Tłumacz

25 listopada 2022

Ukryta świątynia

    Leżąca nieopodal Huacaypaty (to jest głównego placu miasta) w Cuzco Qoricancha (w keczua: Złoty Dziedziniec), znana też jako Coricancha (ach, ta ortografia języków andyjskich) była najważniejszym kultowym miejscem całego inkaskiego Tahuantinsuyu, Imperium Czterech Części. Kronikarze czasów konkwisty pozostawili nam barwny opis miejsca, pełnego złota i przepychu. Według nich na dziedzińcu świątyni (czy raczej zespołu świątyń) znajdowały się odlane ze szczerego kruszcu (złoto, złoto, złoto) naturalnej wielkości dary ziemi, Pachamamy, dzięki którym funkcjonowało imperium: lamy, alpaki, świnki morskie, komosa, ziemniaki... Kukurydza miała w tym towarzystwie status specjalny, ponieważ jej kolby stworzono z dużo rzadszego i przez to cenniejszego srebra. W części kompleksu poświęconej Inti, bogu-słońcu na uwagę zasługiwał potężny złoty dysk, zresztą wszystkie ściany Coricanchy wyłożone miały być płytami z tego kruszcu. W niszach świątyni spoczywały zaś mumie byłych - a właściwie to wciąż obecnych: mumifikacja niejako przedłużała życie w myśl miejscowych wierzeń, niejako zapewniała życie wieczne na ziemi – władców imperium. Mumiom tym przynoszono – na złotych półmiskach oczywiście – co jakiś czas pokarm.
    Niestety, ze wspaniałości Coricanchy nie zachowało się nic. Złoto zrabowali konkwistadorzy (choć wspaniały złoty dysk Inti zniknąć miał krótko przed podbojem; według jednej z legend miano wynieść do z miasta tajemnymi tunelami wiodącymi do Sacsayhuaman – lub tam go ukryć – i wywieźć nad Titicacę, skąd Inti miał pochodzić, oraz zatopić w głębinach jeziora; pewien trop wiedzie też nad Dunajec), mumie zniknęły (możliwe, że za sprawą inkaskich kapłanów) lub spalili je misjonarze jako obiekty bałbochwalczej czci, zaś sama Coricancha na długie wieki zaginęła w pomroce dziejów.
Kompleks klasztoru dominikańskiego w Cuzco
    Pewne było tylko, że na miejscu dawnego kompleksu swój przepiękny barokowy klasztor (w myśl wspominanych przeze mnie zasad wytłuszczonych w Libellus responsionum przez świętego Grzegorza I Wielkiego) postawili andyjscy misjonarze – fratrzy z Zakonu Kaznodziejskiego, Ordo Praedicatorum, szczególnie predystynowani do takich działań. W krajach anglosaskich do tych zakonników przylgnęło określenie Czarni Bracia, Blackfriars, z racji czarnej kapy narzucanej w wypadku opuszczenia murów klasztornych na biały habit, ale w Polsce zwykliśmy ich – od imienia założyciela, św. Dominika Guzmana – zwać dominikanami. I pod takim też wezwaniem był przyklasztorny kościół, wspaniały przykład andyjskiego baroku mestizo, który wzniesiono na miejscu Coricanchy.
Wirydarz klasztoru w miejscu głównego placu Coricanchy
    Aż nagle zdarzył się cud. No, choć może to za dużo powiedziane. Cuzco i Święta Dolina leżą na obszarze tak zwanego pacyficznego pierścienia ognia, więc zjawiska wulkaniczne i trzęsienia ziemi są tu na porządku dziennym. I w roku 1950 ziemia się zatrzęsła, naruszając mury barokowego klasztoru dominikanów. Spomiędzy pęknięć i skruszeń wyłoniły się – całe i nie zniszczone – cyklopowe kamienie ścian Coricanchy. Okazało się, że – oprócz wyposażenia i drewnianych dachów – inkaska świątynia (czy też będąc ścisłym kompleks świątyń) przetrwała w całości ukryta w barokowych murach klasztoru. Konkwistadorzy nie byli w stanie naruszyć struktury murów, a praktyczni bracia od św. Dominika po prostu wykorzystali je jako podbudowę pod swój konwent.
