Tłumacz

27 czerwca 2022

Sztuka targowania cz. 2

    Na drugą część wpisu o targowaniu się postanowiłem wrócić nie do Maroka, ale do Ameryki Południowej, konkretnie do Peru. Dawno nie było bowiem nic o tym regionie – a że panika koronawirusowa przeminęła i znowu się będę wybierał w tamte rejony Świata to warto nieco sobie odświeżyć latynoamerykańskie klimaty.
    Tym razem – Pisac. Niewielkie miasteczko w Świętej Dolinie Inków (tej, w której leży Cuzco czy Patallaqta, znana jako Machu Picchu) leżące u podnóży inkaskiego miasta Pisaq, którego ruiny – przynajmniej na zdjęciach – już się na blogu pojawiały.

Ruiny Pisaq

    Mała uwaga: Pisac i Pisaq wymawia się tak samo: pisak (i znaczy w języku keczua "pardwa" czy inna "kuropatwa"; ptica, jak to się mówi w języku jednej z najbardziej pokojowych nacji Świata), ale gdy mowa o prekolumbijskim mieście zwykłem używać formy z q na końcu, bo brzmi to bardziej inkasko. Stylówkę Pisac postanowiłem zostawić dla kolonialnego miasteczka nad rzeczką, z prostokątnym rynkiem Plaza de Armas (jak w każdym peruwiańskim mieście), krzyżującymi się pod kątem prostym ulicami i pobielanymi domami krytymi dachówką. Oraz olbrzymiego bazaru z pamiątkami pokrywającego centrum osady.
    W istocie Pisac jest wielkim centrum handlowo-turystycznym: to znaczy turyści przybywają tu z nieodległego Cuzco żeby nakupować sobie rękodzielnych peruwiańskich pamiątek – głównie tekstyliów, biżuterii i rzeźb (ja kupuję niezwykle kolorowe lalki; po prostu, nie pytajcie). Oczywiście takie ryneczki znajdziemy i w Cuzco (cała masa), i w Ollantaytambo, i w Aguas Caliente u stóp Machu Picchu (tam najgorszy badziew, zdecydowanie – bo i najwięcej turystów) – ale w Pisac jest największy.

Bazar w Cuzco

    I naprawdę w dużej mierze rękodzielny. Turystyczne Peru nie zostało jeszcze zalane chińską tanią tandetą i nadal bardzo dużo rzeczy jest robionych ręcznie – w Dzikich Krajach tak jest często taniej niż na drogich dziewiarskich maszynach. Nie zawsze co prawda, bo i tu powoli zaczynają doceniać potencjał lichych podróbek, ale nie jest źle.

Centrum Aguas Calientes

    A jak kupować na takim bazarze i nie dać się oszukać? Wszak tubylcy wierzą, że do każdego Białasa uśmiechnął się dobry los (konkretnie: los dolares) i można go dowolnie golić (rzeczywiście, spora część turystów z bogatego Zachodu – Niemcy, USA – nigdy się nie targuje; może nawet nie znają tej koncepcji – przez co i ceny na straganach mocno potrafią urosnąć).
    Najlepiej jest znaleźć inny, mniej turystyczny targ: na przykład w Stambule wystarczy zrobić dwa kroki od słynnego krytego bazaru, i już ceny są o kilkanaście procent niższe. Towar ten sam, ale wewnątrz tej atrakcji turystycznej sprzedawca płaci wyższe placowe, więc musi sobie odbić – na kliencie, oczywiście.

Stambulski Kryty Bazar

    Kiedy jednak już trafiliśmy w takie miejsce i – tak jak w Pisac – nigdzie nie ma ceny trzeba uzbroić się w cierpliwość. Należy chodzić od straganu do straganu. Wydziwiać. Kręcić głową. Oglądać jakieś badziewia. I – to bardzo ważne – nigdy nie dać po sobie poznać, że coś przykuło naszą uwagę. To z miejsca daje skok ceny o kilkanaście procent. Po kilku rundkach nie dość, że powoli zaczniemy orientować się w aktualnych cenach i realnej wartości przedmiotu, to jeszcze odrobinę zmiękczymy sprzedającego. I wtedy dopiero możemy przypuścić atak. Oczywiście, jeśli będzie nam bardzo zależało na kupnie i tak przepłacimy, ale może nie aż tak bardzo.
    Sposób ten (takie krążenie, nie poszukanie innego bazaru) jest całkiem skuteczny – lecz niestety dość czasochłonny i wymaga stalowych nerwów. Cojones, jakby powiedzieli w krajach hiszpańskojęzycznych. Może to jeden z powodów, dla którego turyści skupiają się głównie na kolonialnym Pisac i z braku czasu ignorują ruiny Pisaq (a może – ponieważ pochodzą z bogatego Zachodu i mają braki w edukacji – nie są świadomi cennego stanowiska archeologicznego, całkiem zresztą widowiskowego).

Pola terasowe w Pisaq

    Pewnego razu udaliśmy się na stragany w Pisac większą ekipą – każdy z nas miał swoją technikę i taktykę – i krążyliśmy tak od stoiska do stoiska, niekoniecznie w grupie. Wtem dobiegły nas głośne krzyki: ktoś targował się w sposób wyjątkowo wręcz emocjonalny. Kiedy doszliśmy na miejsce okazało się, że to jeden z naszych towarzyszy. Osobnik ów, z racji podobnych do mnie gabarytów, alternatywnego owłosienia głowy i starannie pielęgnowanej brody przez znajomych Peruwiańczyków ochrzczony został moim Hermano – Braciakiem. Otóż to właśnie ów Hermano taki raban robił. Wypisywał na telefonie sumę, jaką gotów był wydać na daną rzecz, pokazywał sprzedawcy i tak długo – nie znając hiszpańskiego – krzyczał, aż w końcu ekspedient/ekspedientka rezygnował z dalszej dyskusji i sprzedawał mu fanty po takiej właśnie stawce.
    Tego dnia to on został prawdziwym królem polowania.

