Tłumacz

25 marca 2022

Biała cegła

    Warzazat – jak wspominałem w poprzednim wpisie – leży w saharyjskiej oazie nad rzeką Tidili, słynie z licznych studiów filmowych (niektóre można zwiedzać) i poza zabytkową kazbą Taurirt z XVIII wieku niewiele ma do zaoferowania przeciętnemu turyście.

Mury kazby

    Jest, co tu dużo mówić – parchate. Ale, jak dawno temu pisałem, jest to standardowa cecha miast na pustyni. Nie, żeby mi to przeszkadzało, wolę taki – bo prawdziwy – brud niż wycyzelowane dla turystów niemal sztuczne kurorty. W pracy czasem je odwiedzam, prywatnie unikam jak diabeł wody święconej.

Warzazat

    Ale nie o tym. Do Warzazatu dotarłem wprost z Ajt Bin Haddu – trochę piechotą, trochę autostopem, trochę busikiem (marszrutka, colectivos – w zależności od regionu Świata) – i rozpocząłem zwiedzanie. Kiedy dotarłem do Taurirt w pamięci miałem jeszcze skład materiałów skrywający się na uboczu zabytkowej wioski. I kazba, i ksar zbudowane były właśnie z tej wspaniałej struktury jaką było adobe.

Skład budowlany w Ajt Bin Haddu
Susząca się cegła

    Adobe, cegła biała, cegła mułowa. Jeden z najważniejszych wynalazków Ludzkości, wielokrotnie odkrywany w różnych rejonach Świata. Bo owszem, dawne cywilizacje mogły się ze sobą kontaktować, ale cegła mułowa musiała – podobnie jak koło – powstać niezależnie w różnych rejonach Ziemi. Dlaczego? Bo Człowiek ma wszędzie takie same dłonie i wpada na podobne głupie pomysły (albo za wszystkim stoją kosmici). Oczywiście, taki materiał budowlany mógł powstać tylko tam, gdzie brakowało łatwiej dostępnych materiałów – drewna czy kamienia, a pod dostatkiem było błota.

Andyjska wioska z adobe

    Bo adobe zbudowane jest – głównie – z ziemi. Ktoś powie, że wcale nie trzeba wynajdować cegieł, żeby budować z ziemi – wszak ziemianki budowali na przykład Kapeelowie na Kujawach te 5-6 tysięcy lat temu, a na blogu dopiero co było o murach Huarco zbudowanych w stylu talpia. No tak, ale wznoszenie takich murów jest dosyć żmudne – a Człowiek na całym Świecie dąży do minimalizowania wysiłku (jest leniem – wszak został stworzony do życia w Raju, nie do pracy). Dlatego wielokrotnie wynajdywano adobe.

Huarco - mury wzniesione w technice talpia

    Ale tak ciągle to adobe, adobe – a jak to się robi? Na fabrykę cegły mułowej trafiłem właśnie w Warzazat, rozłożyła się u wejścia do zabytkowej kazby. Co nań się składało? Otóż była to pryzma piasku (czy też może ziemi, wszak leży Warzazat w oazie), beczka z wodą, łopata, mieszalnica (w tym wypadku była to taczka, na którą pan pracownik wrzucał m.in ziemię) oraz – last but not least – pokruszona słoma, czyli sieczka. Na taczce łopatą wyrabiano masę, którą następnie nakładano do prostokątnych form (wielorazowego użytku) z deseczek.

Produkcja adobe pod zamkiem Glaoui

    Reszty dokonywało słońce – po kilku godzinach w palących promieniach pustynnego dnia mokra cegła wysychała niemal na wiór i mogła być użyta do wzniesienia dowolnej konstrukcji – w tym wypadku elementów zabytkowej twierdzy - zamku Glaoui, głównej części kazby.

Kazba Taurirt w Warzazat

    Trwałość takiej cegły oraz jej właściwości izolujące (błoto i słoma izolują cudownie, w Polsce używano ich do wznoszenia ścian szachulcowych) zwiększa – to był dopiero genialny wynalazek – dodanie komponentu roślinnego. Znaczy się sieczki – odpadu pozostałego po żniwach. Cegła mułowa była więc takim żelbetonem neolitu czy epoki brązu – umożliwiła chociażby wznoszenie wspaniałych sumeryjskich zikkuratów.