Coricancha
    Oczywiście, ruin i murów cyklopowych w Cuzco jest cała masa – jeden z pałaców Sapa Inki nabawił się kolonialnego dachu i jest dziś rezydencją biskupa, szczątki innego oglądać można vis-a-vis kościoła św. Dominika – ale Coricancha to Corichancha: to centrum duchowe całego Tahuantinsuyu.
Mury Pałacu Biskupiego w Cuzco
    To stąd wyruszały inkaskie procesje niosące mumie władców na główny plac Imperium Huacaypata (dzisiejsza Plaza de Armes leżąca na jego miejscu jest odrobinę mniejsza) gdzie odbywały się wszystkie uroczystości państwowo-religijne. Zresztą także po konkwiście najważniejsze wydarzenia historyczne miały tutaj miejsce, jak chociażby rozerwanie końmi potomka panującej dynastii Jose Gabriela Condorcanqui, znanego jako Tupac Amaru II. Indiańskie zamieszki sprawiły, że hiszpański wicekról w końcu przeniósł się do Limy, która jest dla Cuzco tym, czym Warszawa dla Krakowa (m.in. jest tam mniejszy smog).
Plaza de Armas w Cuzco
    Mnie udało się wejść do Coricanchy (nie jest to jakieś trudne – ot, kupuje się bilet) wieczorem, w czasie dość krótkiego na tych szerokościach geograficznych zmierzchu. Prekolumbijskie mury faktycznie robią wrażenie – olbrzymie kamienie łączone bez zaprawy są tu bardzo dokładnie do siebie dopasowane – i faktycznie trudno by było wetknąć coś pomiędzy, choćby kartkę papieru. Ale przecież było to centrum religijne olbrzymiego imperium, musiało być zrobione elegancko i trwale (wszak to krużganki klasztoru i barokowe nadbudówki nie ostały się trzęsieniu ziemi, cyklopowe mury stoją), więc doskonałość wykonania nie może dziwić. Do tego pewnie sami władcy nadzorowali wznoszenie konstrukcji – wszak miało być to miejsce ich ziemskiego pobytu po śmierci, najlepiej na zawsze. Co jak wiemy – podobnie jak w przypadku egipskich faraonów – nie udało się.
Dawne świątynie
    Same – gołe dziś – ściany, oświetlane lekkim tylko światłem lamp robiły naprawdę mistyczne wrażenie. Można sobie wyobrażać tylko jak wyglądały obłożone złotem, w którym odbijał się drżący czerwony płomień pochodni niesionej przez miejscowego kapłana. Wrażenie musiało – i takie zapewne być miało – być nieziemskie. Kopia jednej z owych złotych płyt – wedle kronikarza który ją odwzorował (nie był on niestety artystą-plastykiem) najważniejszej, przedstawiającej w pigułce inkaską kosmogonię/mitologię/pogląd na wszechświat – dziś z powrotem wisi na ścianach kompleksu świątyń, choć moim zdaniem w niewielkiej tylko mierze oddaje przepych i bogactwo dawnej Coricanchy.
Złota płyta z Coricanchy
    A samo miejsce, zachowane i odkryte przypadkiem, uświęcone wiarą wielu pokoleń Indian, do dziś jest przecież miejscem kultu. Niedaleko złotej patery Inków, w ciemnej, barokowej kaplicy wisi kopia cudownego obrazu Czarnej Madonny. Naszego, Jasnogórskiego. Ot, taka koneksja polsko-inkaska, możliwe przecież, że nie jedyna.
Kościół dominikański i Coricancha