Turystyczny targ w Pisac

    Cóż, jedno z praw Murphy'ego mówi: jeśli coś jest głupie, a działa, to znaczy, że nie jest głupie.

Do targów i targowania jeszcze zapewne wrócę, ale teraz zaraz zaczyna się lipiec, a w nim okrągła rocznica Bitwy Grunwaldzkiej – więc postanowiłem prawem kierownika tej szatni Autora na tej wielkiej średniowiecznej potyczce się skupić.

Średniowieczny fresk "Zdobycie Majorki" jako przedsmak wpisów o Bitwie Grunwaldzkiej

24 czerwca 2022

Sztuka targowania cz. 1

    W poprzednim wpisie wspominałem o wspaniałych czwartkowych targach i typowym dla regionu sieradzkiego sposobie zawierania umów kupna-sprzedaży, oraz o konieczności targowania się o cenę produktu czy usługi.
    U nas w Polsce, czy może nawet w Europie, czasem ten proces postrzegany jest jako jakieś niepotrzebne robienie rabanu albo świadectwo niezwykłego wręcz skąpstwa kupującego dusigrosza. Możliwe, że odpowiada za to względny (albo i bezwzględny – to nawet lepsze słowo, bo bogactwo rzeczywiście bywa bezwzględne) dobrobyt: nie opłaca się targować o jakieś tam liche grosze (prawdopodobnie te kilka zdań nie dotyczy Poznaniaków i Krakusów). Natomiast na całym Świecie (a zwłaszcza tam, gdzie ceny nie są odgórnie regulowane przez socjalistycznych przestępców) o produkt czy usługę targować się trzeba. Ba, czasem brak targowania się uznawany jest za przejaw złych manier – jak wspominałem we wpisach o Jordanii czy Maroku, krajach o kulturze mniej więcej arabskiej.
    Bo oczywistym jest, że sprzedający chce sprzedać jak najdrożej, a kupujący nabyć jak najtaniej – w wyniku targów spotykamy się zazwyczaj w pół drogi. Napisałem zazwyczaj, bo ja osobiście targując się w Dzikich Krajach zawsze mam wrażenie, iż mimo, że urwałem z ceny całkiem sporo to i tak zostałem bezczelnie oszwabiony. I czasem rzeczywiście jestem.
    Niemniej – ponieważ targowania trzeba się nauczyć – mogę udzielić kilku rad, względnie zdradzić sposoby jakich ja i moi znajomi używają do targowania się w Dzikich Krajach. Oczywiście nie zacznę od najprostszej (choć niezwykle czasochłonnej) metody, tą zostawię na drugą część wpisu.
    Rozpocznę od najskuteczniejszej, choć wymagającej spostrzegawczości i refleksu. Oraz – niestety – nie wszędzie możliwej do wykorzystania.

Panorama Agadiru

    A więc – po kilku wpisach przerwy – wracamy, choć tylko na chwilę, do Maroka. A konkretniej do Agadiru. Wspominałem, że jest to wielkie kurortowisko, po tragicznym trzęsieniu ziemi odbudowane niemal od zera jako zbiór nadatlantyckich hoteli (jedyny zabytek to mury wznoszącej się na pobliskim wzgórzu twierdzy).

Zabytki Agadiru

    Ma jednak Agadir także normalny suk – i to dla miejscowych, w końcu gdzie w miejscu turystycznym można nabyć oblepiony muchami krowi łeb? A na agadirskim bazarze taki był, chłopaki kupili, wrzucili na wózek i odciągnęli gdzieś w siną dal (muchy były w gratisie). Albo przynajmniej w skwarne popołudnie – Agadir leży na pustyni (Atlantyk dostarcza tylko zimnego wiatru alizee i owoców morza). Na to olbrzymie targowisko czasem zaglądali też i inostrańcy, dowód miałem na stoisku pana sprzedającego sok z trzciny cukrowej.

Suk El Had w Agadirze

    Owszem, wiem, że dla części ludzi sok z trzciny cukrowej to rum – ale od napoju wyciskanego z tej olbrzymiej trawy do brunatnego trunku jest bardzo dużo stacji pośrednich (m.in biały, niestarzony destylat, niezwykle trudno dostępny, wręcz zakazany, na terenie Unii E***pejskiej oraz melasa). W każdym razie: przed wejściem na suk stał sobie wózek z urządzeniem służącym do produkcji soku. Z trzciny nie da się nic wycisnąć od tak: źdźbła tej trawy są silnie zdrewniałe, więc maszyneria wyglądała na taką, która w lepszych innych czasach mogłaby spokojnie służyć do miażdżenia palców. Kiedy jednak z włóknistego miąższu (można go normalnie rzuć) wyciśnie się napój i go spróbuje od razu wiadomo: było warto. Jest on delikatnie słodki, trochę mleczny – i po każdym hauście chce się więcej (tak, sacharoza zawarta w trzcinie jest uzależniającą używką). Do tego miejscowy sprzedawca dodawał jeszcze sok z cytryny (by złamać smak) i świeży imbir (jako przyprawę). Nie będę ukrywał, że pociekła mi ślinka – możliwe, że sprzedawca też to zauważył, bo od razu zaproponował mi kupno jednego kubeczka napoju.
    Ha! Byłem biały, więc nasz biznesmen proponował mi sok trzcinowy w plastikowym kubku z pokrywką i fikuśną rurką. A ja, ku jego zaskoczeniu, odmówiłem. Po czym grzecznie odszedłem na bok i czekałem. Po chwili do stragany podeszła miejscowa rodzina – po szczelnie okrywających ciało kobiecych strojach i rysach twarzy mężczyzny stwierdzam, że arabska. Głowa rodziny zamówił napój dla siebie i swoich żon/córek, wyjął kilka monet i zapłacił. Ile? No właśnie. Na stanowisku nie było cennika – ale miejscowi doskonale wiedzieli ile powinno się za tą usługę dać: pan sprzedawca przyjął zapłatę, kiwnął głową i nalał soku do szklanych kubeczków. Musztardówek, znaczy się.