Susząca się biała cegła

    Niestety, nie wszędzie można było jej używać na taką skalę jak w rejonie Żyznego Półksiężyca (czy Andów, czy Sahary, czy gdziekolwiek, gdzie panowały odpowiednie warunki; poza Australią, rzecz jasna) i niektóre rejony Świata na własną cegłę musiały poczekać do czasu wynalezienia metod wypalania cegieł. Powstała wtedy cegła czerwona, a najwspanialsze budowle z tego materiału spotkać można na północy Europy, w tym i u nas, w Polsce.

Chwarszczany - gotycka kaplica z czerwonej cegły

    Cegła czerwona była jednak dość droga (do XIX wieku większość Europy północnej była drewniana), więc tam, gdzie to było możliwe – na przykład pod dachem – także w Europie używano cegły białej (niewypalanej): budowano zeń chociażby przepierzenia w oborach czy stajniach. Oczywiście zanim nie upowszechnił się w XX wieku ohydny beton.
    Trudno powiedzieć czy cegła biała wróci jeszcze w Europie do łask (i czy pod tą nazwą – w oparach absurdalnej poprawności politycznej może z tym być ciężko) – choć ostatnio pojawiła się moda na budowanie domów "ekologicznych", biodegradowalnych i innych takich, więc może glina i słoma znów staną się popularne (ciekawe jak będzie z drewnem). W każdym razie mając do dyspozycji upalne lato, taczkę i trochę błota każdy mógłby sobie taki domek zbudować – choć musiałby zabezpieczyć go jakimś sporym dachem przed intensywnymi opadami (no i, jeśli miałby być duży, potrzebowałby, tfu, zezwoleń).
    Tu, w Maroko problemu takiego nie było, stąd miejscowe dachy były płaskie i niechronione przed opadami. Często też wykorzystywano je jako dodatkową przestrzeń życiową. Ot, typowa ludzka wynalazczość.

Dachy w Ajt Bin Haddu

    Nie przeszkadzając więc dalej panu ceglarzowi (tak chyba można go nazwać) ruszyłem zwiedzać Taurirt. A potem – po raz kolejny – do Marrakeszu, miasta, którego sama egzotyczna nazwa obiecywała orientalną (byliśmy na Zachodzie Starego Świata, więc raczej okcydentalną) przygodę.

Mury Marrakeszu wzniesione w technice talpia

18 marca 2022

W filmowej oazie

    Chciałem zatytułować wpis "Oaza", ale zorientowałem się, że już taki popełniłem – o peruwiańskiej Huacachinie. Oazy spotykałem też na Bliskim Wschodzie (było na blogu, a jakże) nad Morzem Czerwonym. Tylko na najbardziej pustynnym kontynencie nie dane mi było żadnej zobaczyć – z braku czasu, powodzi i pożarów (chyba, że z samolotu, ale to się nie liczy). Na szczęście miejsce, do którego dotarłem – i które znajdowało się w Afryce – jest na tyle charakterystyczne, że spokojnie mogę zatytułować wpis "W filmowej oazie".

Ajt Bin Haddu

    Dobra. Nie jest bardzo chwytliwy, ale na tą chwilę nic nie przychodzi mi do głowy. A jak nawet później przyjdzie, to i tak nie zmienię: niczym ewangeliczny Piłat z Pontu stwierdzę, że co napisałem musi pozostać.

Oaza w pełnej krasie

    Ajt Bin Haddu – co można przetłumaczyć jako Chata Wuja Toma Wioska Rodu Haddu – dziś znajduje się pod opieką UNESCO, ale przez wieki robiło za wielbłądzi pit-stop, czyli punkt obsługi podróżnych na karawanowym szlaku łączącym Morze Śródziemne z Afryką Subsaharyjską. Wędrowały tędy tak cenne produkty jak kość słoniowa, metale szlachetne, niewolnicy, tkaniny a także kultura i nauka (głównie w postaci islamskich misjonarzy). Żeby zaś chronić kupców i podróżników (i, oczywiście, ściągać z nich myto) budowano na szlakach handlowych – na całym Świecie – różnego rodzaju zamki i schronienia. Bardzo często wokół takiego punktu rozwijała się później osada.