20 listopada 2022

Piłka skopana

    Wpis taki okazjonalny, czasem trafiają się takie na blogu, poświęcony dziś zaczynającemu się wydarzeniu rangi światowej – i nie chodzi tu o żadną wojnę, ale, parafrazując brytyjskiego trenera piłkarskiego Billa Shankly'ego, o coś ważniejszego.
    O piłkę nożną. A konkretniej o Mistrzostwa Świata Roku Pańskiego 2022.
    Zresztą o tym sporcie już na blogu było, wypowiadam się o nim w samych superlatywach jako o najbardziej egalitarnym sporcie na naszej planecie. I najpopularniejszym, co oczywiste. A skoro jest taki popularny, to w grę wchodzą też olbrzymie pieniądze. Te, podobno, nie śmierdzą, ale bywa, że jednak nie pachną zbyt ładnie.
Camp Nou - miejsce, gdzie bogactwo walczy z magią
    Organizowanie Mundialu przez dość problematyczne państwo jakim jest Katar (zbudowany z niczego na pustyni – podobnie jak sąsiednie islamskie monarchie absolutne - za pieniądze z ropy) obrazuje tylko hipokryzję władz Międzynarodowej Federacji Piłki Nożnej (czy jak to się tam tłumaczy – FIFA, wiecie o co chodzi) i zabija całą futbolową magię.
Miraż i ułuda pustynnego miasta nad Zatoką Perską - tu Abu Zabi
    Jeden z takich – dawnych – magików piłki nożnej, Eric Cantona (młodszym czytelnikom przypominam: to dzięki niemu każdy na podwórku biegając za piłką chciał nosić koszulkę typu polo z obowiązkowo postawionym kołnierzem; mocno kopał też kibiców gdy mu się coś nie spodobało) z wielkim żalem stwierdził, że tak kupionego (i w tak skorumpowanym kraju; bredził też coś o jakichś prawach człowieka, ale wiadomo, że Człowiek ma przede wszystkim Obowiązki) Mundialu oglądać on nie będzie.
    Choć u nas, w bogatej Europie ta magia futbolu i tak już zdycha – z powodu dobrobytu (a z tego nigdy nic dobrego nie wyszło). Za szczeniaka marzyło nam się, by nasze osiedlowe boisko nie było piaskowe (z kamieniami i obowiązkowymi elementami od butelek) tylko trawiaste. Oj, jaki byłby komfort gry! Dziś jest trawiaste (znaczy – porośnięte trawą), bo nikt na nim nie gra – a dzieci jest mniej więcej tyle samo. Nie do wiary, że onegdaj trzeba było czekać na swoją kolej aż starsi skończą kopać (chyba, że ktoś był zdolny albo brakowało bramkarza). Ciekawe czy dzisiejsza młodzież wie, że główka ratuje czy trzy rogi i karny albo "gruby na bramkę". Albo o co chodziło tak naprawdę z prawem Pascala? Nie, oni tylko tiktokują i cośtam cośtam w minecrafta. Szkoda.
    Na szczęście właśnie wróciłem z Dzikich Krajów (no, konkretnie to z Peru), gdzie oprócz przeżywania krew mrożących w żyłach przygód napatrzyłem się też na dzieciaki wciąż zachowujące się normalnie. Znaczy, biegające za piłką.
Piłka nożna dla każdego
    I nie był istotny stan boiska – zresztą najczęściej był, hm, niezadowalający dla Unioeuropejczyków czy innych nowocześniaków. Tu musiał wystarczyć – i wystarczał, bo futbol w biednych krajach nadal może być przepustką do lepszego (to znaczy dostatniego – pieniądze nie dają szczęścia tylko komfort) życia.
Trening czyni mistrza - LZS Tarmatambo. Albo Zryw Tarmatambo. Wicher.
    Poniżej wrzucam więc galerię takich lokalnych boisk z Peru – miejsca, gdzie magia piłki nożnej jeszcze nie umarła, a futbol jest totalnie ważną częścią życia – i to tego aktywnego, a nie pasywnego, spędzanego przed telewizorem.
Nad Madre de Dios w Amazonii
Kompleks sportowy na pustyni w oazie Huacachina
Pełnowymiarowe boisko na inkaskich ruinach w Tarmatambo w Andach
Loża VIP w Tarmatambo
Ponad Cuzco w Świętej Dolinie Inków
    Dobra, nie jestem Ericiem Cantoną, obejrzę Mundial (ale z obrzydzeniem) – oczywiście, jak przystało na przedstawiciela gnijącej Cywilizacji Zachodu na kanapie przed telewizorem...
Przedstawiciel Cywilizacji Zachodu (foto z arch. Autora)
    Przy okazji: na ten Mundial akurat Peru nie pojechało – przegrało po ekscytujących (prawie jak słynny Dudek dance) rzutach karnych z Australią – krajem, gdzie dużo bardziej popularny jest futbol australijski, niezwykle brutalna gra uwzględniająca w oficjalnych statystykach liczbę ofiar w meczu. A w Peru Mistrzostwa Świata to zawsze świętość, o czym przecież już pisałem. Cóż, piłka nożna nie jest sprawiedliwa – i na tym też polega część jej magii.
Symbol - magiczny - Australii
    Co oczywiście znaczy, że do postawy Reprezentacji Polski nie będę podchodził racjonalnie - tylko kierując się emocjami. Serce, nie rozum.
Polska, Biało-Czerwoni!
    W końcu w naszej kadrze gra mój były uczeń.