Sok z trzciny cukrowej

    Całej tej scenie z ukrycia przyglądał się Autor, znaczy ja. Wyostrzyłem zmysły i znając kształt oraz wielkość miejscowych monet oszacowałem cenę szklanki soku. Kiedy miejscowi wypili swoje porcje podszedłem do stoiska – a pan sprzedawca od razu chwycił za fikuśny plastikowy kubek. Zaprotestowałem i wskazałem na musztardówkę – wszak takie opakowanie musiało mieć swoją cenę, wysoką i nieadekwatną, bo dla inostrańca. Poza tym w okolicy walało się już i tak sporo śmieci, kosza zaś nie było, a ja jakoś nie mogę się przemóc, żeby ciapać śmieci gdziekolwiek. Sprzedawca skrzywił się, ale sięgnął po szklankę (musztardówki po użyciu były dokładnie płukane w misce pełnej wody z cytryną; może nie zabija ona wszystkich zarazków, ale na pewno bardzo dużo; poza tym mam naprawdę wytrzymały żołądek) i nalał mi tego cudownego trzcinowego soku, z imbirem i cytryną. A już całkiem niezadowolony był, kiedym bez słowa położył na blacie odliczoną wcześniej kwotę. Przyjął jednak zapłatę bez szemrania – wszak znałem prawdziwą cenę usługi. Ot, na tym Białasie nie zarobił.
    Niestety sposób ten – poznanie cen, jakie płacą miejscowi – nie sprawdza się na bazarach z pamiątkami: po prostu miejscowi nie kupują suwenirów.
    Oczywiście wcale nie trzeba podpatrywać tubylców – czasem wystarczy podpytać (i liczyć, że powiedzą prawdę): we wpisie o podróży z jordańskiej Akaby do przecudownej Petry opisywałem już przecież, jak udało nam się nie być naciągniętym przez miejscowych biznesmenów.
    Ogólnie rozmowa wiele daje w temacie urywania końcówek. W marokańskim Mogadorze nabrałem ochoty na świeżo wyciskany sok pomarańczowy (prawdziwy cymes). Podchodzę do sprzedawcy, widzę, cena: 5 dirhamów.
    - O, a w Marrakeszu mają po 4 – mówię, co rzeczywiście jest prawdą: tylko na placu Dżama al-Fna, o którym pisałem, jest drożej.
    - Tak? - odpowiada sprzedawca – To jedź do Marrakeszu.

Dżama el-Fna w Marrakeszu

    Obaj wybuchnęliśmy śmiechem, i po kilku przepychankach mój interlokutor w końcu pyta:
    - A u was w kraju po ile macie sok pomarańczowy?
    - U nas – zaśmiałem się – Wcale nie ma pomarańczy!

Wesoły sprzedawca soku pomarańczowego

    Pożartowaliśmy jeszcze chwilę, pan oczywiście z ceny nie zszedł, ale kiedy następnego dnia ponownie kupowałem u niego napój dostałem dużo większą szklankę – taką dla miejscowych, a nie dla turystów.
    Co się zaś tyczy kupna suwenirów – to kilka rad w następnej części wpisu.

17 czerwca 2022

Czwartkowy targ cz. 2

    Poprzedni wpis był – wyjątkowo – w czwartek, gdyż opowiadał był właśnie o czwartkowym jakże istotnym dla mojej rodzinnej społeczności wydarzeniu jakim był – i jest – targ.
    Jak wspominałem jego historia sięga Średniowiecza i przywilejów handlowych wystawionych bodajże przez króla Władysława Jagiełłę (a może był to sam donator praw miejskich, książę sieradzki Leszek Czarny? Ech, zawodna ta ludzka pamięć, a szukać po źródłach nie mam czasu, bo póki co jestem w rozjazdach, jak następną zarazę wymyślą to poszukam informacji) – ale już wcześniej miasto Warta otrzymało prawo składu: kupiec podróżując szlakiem handlowym musiał obowiązkowo zatrzymać się w mieście i wystawić swój towar (albo zapłacić, proste), istniała tu też komora celna. Oprócz tego miasto miało prawo organizować cztery jarmarki – aż się prosi napisać: doroczne jarmarki, ale byłby to trochę pleonazm, wszak jarmark, Jahrmarkt, to tyle co doroczny targ.

Rynek warcki

    To nie jedyne niemieckie słowo dotyczące handlu – miasta w średniowiecznej Polsce zakładano wszak na prawach pochodzących z terenów Cesarstwa Niemieckiego, zasadźcami i pierwszymi mieszczanami (przynajmniej na początku) byli obywatele niemieckojęzyczni – stąd znajomość tego języka wśród patrycjatu musiała być znaczna. Także Warta na początku swojej miejskiej drogi (około 1255 roku) otrzymała obok słowiańskiej nazwę Liebewarde, szybko jednak zanikłą. Także wśród zanotowanych średniowiecznych mieszczan warckich imion stricte niemieckich jest jak na lekarstwo, przydomków zaś wcale (ciekawostka: wedle legendy miasto założyli niemieccy jeńcy wojenni – nie ma na to żadnych dowodów oraz trudno zlokalizować z której to wojny mieliby pochodzić). Handlowo-urbanistycznym słowem pochodzenia niemieckiego jest rynek. Wywodzi się on od niemieckiego Ring – okrąg, bowiem główny plac nowolokowanych miast, ozdobiony ratuszem i zabudową śródrynkową, rzeczywiście miał kształt kręgu.