Prawie jak karawana

    Nie inaczej było w Ajt Bin Haddu – najstarszym budynkiem jest, stojący na szczycie wzgórza, warowny ksar. Czyli – po naszemu – zameczek. Forteca taka. Tak naprawdę dzisiaj z tego ksaru pozostało bardzo niewiele, ale miejsce oferuje przepiękny widok na sterczące z horyzontu Góry Atlas – najwyższe szczyty mają ponad 4000 metrów, więc zimą śnieg na ich czubkach nie powinien dziwić.

Mury zamku, niezidentyfikowany ptak i Atlas Wysoki

    Całkiem niedaleko, w Warzazat (wolę tą formę pisowni niż frankofońskie Ourzazate) ksar zachował się całkiem przyzwoicie i stanowi ważny, odrestaurowany element kazby (kazba – stare miasto, starówka; nie mylić z: medyna – określenie to oznacza miasto, i też często jest używana na oznaczenie zabytkowej części islamskich miast; kazba jest mniejsza obszarowo, i ogólnie sprawia wrażenie mocno obronnej), ale wycieczki raczej nieczęsto tam zaglądają – wszak Ajt Bin Haddu (ciekawe, czy można by zabytkową część otoczoną murami nazwać kazbą) jest wpisane na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

Twierdza w Warzazat

    No i grało w wielu filmach. "Lawrence z Arabii", "Klejnot Nilu" czy serial "Gra o Tron" nie wyczerpują listy. Do tego po wiosce biega miejscowy Beduin (nie jest to poprawne określenie, beduini to koczownicy, a pan ten jest osiadły), który za niewielką opłatą zaciąga turystów do swojego oryginalnego domu, gdzie z dumą prezentuje fotografie z luminarzami przemysłu filmowego. Pan ten bowiem jest zawodowym statystą, a jego skromne mieszkanie w zabytkowej wiosce wielokrotnie było wykorzystywane przez filmowców. Piwnica pana Beduina dla przykładu udawała więzienie w którym siedzi bohater "Gladiatora" Ridleya Scotta. Od siebie dodam, że bardziej podobał mi się oryginał – "Upadek Cesarstwa Rzymskiego", gdzie rolę cesarza-filozofa Marka Aureliusza, ostatniego z Dobrych Cesarzy, grał niezapomniany Obi-Wan Kenobi sir Alec Guiness. Planeta Tatooine z "Nowej Nadziei" znajdowała się w Tunezji, czyli w sumie też całkiem niedaleko.

Cela z "Gladiatora" - czyli piwnica pana Beduina
Dom w Ajt Bin Haddu

    Samo Warzazat poza kazbą posiada także kilka studiów... studii... W Warzazat znajdują się też liczne studia filmowe – dzięki czemu ta saharyjska oaza (a jakże) dorabia sobie nie tylko na turystyce.

Warzazat - oaza

    Poza panem Beduinem stara część wioski oferuje to wszystko, co każda turystyczna miejscówka: bazar (tu zwany suk). W tym wypadku jest on dosyć malowniczy, bo usytuowany na krętych uliczkach – a także dodaje trochę koloru osadzie. Wszystko tu jest powiem zbudowane z lokalnego surowca. Czy ksar, czy domy, czy ufortyfikowane karawnseraje (stajnie i zajazdy dla kupców) – ma jeden kolor, barwę miejscowej ziemi. Bo zbudowane jest z mułu oraz trzciny (z niewielkimi domieszkami drewna). Skąd to wiadomo? Wystarczy wejść w któryś z zakamarków wioski – nie wszystkie zabytkowe domy są zadbane, większość jest opuszczona i w ruinie. Tam można zobaczyć ukryte normalnie pod warstwą tynku (znaczy się, zasuszonego błota) szczegóły konstrukcyjne: suszoną cegłę i trzcinę. Całe szczęście, że klimat jest tu średnio wilgotny – w przeciwnym razie niekonserwowane mury rozpłynęły by się w oka mgnieniu.