Zdjęcia zaś peruwiańskich boisk dedykuję panu Kartofliska, który niestrudzenie pokazuje w Internetach prawdziwe piękno i magię futbolu.

18 listopada 2022

Inkaski labirynt

    Niedaleko słynnych megalitycznych – i dopiero co wspominanych przeze mnie na blogu – murów Sacsayhuaman (tudzież innych inkaskich i preinkaskich świątyń) znajduje się dużo mniej znany kompleks archeologiczny Lanlakuyoc.
Cyklopowe mury Lanlakuyoc
    Może dlatego, że trzeba odjechać kawałek dalej od miasta, a statystyczni turyści raczej tego nie uczynią, a może też dlatego, że pro maiori parte są ignorantami i zwiedzając jakiś obiekt po prostu nie wiedzą na co patrzą. Do tego cyklopowych murów Lanlakuyoc nie ma w bedekarach, a Sacsayhuaman oczywiście (i zasłużenie) jest. A z ręką na sercu trzeba przyznać, że megalityczne ściany w mniej znanym miejscu są po prostu dużo krótsze i niższe (lecz choć nie znajdują się tam tak olbrzymie głazy to konstrukcyjnie są identyczne – i równie niełatwo sobie wyobrazić w jaki sposób je ułożono; kompleks do tego leży sporo wyżej, więc wciągnięcie olbrzymich obrobionych głazów zdaje się być jeszcze trudniejsze).
Sacsayhuaman i turyści
    Oprócz cyklopowych murów gros kompleksu to skalny labirynt, mnie osobiście przypominający nasze Błędne Skały czy inny Szczeliniec – możliwe też, że wszystkie te formacje geologicznie są jednakie, choć tu by trzeba spytać jakiegoś eksperta.
Prawie jak Błędne Skały
    Do tego w Lanlakuyoc na każdym niemal kroku znać ślady działalności Starożytnych Kosmitów człowieka – i wcale nie chodzi o zabezpieczające barierki, bo tych brak – skały są w pewnych miejscach dość mocno poprzycinane. W niektórych momentach ułatwia to dostęp do następnych polanek czy jaskiń, w innych są to grobowce, jeszcze gdzieś schody, nisze ofiarne lub całkiem nielogiczne wcięcia, możliwe, że ornamenty. Miejscowy Indianin Jamel z którym zapuściliśmy się do tego – i nie tylko zresztą tego – kompleksu z całą stanowczością twierdził, że wcięcia te były grubo przedinkaskie oraz – co dlań oczywiste – wykonane dzięki nieznanej technologii. O cięciu kamienia nie mam zbyt wielkiej wiedzy, natomiast co do datowania prac – kilkukrotnie wspominałem, że przy dzisiejszej technologii nie da się wydatować powstania obrobionej skały.
Po lewej jaskinia, po prawej grobowiec
    Tak więc zagłębiliśmy się w ów skalny labirynt, dużo obszerniejszy niż bardziej znany podobny zwany Chincana Grande (leżący tuż obok Sacsayhuaman, pono połączony podziemnymi tunelami z Qoricanchą czy innym centrum Cuzco). Chincana Grande – taka ciekawostka – była obiektem zainteresowania polskiej ekspedycji speleologicznej z lat 70-tych ubiegłego stulecia (Lanlakuyoc chyba nie był, aczkolwiek mogę się mylić). Nasi odkrywcy szukali – podobnie jak słynny tropiciel Kosmitów Erich von Daniken – wejść do owej rzekomo tu istniejącej podziemnej części kompleksu. Chciano sporządzić mapy miejsca oraz sprawdzić dokąd owe tunele wiodą. Niestety, zarówno nasi, jak i starożytnoastronautyczni srodze się zawiedli. Jeśli podziemna część istnieje (a zapewne istnieje – przemawia za tym chociażby budowa geologiczna miejsca) to na dzień dzisiejszy jest niedostępna: wejścia zostały zawalone i zabezpieczone stalową kratą (podobnie jak w Lanlakuyoc, także a brak jest zgody na użycie ciężkiego sprzętu do odgruzowania domniemanych drzwi. Oczywiście, można wietrzyć tu spisek – wejścia zawalono celowo bo rząd nie chce by ktoś wykradł schowane w tunelach tajemnice Starożytnych Astronautów (czy tam inne złoto Inków) – ale stosując brzytwę Ockhama można wysnuć alternatywną hipotezę: Cuzco leży w obrębie pacyficznego pierścienia ognia i ruchy tektoniczne są tu nad wyraz częste, tunele mogły się zawalić i są niestabilne, zaś wjazd ciężkiego sprzętu doprowadziłby do zniszczenia cennego stanowiska archeologicznego. Erich von Daniken ograniczył się więc tylko do niewielkiej jeremiady w jednej ze swoich książek, nasi speleolodzy zrobili mapę nadziemnej – tej, którą dało się spenetrować - części kompleksu. Ot, taka różnica.