Rynek w Sieradzu, niegdyś z ratuszem na środku, obecnie z nowoczesną zabudową śródrynkową

    Po spolszczeniu Ring został rynkiem – i z racji funkcji – słowo to stało się synonimem germańskiego marketu. Także i u mnie, we Warcie (wiem, powinienem napisać "w Warcie", ale my mówimy "we"; oraz "lo kogo" a nie "dla kogo"; i do tego "jesce" mazurzymy) pierwotne targi odbywały się właśnie na starym rynku - zachowało się jeszcze kilka zdjęć z takich targów (stąd i ulica Targowa, znajdująca się tuż obok). Zdjęcia pochodzą z fanpage Warta Wspomnień, na który zapraszam.

Ratusz w oryginalnej formie (foto z arch. I. Ślipka via Warta Wspomnień, koloryzowane)

    Ratusz z 1812 roku (zniszczony ubogacony kulturowo przez Niemców w 1939, następnie odbudowany) nie stoi już na środku, więc trochę trwało zanim połączyłem niemiecki Ring z rynkiem – u mnie tego nie było.

Targ na rynku w przededniu II Wojny Światowej (foto z arch. I. Ślipka via Warta Wspomnień)

    Jako, że dzień targowy był niejako świętem i zlotem okolicznych mieszkańców wykorzystywali to też Niemcy w latach II Wojny Światowej. Śp Dziadek opowiadał jak to któregoś wtorku (Niemcy zmienili datę targu z czwartku na wtorek) zapędzono – zbrojnie – wszystkich targowiczan na ruiny przepięknej warckiej synagogi i dokonano egzekucji dziesięciu miejscowych Żydów, obywateli Polski, w zemście za śmierć hitlerowskiego żandarma. Jednym z zamordowanych był nasz rabin – pętlę musiał założyć mu własny syn. Tak oto do Warty wkraczała nowoczesna, zjednoczona Europa – niszcząc wielokulturowe dziedzictwo Rzeczypospolitej.

Nieistniejąca synagoga (foto z Warta Wspomnień, koloryzowane)

    Potem, w czasach sowieckiej okupacji targ dostarczał na lokalny rynek najpotrzebniejszych produktów – wszak w socjalistyczną gospodarkę planowaną niedobory były wpisane jako jej charakterystyczny znak rozpoznawczy. W międzyczasie powoli odchodził też zwyczaj targowania się – istota handlu: wszak władze komunistyczne ustalały ceny odgórnie, często niezgodnie z logiką i wartością usług/produktów. A w naszym regionie targowanie się – i transakcja – miały dość szczególny przebieg.
    Wiązały się one ze... Spożywaniem alkoholu. W wyniku długich negocjacji ustalano wreszcie cenę i wtedy kupujący zobligowany był poczęstować sprzedającego – i siebie – kieliszkiem gorzałki. Bez takiego przepicia transakcja nie była ważna. Oczywiście, dotyczyło to kupna/sprzedaży naprawdę wartościowych rzeczy czy innego dobytku: konia czy krowy. Chłop, którego żona wysłała po nową miotłę i koszyk do domu wracał pijany tylko dlatego, że targ był także spotkaniem towarzyskim a nie z powodu zajadłych targów.

Targ na przełomie lat 40/50-tych XX wieku (foto z arch. I. Ślipka via Warta Wspomnień)

    Niestety, zastąpienie koni przez rowery czy później samochody całkiem tą tradycję w niwecz obróciło: o ile bowiem mądre zwierzę znało drogę do domu, i mogło pana odtransportować to rower, choćby i najlepszy, nigdy się tego nie nauczył.
    Ale zostawmy już te miłe (i te tragiczne) wspomnienia z targu – bo nie wszędzie nowoczesność zabiła jeszcze sztukę targowania. I o tym będą następne wpisy.

Targi z przełomu XX i XXI wieku

    Zdjęcia archiwalne – via fanpage Warta Wspomnień – pochodzą głównie z archiwum śp Ireneusza Ślipka, naszego zasłużonego regionalisty.


I na koniec, jakby to powiedział prof. Bralczyk, słowo o słowie – nasze, słowiańskie określenie oznaczające targ przeniknęło chociażby do języków skandynawskich (świadczy to o intensywnych kontaktach skandynawsko-słowiańskich we wczesnym Średniowieczu). Trg oznacza tam plac. Również etymologia nazw takich rumuńskich miast jak Targu Mures (po węgiersku Marosvasarhely, po niemiecku Neumarkt am Mieresch) czy Targoviste (miejsce śmierci niesławnej pamięci Słońca Karpat Nicolae Ceausescu i jego równie niesławnej małżonki Eleny) jest dla nas bardzo łatwa do rozszyfrowania.

Wolin/Jomsborg - miejsce spotkań i targów słowiańsko-wikińskich.

16 czerwca 2022

Czwartkowy targ cz. 1

    Ostatnio na blogu było o pożądanych w Starożytności towarach, bursztynie i purpurze (a jakiś czas wcześniej, wielokrotnie zresztą, o dziś powszechnej, ale niegdyś także niezwykle cennej soli), które to dobra – luksusowe, jakby nie patrzeć – były przez wieki stymulatorami rozwoju handlu, geografii i nowych idei. A jak handel, to i miejsce gdzie można, hm, handlować. Znaczy się: targ.