Bazar dla turystów
Uliczki Ajt Bin Haddu
Nieturystyczna część wioski

    Co oczywiście nie znaczy, że rząd Królestwa Maroka, miejscowe władze czy UNESCO nie dbają o Ajt Bin Haddu. Wręcz przeciwnie. Spacerując po – niewielkiej przecież – wiosce niepostrzeżenie udało mi się opuścić mury obronne osady. I trafiłem na prawdziwy skład budowlany. Deski, trzcina i cegła adobe leżały sobie spokojnie czekając aż ktoś przyjdzie i użyje ich do naprawy i rekonstrukcji zabytkowej wioski – podobnie jak to się działo przez ostatnie kilkaset lat.

Warsztat budowlany

    A na fabrykę cegły adobe trafiłem właśnie całkiem niedaleko Ajt Bin Haddu – obok ksaru w Warzazat.

11 marca 2022

Z dalekiej Afryki

     Było jeszcze wcześnie, ale niemiłosierne saharyjskie słońce już dawało się we znaki, kiedy dotarłem do Ajt Ben Haddu, warownej osady w oazie nad rzeką Ounila, onegdaj strzegącej szlaku karawanowego łączącego basen Morza Śródziemnego z afrykańskimi imperiami o dziś jeszcze tajemniczych dla Europejczyka nazwach jak Mali, Ghana czy Songhaj (owszem, istnieją dziś państwa o takich nazwach – no, może poza Songhajem – ale nijak nie pokrywają się nawet z obszarami dawnych mocarstw).

Ajt Bin Haddu

    Dzisiaj Ajt Ben Haddu już niczego nie strzegło – wszystko dzięki pomysłowości Francuzów, którzy rozgościwszy się w tym zakątku Afryki wytyczyli nowe szlaki komunikacyjne – użytkowane do dziś i wykorzystywane do transportu ludzi, towarów i turystów (między innymi mnie). Upadek znaczenia osady pozwolił jej przetrwać w nienaruszonym stanie i zostać dosyć znaną atrakcją turystyczną – o czym będzie w następnym wpisie – a jako atrakcja turystyczna ściągała masy (delikatnie ubarwiam) różnego rodzaju handlarzy, sprzedających turystom różnego rodzaju badziewie. Albo – czasem – naprawdę ciekawe rzeczy. Z racji mojego sposobu podróżowania, z minimalnym bagażem, rzadko osobiście coś nabywam, ale bardzo często wchodzę w interakcje z handlarzami.
    O wspaniałej lampce oliwnej z czasów rzymskich, spotkanej w nabatejskiej Rakmu (zwanej też dla niepoznaki Petrą) już pisałem, wspominałem także o uroczych pluszowych nietoperzach widzianych podle zamku w Bran w Rumunii (odwiedziłem też ostatnio – pełne rozczarowanie, plusz-gacków nie było; mam nadzieję, że nie wytłukła ich panika koronawirusowa, ani badziewna chińszczyzna królująca na podzamkowym bazarze), więc także i w Ajt Bin Haddu zajrzałem do pewnego składziku z antykami.

Erotyczna lampka oliwna

    Składziku. Była to sporej wielkości buda – miejscami nawet dość solidna, bo z białej cegły, wiecie, tej niewypalanej (tak, w końcu pojawi się wpis o tym cudownym materiale budowlanym), poza tym z blachy falistej, plandeki i trytytek – wyglądająca trochę jak garaż, trochę jak magazyn. Przyznaję, że sam niejako prosiłem o wizytę w tym miejscu – zatrzymałem się bowiem i podziwiałem kilka malowanych odrzwi, które właściciel wystawił przed sklep jako lep na bardziej wyrafinowanego klienta. Dlaczego wyrafinowanego? Bo stare deski, niekonserwowane, były zwyczajnie brzydkie i nieatrakcyjne. Ale przez to właśnie fascynujące.
   
- Najstarsze pochodzą z XVIII wieku – jak dżin z butelki pojawił się handlarz, antykwariusz właściwie, i tak będę go nazywał – O, te na przykład. A te są młodsze, z końca XIX wieku.

