowali trasę kolejową do Tybetu – by ułatwić kolonizację podbitej i okupowanej od siedemdziesięciu lat krainy). Budowali i zostali, a wraz z nimi ichnie jedzenie, wspaniale połączone z miejscowymi składnikami.
Ryż z kurczakiem w dżungli
Chi-fa, kuchnia sino-peruwiańska
    Co jednak, jeśli ktoś chce zjeść coś na szybko, przekąsić (albo jest biednym miejscowym, którego nie stać na drogie restauracje dla Białych – takie, w których turyści siadają na balkonach i spoglądają z góry na kuzkańskie ulice)? No, przecież jesteśmy w Dzikich Krajach. Tu uliczne jedzenie i picie jest rozbudowane do granic niespotykanych w zatęchłej i umierającej cywilizacji Zachodu. Przede wszystkim – nie ma s*nepidu, a czasem i placowego (w Cuzco akurat jest, urzędnicy codziennie inkasują od sprzedających niewielkiego dukata i porcję jedzenia). Kto chce, może sprzedawać uliczne jedzenie. Warunek jest jeden. No, dwa. Musi być tanio i smacznie.
Anticuchos
    Niekoniecznie zdrowo.
    - Tias venenas – nasz cicerone, Jamel, wskazał na panie sprzedające anticuchos, przepyszna szaszłyki z wolego serca – Ciotki trucicielki.
    - Ciotki trucicielki? - zapytaliśmy ze śmiechem.
    - Tak. Tak na te panie mówimy w tu w Cuzco. Jedzenie potraw od nich wiąże się z jednym hasłem: co cię nie zabije, to cię zgrubi.
Stoisko uliczne w Cerro Azul
    I rzeczywiście – ciotki-trucicielki sprzedawały jedzenie tanie i smaczne. A jak smaczne (musiało być takie: w Dzikich Krajach na ulicach panuje kapitalizm, konkurencja, trzeba być lepszym od sąsiadki) to wiadomo – tłuste. Bowiem to tłuszcz jest najlepszym nośnikiem smaku. A że nie ma tu zbrodniczych instytucji pokroju s*nepidu to bardzo często utensylia kuchenne – rzecz niebywała w gnijącej cywilizacji Zachodu – pokryte bywały patyną smaku, czyli ni mniej ni więcej mocno przypalonym, zapieczonym tłuszczem gwarantującym odpowiedni (czyli taki jak ma być) smak.
Stoiska kulinarne na kuzkańskim rynku San Pedro
    A czy takie jedzenie nie pogoni aby – ktoś zapyta. Ano: może. Ale nie powinna. Przede wszystkim dlatego, że na ulicach w Dzikich Krajach panuje bandycki kapitalizm. Jedzenie powodujące jakąś krzywdę klientowi sprawi, że taki sprzedawca straci owych klientów i pójdzie z torbami (czyli do następnej dzielnicy) albo – w ostateczności – zostanie obity przez zdenerwowanych i zatrutych konsumentów lub przez, jeśli zatrucie będzie wyjątkowo poważne, pogrążoną w żałobie rodzinę. Owszem, Gringos, mający inną florę jelitową mogą taki ładunek tłuszczu i miejscowych zarazków przyjąć w bardzo zły sposób, Oczywiście, przypalona patyna smaku zawiera trochę węgla, który detoksykuje w jakimś stopniu burzę w jelicie (te słynne miłosne motylki; tu uaktywniają się w wyniku uczucia wspaniałego jedzenia i kosmków jelitowych), ale komuś niezwyczajnemu, kto dopiero tu przyleciał, rzeczywiście może zdarzyć się klops. Jak ktoś jest niepewny własnego jelita – i jest pełnoletni – powinien po takim posiłku wypić profilaktycznego gżdyla mocnego alkoholu. Jeden – nie więcej – łyczek rumu czy pisco powinien załatwić sprawę. Nieletni i abstynenci powinni zaś zawsze nosić ze sobą węgiel medyczny i lopremid (uwaga: nie wolno zażywać na raz, bo wtedy działania tych środków znoszą się); ten drugi bardziej pożądany w nagłych przypadkach.
Kompot z suszu w La Paz
    Niemniej zdecydowanie polecam uliczne jedzenie – jak dotąd nie spotkały mnie żadne przykre konsekwencje, choć rzeczywiście, stało się tak jak w owym przytoczonym powyżej powiedzeniu – to, co mnie nie zabiło, to mnie zgrubiło.
Wesoły sprzedawca soków w Maroko
    Niektóre ciotki-trucicielki dają się przekonać, i zamiast wspaniale spreparowanego mięsa potrafią zrobić kanapkę z sadzonym (na patelni pokrytej patyną smaku oczywiście) jajkiem – ot, kapitalizm, tak więc jak jest klient jarosz, też nie odejdzie głodny (choć możliwe, że lekko podtruty).
Potencjalna ofiara ciotek-trucicielek gdzieś w górskiej dżungli
    Tak, zgadza się, opis sprzedawcy lekko podtruwającego klienta  odpowiada słynnemu Gardło Sobie Podrzynam Dibblerowi z książek niesamowitego Terry'ego Prachetta z cyklu Świat Dysku. Polecam.
Uliczny sprzedawca chichy w andyjskiej wiosce - wujek-trucicelek.