Antyczne centrum handlowe

    Na początek małe wyjaśnienie: otóż ja osobiście rozróżniam targ od bazaru (rynek, suk, market – jakby tego nie nazywał). W moim rodzinnym mieście, Warcie, od Średniowiecza co czwartek (w czasach niemieckiej okupacji ubogacania kulturowego Europy Środkowej przeniesiony na wtorek) odbywa się właśnie targ – dość senne zazwyczaj miasteczko tętni wtedy życiem (za mojej młodości bardziej niż teraz), zjeżdża się tu cała okolica...
    - Phi – prychnęła z lekką pogardą znajoma Łodzianka której kilkanaście lat temu opowiadałem o tej jednodniowej transformacji Warty – Nie ma się czym chwalić, u nas to pełno takich, na Górniaku, na Dolnej, Zielony Rynek... I zawsze tam tłok.
    Cóż, przekonana o swej wyższości nie dała sobie wyjaśnić zasadniczej różnicy – warcki targ nie był czymś zwyczajnym, codziennym. Było to wydarzenievolens nolens – niecodzienne. Cykliczne, owszem, ale inne. Na targ – w przeciwieństwie do codziennych ryneczków – chodziło się bowiem po rzeczy niekoniecznie potrzebne na jutro. Była to – piszę z perspektywy przełomu XX i XXI wieku, a nawet wcześniejszej – okazja do kupna nowej miotły, nowego koszyka, nowych garnków, a także inwentarza gospodarczego. Dziś, kiedy na dobre zagościła nowoczesność i drobne rolnictwo upadło (dzięki ci, Unio E***pejska) niewielu mieszkańców – jeśli jacyś w ogóle – są zainteresowani kupnem świni, krowy czy nowego konia. Nie ma popytu, nie ma podaży – a i podejrzewam, że S***pid i tzw. ekolodzy także dołożyli co nieco. Ja jeszcze pamiętam, że na placu targowym (na targowicy, jak mówi się u nas) był wcale duży wydzielony kwartał dla sprzedawców zwierząt.

Targ na początku lat 90-tych XX wieku i na początku XXI wieku
(foto z arch. Autora)

    Swoją drogą na tym cotygodniowym zlocie było wtedy – w czasach transformacji ustrojowej w Polsce – wszystko. Oprócz ubrań, sprzętów AGD czy RTV, albo chemii domowej (wszystko to powoli pojawiało się w sklepach, ale dla tak dynamicznego społeczeństwa jakim byliśmy po zrzuceniu jarzma komunistycznej okupacji i likwidacji niewydolnej socjalistycznej gospodarki wszystko działo się za mało i za wolno) trafiały się takie cymesy jak chociażby Automat Kałasznikowa (AK-47). Śp Dziadek nie zdecydował się na kupno, chwilę zaś później handlarza z terenów b. ZSRS pogoniła policja. Targowe eldorado zakończyło się wraz z przełomem wieków. Zaczęły powstawać sklepy wielkopowierzchniowe (w moim mieście na szczęście bardzo późno) z szerokim asortymentem, dobrobyt spowszedniał a wieś, będąca wielkim odbiorcą dóbr konsumpcyjnych w związku z upadkiem małego rolnictwa zaczęła się wyludniać.
    Także rozwój nowych technik komunikacyjnych zadał spory cios naszemu warckiemu targowi. Targ bowiem od zawsze był miejscem spotkań towarzyskich (ot, kieliszek dla zdrowotności nie zaszkodzi) – oraz wymiany najświeższych informacji. Odkąd jest telewizja, internety czy telefony komórkowe (a społeczeństwo coraz bardziej się alienuje) nie ma już potrzeby by odbywać cotygodniowych spotkań.
    - Kiedyś targ to nie było to co to teraz – westchnęła znajoma starszej daty – Byli tacy, co to do kościoła w niedzielę nie poszli, a na targ musieli, choćby i obłożnie chorzy.

Rynek współcześnie

    Niestety, takich prawdziwych targowiczan jest coraz mniej – wiek robi swoje – choć nadal moje miasto w czwartek bardzo się zmienia. Przyjezdni oprócz robienia zakupów (miejscowe sklepy najwyższe obroty mają w czwartki właśnie) tłumnie odwiedzają też urzędy – wysłanie listu tego dnia wymaga naprawdę wiele cierpliwości. A i wśród sprzedających próżno szukać międzynarodowego towarzystwa obecnego tu te 20-30 lat temu, kiedy tłumnie handlowali z nami mieszkańcy Azji Południowo-Wschodniej i obywatele byłego ZSRS. Znajomy Gruzin, Koba (czyli Józef – i tak jak inny słynny gruziński Koba także pochodzi z Gori) na wieść o tym, że pochodzę z Warty od razu się zaśmiał:
    - Znam. Handlowałem tam częściami samochodowymi na początku lat 90-tych. Co czwartek.
    W każdym razie średniowieczna tradycja warckich czwartkowych targów powoli – ku mojej rozpaczy – zdaje się przemijać ("Ludzie dalej tam przychodzą kupować, zwłaszcza ciuchy" – na moje jeremiady odpowiada Mama), już część targowicy przeznaczono podobno pod zabudowę mieszkalną, a powstała kilka lat temu hala targowa nigdy nie jest zapełniona (w latach 90-tych w czwartki po mieście trudno było się poruszać – oprócz olbrzymiego placu także okoliczne ulice zapełnione były prowizorycznymi straganami i setkami kupujących; do dziś mamy znaki zakazu zatrzymywania się obowiązujące tylko w dni targowe). Oby nie było tak, że za kilka-kilkanaście lat warcki targ całkiem zniknie – i pozostanie tylko nazwa ulicy (swoją drogą położonej dość daleko od współczesnej targowicy, bo przy starym rynku, na którym targi odbywały się do połowy XX wieku).