Zabytkowe drzwi

    Czy Marokańczyk mówił prawdę? Znając zmysł handlowy mieszkańców tej części Afryki, ich mentalność, strzelam, że trochę ubarwiał. Niemniej faktycznie deski drzwi wyglądały na stare, aczkolwiek nie mam pojęcia, jak wygląda proces niszczenia drewna w suchym i niegościnnym klimacie Sahary. Za autentycznością okazów przemawiało też niezbyt precyzyjne wykonanie. Dla turystów powinno być dużo bardziej wycyzelowane, wręcz sterylne. Zresztą, nie było to ważne.
    - Raczej nie kupię takich drzwi – wskazałem na niewielką torbę wiszącą na ramieniu – Nie mam ich jak zabrać.
    Roześmialiśmy się, choć antykwariusz proponował, że spokojnie może je dostarczyć w dowolne wybrane przeze mnie miejsce. Zdradził też – bez szczegółów, oczywiście, bo to tajemnica handlowa – pochodzenie malowanych drzwi.
    - Kiedyś każdy dom miał takie kolorowe wrota – kiwnąłem głową; jeśli mieszkasz w domku z błota w kolorze sepii (chyba; albo sjeny palonej, nie znam się na kolorach), i wszyscy sąsiedzi mieszkają w takich samych chatach, to chcesz się wyróżniać – Im bogatszy był mieszkaniec, tym i drzwi były ładniej udekorowane.
    Do dziś zresztą w tym rejonie Afryki drzwi – już nie drewniane – maluje się na kolorowo. Niemniej tradycja sztuki snycerskiej, która miała przecież także wpływ na sztukę zdobniczą Półwyspu Iberyjskiego (w latach 711 – 1491 był dość mocno politycznie i kulturowo związany z Maroko, jak dobrze pamiętacie z historii; pamiętacie?) nie umarła. Do dziś drewniane okna czy przepierzenia (bez szkła, oczywiście) są nad wyraz misternie wycinane – miały wpuszczać powietrze, a nie wpuszczać palących promieni słońca.

Pustynna snycerka

    Tymczasem weszliśmy do środka składziku. W tonącym w półmroku wnętrzu było coś, co po łacinie nazwać można by silva rerum. Las rzeczy. Wszystkiego po trochu.

Pustynny antykwariat

    - To oryginalny płaszcz beduina – antykwariusz wskazał na bury kawał tkaniny, jakiego nie powstydziłby się żaden szanujący się Obi-Wan Kenobi – Jest zrobiony z wielbłądziej wełny!
   
Faktycznie, tkanina była niezwykle szorstka i gruba. Musiała zapewniać ciepło w mroźne, pustynne noce. Pachniała też trochę wielbłądem. Potem przeszliśmy na zaplecze, a potem na zaplecze zaplecza. Tam w gablocie stało kilka rzeźb i bibelotów, ninie największych skarbów zgromadzonej kolekcji. Antykwariusz z dumą wskazał na nie, i – delikatnie ściszając głos – rzekł:
    - Te rzeźby są najcenniejsze. Pochodzą z daleka. Z Afryki.
    Z Afryki. Z daleka. Niepewnie rozejrzałem się po mrocznej izbie. Nie, nadal znajdowałem się na skraju Sahary, w oazie nad rzeką Ounila – w Maroko, w Maghrebie, w Afryce. Chyba, że od czasu ukończenia przeze mnie szkoły podstawowej geografia tak mocno się zmieniła.

Rzeźby z Afryki

    - Skąd? - dopytałem w końcu.
    - Z Afryki – powtórzył mój gospodarza – Zza Sahary.
    - A tu to nie Afryka? - zapytałem, może trochę niegrzecznie.
    - Nie – antykwariusz uśmiechnął się z politowaniem – Tu nie Afryka. Tu jest Maroko!
    Nie dyskutowałem dłużej, bo właściwie nie było o czym. Schowałem głęboko mój europocentryzm (i wiedzę geograficzną) i zgodziłem się z gospodarzem. Afryka była tam, za pustynią, mieszkali tam Murzyni – tu, w Maroku mieszkali Marokańczycy – potomkowie Arabów i Berberów, Niebieskich Ludzi Pustyni. Popodziwiałem jeszcze trochę nagromadzone skarby i ruszyłem w dalszą drogę, ku zabytkowej wiosce.