4 września 2023

Świnka morska

    Poprzedni wpis skończyłem wzmianką o Jeziorze Titicaca, więc najwyższa pora by z dżungli przenieść się w góry – do Cuzco, dawnej stolicy Inków. Oraz poruszyć, a właściwie – i dosłownie – odgrzać temat świnki morskiej. Tym razem też w odsłonie kulinarnej.
Oskubane świnki
    O zastosowaniach pozakulinarnych tego uroczego gryzonia zwanego poprawnie kawią domową już wspominałem, o tym jak jadłem ją w najróżniejszych szemranych lokalach też, więc temat wydaje się zamknięty. Ale nie.
Kawia na talerzu
    Oto bowiem wraz ze znajomym speleologiem trafiliśmy do – drogiego, bo turystycznego nieco – lokalu w samym centrum starego kuzkańskiego miasta.
Centrum Cuzco
    - Macie w menu świnkę morską – stwierdziliśmy, a potem zapytaliśmy – Kolega prowadzi kanał na jutjubie, i chciał pokazać jak przyrządza się świnkę morską. Czy możemy wejść do kuchni i zrobić z tego filmik?
    Propozycja nieco zaskoczyła obsługę lokalu, było trochę dyskusji, drapania się po głowie, zamętu, aż w końcu padła odpowiedź:
    - Nie możemy was wpuścić do kuchni – trochę mnie to zasmuciło; wyglądało, że w końcu i w Dzikich Krajach dosięgnie nas długie ramię s*nepidu; na szczęście istnieją w Peru wciąż uliczni sprzedawcy jedzenia, poświęcę im chyba osobny wpis.
Kuzkańskie podwórko na którym pierwszy raz jadłem świnkę morską
    Mimo to postanowiliśmy schrupać świniaka właśnie w tym turystycznym lokalu. Złożyliśmy zamówienie, gdy jeden z członków obsługi, zdaje się, że nawet właściciel, bądź z nim skoligacony, stwierdził:
    - Może wy nie możecie wejść do kuchni, ale przecież kuchnia może przyjść do was.
    Szybko wystawiono stół, a pani kucharka rozpoczęła proces przygotowywania już sprawionej i wypatroszonej świnki. Didaskalia: futra kawii pozbywa się za pomocą wrzątku. Trzeba zwierza – już ubitego – sparzyć. Patroszy się normalnie, jak królika.
   Zwierzaka naciera się solą, pieprzem, kuminem (kmin rzymski, nie mylić z kminkiem, chociaż wygląda identycznie) i nadziewa jakimś lokalnym zielskiem. Ot i cała tajemnica.
Wszystko przygotowane
    - Jak długo się świnkę piecze? - zapytaliśmy.
    - Jakieś 45 minut. Dlatego u nas na danie trzeba poczekać, bo wszystko robimy na bieżąco.
    - 45 minut?
    - Jak się piecze krócej, świnka może zacząć uciekać – zażartował gospodarz.
    W każdym razie spreparowana cuy trafiła do pieca na długie trzy kwadranse. Opłacało się czekać – wykwintnie podana, z kukurydzą i ziemniakiem, świnka nie uciekała z talerza.
Przystrojona kawia
    Była też idealnie zrobiona, tak smacznej jeszcze nie jadłem – smakowała iście jak najgenialniejszy królik.
    - Czemu jest taka przystrojona? - zapytaliśmy, choć mieliśmy świadomość, że to po prostu chwyt pod turystów.
    - Świnkę je się u nas głównie na specjalne uroczystości, to i specjalnie musi być przystrojona – uśmiechnął się oberżysta – Na jednego dorosłego mężczyznę przypada wtedy jedna świnka.
Gotowa do konsumpcji
    Cóż, myśmy zjedli akurat jedną na dwóch – i była to, jak wspominałem, świetna przekąska. Niestety, reszta ekipy, jako zadeklarowani wegetarianie, nie skosztowała tej delicji.
    Swoją drogą jarosze mają w Peru ciężki żywot. Dla miejscowych rezygnacja z tak wartościowego pożywienia jakim jest mięso to coś totalnie niezrozumiałego. Przecież w Dzikich Krajach zdarza się głód – nikt świadomie nie zrezygnuje tu z jakiegokolwiek pokarmu. Cóż, nie od dziś wiadomo, że syty z głodnym nie znajdą wspólnego języka.
    Na zakończenie jeszcze anegdotka o wegetarianizmie w Peru. Oto – jadąc dalekobieżnym autokarem z wyszynkiem – zamówiliśmy kupując bilet jedzenie; kolega zażyczył sobie danie właśnie jarskie. Dostał – co jest tu oczywiste – ryż z kurczakiem. W kraju tysięcy odmian ziemniaka to sprowadzony z Azji ryż i europejskie kury są podstawą diety. Łatwo się to przejada, ale jest sycące.
    - Halo – widząc posiłek kolega zawołał panią obsługującą pasażerów autokaru; stewardessę taką – Zamawiałem danie wegetariańskie.
    - To danie jest wegetariańskie – stanowczo odparła urocza Latynoska.
    - Jak wegetariańskie, jak tu jest kurczak? - kolega nie dawał za wygraną.
    - Zgadza się – stanowczo i z wielką pewnością odparła dziewczyna, i wyjaśniła: - Ale kurczaka jest mniej niż ryżu.
    Dziękuję i smacznego.

Kawia serwowana z yuccą - czyli maniokiem; oraz z ryżem

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...