    W każdym razie miejsce okazało się być całkiem przyjemne (choć osobiście myślałem, że jest nieco rozleglejsze) – i niestety dla osób o moich gabarytach ciężkie do całościowego spenetrowania. Zagadkowy stół ofiarny – wyciosany sześcian w niewielkiej jaskini mogłem zobaczyć tylko przez niewielką dziurę (ekwilibrystycznych umiejętności musiało wymagać stworzenie tego miejsca – no chyba, że byli to Starożytni Kosmici, to wtedy tiu tiu tiu z laserka, i zrobione).
Sześcienny ołtarz
    Ominęła mnie też niewielka szata naciekowa jednej z jaskiń kompleksu Lanlakuyoc – swoją drogą to miejsce gdzie do dziś miejscowi składają ofiary, głównie Pachamamie, Matce Ziemi (o czym trochę było, a może i trochę – więcej – jeszcze będzie, bo ta prekolumbijska pobożność jest tu doskonale widoczna) – niestety utknąłem, a że – mimo, iż doświadczony grotołaz z którym tam byliśmy sugerował, że się przedrę – nie chciałem skończyć jak Kubuś Puchatek wychodzący z nory Królika delikatnie się wycofałem zawadzając żebrami o okoliczne skały.
Autor utkwiony w dziurze (foto: J. Repetto)
    Ogólnie rzecz ujmując miejsce to zostało stworzone dla ludzi nienachalnie wysokich – choć z drugiej strony... Kilkaset metrów od Lanlakuyoc znajduje się wykuty w skale fotel (właściwie to niejeden, w Sacsayhuaman też jest podobny) – zwany czasem tronem Inki. Na takim siedzisku mieli zasiadać władcy/kapłani obserwujący przebieg uroczystości religijnych (w wypadku Inków niesamowicie nudnych, bo nie składano w ofierze żadnych nagich dziewic – czasem ino jakąś lamę). Zasiadłem na owym kamiennym krześle – tu niedopasowane było w drugą stronę.
Autor jako liliput (foto: J. Hylares)
    - Niektórzy twierdzą – wtrącił Jamel – że to dowód na to, że kiedyś żyli tu giganci.
    Giganci albo inni Starożytni Kosmici. Oraz – na tym samym terenie – karły. Albo były to dwie kosmiczne rasy, albo... Ech, dajmy już spokój Teoretykom Starożytnej Astronautyki. W każdym razie poczułem się tego dnia niczym Lemuel Gulliver z dwóch pierwszych ksiąg opowieści pana Swifta – raz jak gigant u Liliputów, potem jak liliput u Gigantów (ale to wszyscy wiedzą – niewielu natomiast czytało trzecią i czwartą część powieści, w której Autor daje już nieskrywany obraz nienawiści do rodzaju ludzkiego; ot, myśl oświeceniowa z owocami w postaci Wielkiej Rewolucji Francuskiej). Taka sympatyczna sytuacja.
Autor jako gigant (foto: M. Sobińska)
    Byłbym zapomniał – z racji niewiadomo-jak-wykonanych śladów obróbki ścian Lanlakuyoc wśród zwolenników teorii Starożytnych Astronautów (zachodzą tam tylko oni, miejscowi szamani i miłośnicy jakichś njuejdżów) teren ten zwie się, co jest dużo bardziej chwytliwą nazwą, Zona X.
Wycięcia w Lanlakuyoc
    Swoją drogą taki sposób obróbki znaleźć można w innych jeszcze miejscach w okolicy, chociażby w – biletowanym – kompleksie Qenko (ciekawostka – w języku keczua q czytamy jak kh, względnie takie k', ze zwarciem krtaniowym). I to podobno też jest preinkaskie, choć oczywiście wydatować się nie da. Trzeba wierzyć na słowo.
Poprzycinane kamienie w Q'enko