Berberowie

    Jakiś czas później dowiedziałem się, że mentalne Maroko zajmuje trochę większy obszar niż dzisiejsze królestwo: oczywistym jest, że do Maroka należą Ceuta i reszta hiszpańskich enklaw, Sahara Zachodnia (także część zajmowana do dzisiaj przez POLISARIO), Mauretania, a może i część Mali – gdzie zaczyna się już Afryka. Cóż, jest to całkiem inny punkt widzenia niż spojrzenie mieszkańca Europy Środkowo-Wschodniej, żyjącego na terenie dawnego olbrzymiego mocarstwa – o którym swoją drogą Marokańczycy mają równie niewielkie pojęcie jak my o potężnych zachodnioafrykańskich dynastiach hasających onegdaj od Madrytu po Nawakszut.

Krajobraz Maroka

    O Songhaju, Mali czy dawnej Ghanie nawet nie wspominam w tym kontekście.

Na saharyjskich szlakach

4 marca 2022

Przez pustynię

    Rozklekotany autokar – bo takimi głównie podróżuje się w Dzikich Krajach – powoli zjeżdżał z gór Atlas na pustynną równinę. Do świtu było jeszcze kilka godzin, więc szlak nie był zbytnio uczęszczany, ale i tak jechaliśmy relatywnie wolno. To znaczy – dla miejscowego kierowcy tempo było na pewno nie takie, a dla Białasa (czyli dla mnie) na pewno za wysokie. Pozostali pasażerowie – marokańscy Arabowie i Berberowie – spali zawinięci w kurtki, płaszcze i koce – było im wszystko jedno, mieli po prostu dojechać do Warzazat, bramy Sahary. Mój cel podróży leżał jednak kilkanaście kilometrów przed miastem, dlatego w pewnym momencie poprawiłem kurtkę i czapkę (jechaliśmy przez wysokie góry, było naprawdę rześko) i poszedłem do przodu pojazdu prosić kierowców o wcześniejsze wyrzucenie z wehikułu. Szofer i jego zmiennik (albo bileter, trudno powiedzieć, zresztą całą noc chyba przegadał wisząc na telefonie) już mnie kojarzyli – po pierwsze byłem jedynym Białasem w środku, po drugie – w Marrakeszu dość nietypowo i niespodzianie do autokaru wsiadłem (o czym innym razem). Rozmowa z kierowcą odbywała się głównie za pomocą rąk (dość karkołomne to było, zwłaszcza na dziurawej drodze) oraz kilku znanych przeze mnie francuskich (a przez kierowcę angielskich) słów. Niemniej w końcu doszliśmy do porozumienia, i przy licznych arabskich "sz'kran" (albo "szokuran" – dziękuję) wysiadłem w środku nocy w środku niczego.
    Szybko opuściłem zabudowania przydrożnej wioski i ruszyłem w stronę właściwego celu wyprawy – oazy ze słynnym ksarem (pustynny zamek, w dużym skrócie), czy też wioską Ajt Bin Haddu. Jak wspominałem była noc, ale na szczęście księżycowa – bezchmurne niebo i pełnia sprawiały, że widoczność była całkiem niezła. Choć oczywiście miałem ze sobą latarkę, prawie zawsze mam.

Bramy oazy

    Didaskalia: wpis o krótkim, bo kilkugodzinnym, spacerze przez pustynię to właściwie taki mały poradnik, stąd będę się mądrzył niczym jakiś Wujek Dobra Rada.
    Latarka jest konieczna. Owszem, większość osób ma takie urządzenie wmontowane w smartfona, zresztą stare, normalne telefony komórkowe też często miały taki gadżet, ale lepiej jest nosić niezależną latarkę. Smartfony łatwo ulegają rozbiciu, szybko się rozładowują – latarka jest trwalsza i działa dłużej (chyba, że ktoś jej nie naładuje albo nie zmieni baterii – no ale to wtedy sam sobie na problemy zapracował). W każdym razie: latarka, i to najlepiej czołówka. Bo wtedy człowiek ma wolne ręce i automatycznie steruje strumieniem światła. Owszem, wymaga to pewnej wprawy, ale po dwóch-trzech upadkach człowiek się uczy (wtedy przydają się wolne ręce). No i czołówkę trudniej jest, motyla noga, upuścić i zgubić.