Targ na rynku w Dwudziestoleciu (foto z arch. I. Ślipka via Warta Wspomnień)

    Tak, że jeśliby ktoś chciał zobaczyć ostatki średniowiecznej tradycji, od wieków stymulującej przepływ towarów, informacji i informacji to zapraszam do Warty. Może nawet uda się na jakimś stoisku trochę potargować – co przecież stanowi clou transakcji handlowej.

Ślady Średniowiecza w Warcie

10 czerwca 2022

Król Artur spod Bydgoszczy

    Fabuła hollywoodzkiego filmu Król Artur z Clivem Owenem w roli tytułowej, dość luźno opartego na cyklu średniowiecznych legend arturiańskich jest znana: oto grupa byłych już rzymskich legionistów miast wracać do domu zostaje w deszczowej Brytanii by wspomagać miejscowych w walce z germańskimi najeźdźcami. Cóż, nie mnie oceniać walory artystyczne filmu ani jego historyczną rzetelność – prawdopodobnie Ambrosius Aurelianus istniał rzeczywiście i jego zwycięstwo pod Mons Badonicus pomogło zatrzymać saską nawałę na Brytanię. Czy pamięć o rzymskim wodzu była jedną ze składowych postaci legendarnego syna Uthera Pendragona to również zagadnienie na inne opowiadanie. Pewnym jest natomiast, że rzymski oddział jeźdźców rzeczywiście pomagał miejscowym w walce z Germanami. Działo się to jednak dobre 300 lat wcześniej od historii opisanej w filmie i nie na rubieżach Imperium, ale na skraju całej rzymskiej ekumeny. Gdzieś koło Bydgoszczy.
Bydgoszcz, jedna z prawdopodobnych lokacji Askaukalis, miasta na Bursztynowym Szlaku
    Czyli w miejscu nijak z Rzymianami się nie kojarzącym. A jednak. Tereny te na początku naszej ery były co najmniej penetrowane przez poddanych cesarskiego Rzymu. Pliniusz Starszy w XXXVII księdze swojej Historii Naturalnej pisał o wyprawie (państwowej, nie prywatnym przedsięwzięciu kupców) pewnego ekwity nad brzegi Bałtyku – wyprawie oczywiście po bursztyn: Niedawno się przekonano, że wybrzeże Germanii, z którego jest przywożony bursztyn, znajduje się w odległości 600 mil od Karnuntum w Pannonii. Żyje jeszcze ekwita rzymski wysłany dla zdobycia bursztynu przez Julianusa zarządzającego igrzyskami gladiatorskimi cesarza Nerona. Odwiedził on miejsca handlowe i wybrzeża, przywożąc takie ilości bursztynu, że nawet siatka służąca do powstrzymywania zwierząt i osłaniania podium miała w każdym węzełku bursztyn. Broń zaś, mary i cały sprzęt, używany przez jeden dzień, był z bursztynu dla urozmaicenia wystawy w poszczególnych dniach. Najcięższa bryła bursztynu ważyła 13 funtów (tłum. J. Kolendo). Pliniusz zginął podczas erupcji Wezuwiusza, a sama wyprawa wysłana była z polecenia prokuratora Klaudiusza Julianusa – organizatora igrzysk za panowania cesarza Nerona. Anonimowy ekwita podróżując na północ – zapewne do Sambii, zamieszkałej ówcześnie przez Estiów i będącej drugim obok Półwyspu Jutlandzkiego centrum pozyskiwania bursztynu – dotarł pewnikiem w okolice Bydgoszczy. Dolina dolnej Wisły była wtedy najwygodniejszym traktem wiodącym nad Bałtyk – a co za tym idzie – jak każdy szlak handlowy była łakomym kąskiem dla miejscowych – tu użyję określenia pochodzącego z greki – Barbarzyńców.
Dolna Wisła
    Jako taka na pewno była areną walk pomiędzy wodzami poszczególnych osad, plemion czy ponadplemiennych związków. Takich jak na przykład Lugiowie – bardziej znani może z noblowskiego Quo Vadis? Sienkiewicza – ale istniejący jak najbardziej realnie (niektórzy uważają ich za Wandalów – którzy w VIII wieku utożsamieni zostali ze Słowianami, a następnie pojawiają jako przodkowie Lechitów, vide Wanda, co nie chciała Niemca; mowa tu o średniowiecznych i renesansowych kronikarzach, oraz o współczesnych nam Turbosłowianach). Musieli oni utrzymywać z Rzymem dość dobre stosunki, skoro, jak podaje Kasjusz Dion, cesarz Domicjan przychylając się do prośby miejscowych wodzów wysłał w latach 86-89 po Chr. na pomoc do walki ze Swebami doborowy (tu: w domyśle; przecież jakichś łapserdaków by nie wysyłał) oddział jazdy. Tyle przynajmniej na ten temat twierdzą źródła antyczne.
Wyszogród nad Wisłą - wczesnośredniowieczna twierdza na terenie Bydgoszczy
    Archeolodzy oczywiście potwierdzili penetrację dzisiejszych ziem polskich przez Rzymian (słynny skarb z Partynic we Wrocławiu), ale byli to kupcy "bursztynowi". Można się było domyślać, że w czasie Wojen Markomańskich na Śląsk wtargnęły rzymskie legiony, może nawet zimowały – ale ówczesna polityka zaprzestania podbojów sprawiła, że po skończonych bataliach wycofały się za Dunaj. Ale koło Bydgoszczy? Czy też może koło Askaukalis – tak zwało się według Ptolemeusza miasto na bursztynowym szlaku, dziś identyfikowane m.in jako Bydgoszcz – choć oczywiście nie można tu mówić o ciągłości osadniczej, co to, to nie. 500 mil od Carnuntum, w drugiej połowie I wieku n.e., rzymska jazda. Kasjusz Dion niechybnie coś pomylił. Albo zmyślał.
Bursztyn
    I oto pod koniec drugiej dekady XXI wieku, prawie 2000 lat później, pomiędzy wioskami Wierzbiczany i Gąski (czyli między Bydgoszczą a Inowrocławiem) prawdziwa sensacja. Archeolodzy odkopują pozostałości rzymskich rzędów końskich – a konkretniej miedziane zawieszki w kształcie fallusów i wulw (te przedstawienia organów płciowych miały przynosić żołnierzom-jeźdźcom szczęście; co kraj to obyczaj – u nas powoływanie się na nie świadczy o niezadowoleniu bądź niepowodzeniu jakiegoś przedsięwzięcia) oraz pozłacaną, miedzianą aplikację pasa biodrowego. Przedstawia ona włócznię beneficiariusa, czyli oznakę wysokiego rangą oficera armii rzymskiej. A więc jednak. Kasjusz Dion miał rację – oddział rzymskiej jazdy walczył na Kujawach broniąc Lugiów przed Swebami (bądź – choć to trochę mniej hollywoodzki scenariusz – atakował Swebów wraz z Lugiami). Rzymianie walczyli na ziemiach polskich niczym Ambrosius w Brytanii, Q.E.D.
Rzymski amulet (obecnie na Wyspie Muzeów w Berlinie)
    A przynajmniej można mieć taką nadzieję. Jeden z archeologów pracujących na stanowisku nie wykluczył, że rzeczywiście są to pozostałości po domicjanowych posiłkach dla Lugiów. Jednocześnie wysnuł inną, jeszcze ciekawszą hipotezę. Otóż w rejonie Askaukalis mógł istnieć punkt werbunkowy do rzymskiej armii. Czy to w czasie ekspansji terytorialnej na początku naszej ery, czy w czasie wojen domowych III wieku rzymska armia potrzebowała rekruta. Skoro tereny te znane były Rzymianom i zamieszkiwało je sprzymierzone plemię Lugiów, to czemu by nie miano werbować tu barbarzyńskich wojowników? Swebowie, Wenedowie czy Gepidowie znad dolnej Wisły zapewne chętnie wzbogaciliby się na wojaczce w imieniu potężnego Imperium. Także napływający w tym czasie na tereny u ujścia Wisły Goci od walki nie stronili (są na to dowody archeologiczne) – oczami wyobraźni można zobaczyć jak pośród kamiennych kręgów w Odrach rzymski oficer namawia na gockim wiecu do wstępowania do legionów.
Gockie cmentarzysko w Odrach
    Zapewne ów punkt werbunkowy nie istniał długo (archeolodzy szacują wiek znaleziska na 2000 do 1600 lat BP) i zniknął w czasie zamętu spowodowanego wędrówkami ludów (sam Szlak Bursztynowy także zamarł – ostatnie poselstwo sambijskich Estiów działający na dworze Teodoryka Wielkiego Kasjodor odnotowuje na rok 525 po Chr. i o rzymskich jeźdźcach pod Askaukalis – poza niewielką wzmianką u Kasjusza Diona – w związku z zerwaniem ciągłości osadniczej – zapomniano. W przeciwieństwie do Ambrosiusa Aurelianusa, króla Artura, nikt też nie zrobił o nich filmu. Trochę szkoda.
Rzymskie limes w Brytanii - Wał Hadriana