Pełnia na pustyni

    W każdym razie: była pełnia, więc było relatywnie widno. Do tego byłem na pustyni, więc nie było żadnych zanieczyszczeń światłem, nic nie przeszkadzało oczom w funkcjonowaniu w księżycowej poświacie (księżycowa poświata, ale poetycko; pustynia sprzyja poezji). Jeśli kiedykolwiek będziesz miał, szanowny Czytelniku, okazję spacerować księżycową nocą staraj się nie używać latarki – wtedy bowiem widzisz tylko oświetlony fragment, gdy zaś jest zgaszona, a wzrok się przyzwyczai, masz pogląd na całą okolicę.
    Tak więc wędrowałem w księżycowym blasku w czapce, rękawiczkach i kurtce (a pod nią miałem jeszcze polarową koszulę) i było dosyć rześko. Co prawda w książkach do geografii czytanych wiele lat wcześniej pisali, że pustynia charakteryzuje się wyjątkowo wielkimi dobowymi amplitudami temperatur (tak pisali – nie wiem jak teraz, bo "amplituda" to trudne słowo; "dobowe wahania"?) i bardzo zimnymi nocami, ale co innego czytać, co innego doświadczyć samemu. Bo niby człowiek nie powinien być zaskoczony, a wychodzi z niego Tomasz Didymos (apostoł, święty). Wtedy nagle zastał mnie świt.

Autor na pustyni

    Pustynne słońce nie brało jeńców. Od razu wspięło się wysoko na nieboskłon i zaczęło niemiłosiernie grzać. Temperatura rosła właściwie z minuty na minutę. Powoli zdejmowałem kurtkę, szalik, rękawiczki, nawet czapkę (ale tylko na chwilę – jestem na głowie dość alternatywnie owłosiony, więc polarową zastąpiłem zwykłą dżokejką), wreszcie polarową koszulę z długim rękawem zmieniłem na t-shirt. Słońce tylko popatrzyło na mnie z ironicznym uśmiechem i podkręciło termometr. Po chwili na twarzy i odkrytych przedramionach począłem odczuwać słoneczne promieniowanie (był luty, kilka dni wcześniej przyleciałem z zimowej i bezsłonecznej środkowo-wschodniej Europy). Po następnej chwili z powrotem miałem na sobie długi rękaw, rękawiczki i tunel zakrywający większość twarzy. Tak było po prostu bezpieczniej – owszem, groziło mi, że się spocę, ale nie groziło odwodnienie, poparzenie bądź – często śmiertelny – udar cieplny. Przepakowany zarzuciłem na ramię torbę (był to mój kolejny błąd – po kilku godzinach przewieszana torba dawała się bardzo we znaki – i od tamtej pory właściwie zawsze jestem wierny plecakowi) i ruszyłem, już zabezpieczony przed słońcem, dalej.

Sukulenty

    Owszem, ktoś powie przecież, że skoro Ajt Bin Haddu jest miejscem znanym i turystycznym, to jakbym poczekał do świtu pewnie złapałbym jakiś autostop, autobus albo grande taxi (marokańska taksówka międzymiastowa, najczęściej beżowy mercedes). Może i tak, ale wtedy na przykład nie zobaczyłbym na przykład pustynnej wadi (zdaje mi się, że była to rzeka Ounila, ale mogę się mylić), kilku wspaniałych landszaftów – no i nie odczuł na własnej skórze dobowej amplitudy temperatur.

Pustynne atrakcje

    Wracając – późnym popołudniem – do trasy Marrakesz – Warzazat już złapałem autostop. Podrzucili mnie młodzi Niemcy z Frankfurtu.
    - Tego nad Menem czy nad Odrą? - zapytałem.
    - Od razu widać, że jesteś z Polski – zaśmiał się kierowca – Tylko wy o to pytacie, w Niemczech o Frankfurcie nad Odrą niewielu słyszało.
    Po głębszym przemyśleniu przyznałem mu rację – miasto nad Menem było jednym z głównych ośrodków przemysłowych, kulturowych (historycznych także) Niemiec, a nasz nadodrzański Frankfurcik nie dość, że prowincjonalny, to jeszcze z byłego NRD. Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, kilka godzin przed tą rozmową przekonałem się o tym w bardzo ciekawych okolicznościach, kiedy to dowiedziałem się, stojąc u wrót Sahary, że jednak wcale nie jestem w Afryce.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...