3 czerwca 2022

Bursztynowa komnata

    Dawny Królewiec ma wiele wspólnego z Dreznem. Oba te miasta były przez wieki niemieckimi stolicami – Prus i Saksonii, oba przez jakiś czas należały do Polski, oba zostały doszczętnie zniszczone przez bombowce zachodnich Aliantów, oba też dostały się po 1945 roku pod sowiecką okupację. Tu dopiero pojawia się niewielka różnica: Drezno pozostawiono w quasi-niepodległym DDR, a Królewiec, przemianowany na Kaliningrad, wcielono bezpośrednio do ZSRS. Może dlatego drezdeńska starówka została odbudowana, a z królewieckiej pozostałą tylko przerobiona na salę koncertową gotycka katedra. Na szczęście zachował się w niej grób najsłynniejszego mieszkańca Królewca, ponurego filozofa Immanuela Kanta.

Miejsce spoczynku Kanta

    Niemcy pytani, czy Kaliningrad im się podoba odpowiadają, że jedyną ładną rzeczą jest tylko to, co udaje niemieckie – i rzeczywiście, obecnie próbuje się stworzyć coś na kształt starówki mającej nawiązywać wyglądem do przedwojennego Królewca. Efekt jest raczej niepowalający.

Centrum Kaliningradu

    Pozostałe atrakcje miasta to radziecki okręt podwodny i Muzeum Bursztynu, o którym zresztą już pisałem.

Radziecki okręt podwodny B-413

    Trudno o lepsze miejsce dla takiej instytucji, skoro właśnie Królewiec jest ostatnim znanym miejscem przechowywania jednego z najciekawszych dzieł stworzonych z bursztynu, słynnej Bursztynowej Komnaty.

Muzeum Bursztynu
Ekspozycja bursztynu

    Powstała w wyniku kaprysu pierwszego "króla w Prusach", Fryderyka I Hohenzollerna – władca zażyczył sobie, by ozdobić bursztynem ściany jego pracowni w podberlińskim Charlottenburgu. Gdańskim mistrzom bursztyniarstwa stworzenie dzieła zajęło kilka lat (i ton jantaru). W Berlinie niewykończony jeszcze pokój obejrzał car Piotr I Wielki – o tym ekscentrycznym władcy już było na blogu – i pokochał go. Kolejny władca Prus, Fryderyk Wilhelm bardziej cenił sobie armię niż poojcowskie pięknotki i podarował komnatę Piotrowi. Tony bursztynu zdemontowano i przewieziono do Sankt Petersburga. Ta – jak chcą Rosjanie – pierwsza Bursztynowa Komnata przeleżała w skrzyniach kilka ładnych lat – bowiem w Rosji nie było nikogo, kto mógłby złożyć ją z powrotem. Córka Piotra, Elżbieta I wyjęła dzieło z pudełek i wraz z Franciszkiem Rastrellim, największym architektem czasu baroku w Rosji, zamontowała komnatę w Pałacu Zimowym (była to – jak chcą Rosjanie – druga odsłona pomieszczenia). W końcu jednak caryca rozkazała przenieść skarb do pałacu w Carskim Siole w 1755 roku. Tam Bursztynową Komnatę zainstalowano ponownie, znacznie ją przebudowując – a raczej rozbudowując: pokój w którym ją rozłożono był bowiem większy niż te w Berlinie i Sankt Petersburgu. Dołożono więc kilka ton jantaru, kandelabry, lustra, oklejane bursztynem meble... W rozbudowie pomieszczenia gustowała zwłaszcza caryca Katarzyna II Wielka (Zofia von Anhalt ze Szczecina) i stworzyła zeń prawdziwą wizytówkę Imperium Rosyjskiego. Tą właśnie, Trzecią Bursztynową Komnatę, w 1941 roku zwinęli Niemcy naziści i przewieźli w skrzyniach na królewiecki zamek. Ta dawna krzyżacka twierdza spłonęła w czasie alianckich nalotów na miasto kilka lat później.

Berlin - pomnik św Jerzego, znak dobrych stosunków z Moskwą
Pałac Zimowy w Sankt Petersburgu

    Dziś na miejscu zbombardowanego przez Amerykanów zamku stoi – dziś pusty – ohydny dawny Dom Partii, zaś parking dookoła niego skrywa fundamenty dawnej krzyżackiej budowli oraz wypalone resztki piwnic, w których znajdować się miały skrzynie z łatwopalnymi przecież elementami Bursztynowej Komnaty.

Dom Sowietów

    No, przynajmniej tyle wiemy oficjalnie: Bursztynowa Komnata, zwana Ósmym Cudem Świata, spłonęła wraz z królewieckim zamkiem, God bless America. Jednak nie wszyscy się z tym zgadzają. Spora część poszukiwaczy skarbów czy innych Turbosłowian twierdzi, że skrzynie w porę wywieziono z zamku – albo na Dolny Śląsk, albo statkami do Niemiec. Tam mogły zostać ukryte (bądź zniszczone w trakcie walk chociażby o Wrocław lub ataków torpedowych podobnych do zatopienia "Wilhelma Gustloffa"; była to katastrofa morska z największą liczbą ofiar w historii) i możliwe, że leżą tam do dzisiaj. Dowodami w sprawie mają być znajdowane co jakiś czas elementy owej oryginalnej Komnaty – z których jeden znajduje się w najsłynniejszej kopii Komnaty – w pałacu w Carskim Siole podle Sankt Petersburga.

Typowy pałac na Dolnym Śląsku (tu: Kamienna Góra)

    Sam pałac jest oczywiście wspaniały – ale główną atrakcją jest właśnie Bursztynowa Komnata. Czy też jej kopia – choć pojawiają się głosy, że to może być oryginał, który albo przetrwał pożar Królewca, albo później został przejęty przez Sowietów na Dolnym Śląsku. W każdym razie – wewnątrz Bursztynowej Komnaty nie wolno robić zdjęć (stąd umieszczona na blogu fotka musiała powstać całkowitym przypadkiem, bez wiedzy Autora). Cóż, może mieć to też wymiar czysto marketingowy, ponieważ sama Bursztynowa Komnata (pomijając ogrom pracy i bursztynu włożonych w jej wykonanie i kunszt dawnych gdańskich i/lub obecnych rosyjskich mistrzów bursztyniarstwa) mówiąc kolokwialnie przyprawia o tzw. syndrom paryski. Ów Ósmy Cud Świata delikatnie widza może rozczarować.

Pałac w Carskim Siole
Przypadkowe zdjęcie Bursztynowej Komnaty

    Z ciekawostek: w Polsce także znajduje się kopia Bursztynowej Komnaty. Na Śląsku, na zamku w Niemodlinie – upamiętniać ma ona jedną z nitek Szlaku Bursztynowego, biegnącą onegdaj w okolicy. Cóż, prawdziwy paranoik zwolennik teorii spiskowych mógłby stwierdzić, że to ta śląska może być oryginalna.
    Mieszkająca w Petersburgu pół-Polka zajmująca się obsługą ruchu turystycznego zwykła komentować temat Bursztynowej Komnaty takimi słowami:
    - Nie jest ważne, czy Komnata spłonęła, czy nie. Ta w Carskim Siole, Czwarta Bursztynowa Komnata, jest oryginalna, podobnie jak te wcześniejsze. Kropka.
    Cóż.

Zamek Książ

    A tak na koniec jeszcze jedna myśl przyszła mi do głowy – w Zamku Książ znajduje się pokój odpowiadająca rozmiarom właśnie Bursztynowej Komnacie. Podobno kiedy Sowieci zajęli zamek była ona pusta – czy więc czekała na bursztynowe panele? A może tam właśnie były, i zdążono je zdemontować i wywieźć jakimś "Złotym Pociągiem"? Albo nie była pusta?

Podziemia zamkowe, element kompleksu "Riese"

    The truth is out there, jak to mówią.

Mające wywoływać wrażenie tajemniczości zdjęcie bunkra w Jeleniu

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...