14 listopada 2022

Szaman

    Oprócz tajemniczych ruin Sacsayhuaman okolice Cuzco obfitują w wiele innych inkaskich budowli – niemal równie zagadkowych. Ba, kilkaset metrów od słynnych cyklopowych murów stoją prekolumbijskie świątynie i inne miejsca kultu – ale do nich turyści zaglądają już dużo, dużo rzadziej (to samo tyczy się zwolenników teorii Starożytnej Kosmonautyki – wspominaną przeze mnie Świątynię Skrzyżowanych Dłoni, drugi znany najstarszy ośrodek kultowy Półkuli Zachodniej pan von Daniken skwitował jako nieinteresujący i nieważny; widać dzieło Starożytnych Kosmitów musi być imponujące). Większa część z nich stoi sobie po prostu pośród eukaliptusowych (to gatunek inwazyjny) zagajników, do niektórych, tych cenniejszych, trzeba mieć bilet. Nabywając turystyczną wejściówkę do Sacsayhuaman w cenie jest też wejście do – w dużej mierze podziemnego – kompleksu Qenqo.
Qenko
    Qenqo, Q'enko, Kenko – tradycyjnie mamy różne warianty pisowni, ale chodzi o to samo miejsce. Kompleks właściwie jest jeszcze bardziej tajemniczy niż Sacsayhuaman – bo całkiem nie wiadomo do czego służył. Owszem, stojące na dziedzińcu kamienie były zapewne waka, inkaskim świętym miejscem i obiektem kultu (a więc świątynia), ale już podziemne korytarze – naturalne, acz bardzo przez Inków (chyba przez Inków) poszerzone stanowią dla archeologów zagadkę. Tajemnicze kamienne nisze w ścianach jaskini miały podobno służyć do przechowywania inkaskich mumii – ale badając kompleks nie znaleziono żadnych ludzkich szczątków. Do tego wiadomo z relacji z epoki, że mumie Sapa Inków, władców Tahuantinsuyu, mieszkały w leżącej bliżej serca Cuzco świątyni Qoricancha, najważniejszym sanktuarium Imperium. Czyje więc mumie – jeśli w ogóle – składowano w tym wykutym w skałach labiryncie do dziś nie ustalono.
Tajemnicze podziemia
    Tuż obok Qenqo, ogrodzone niewielkim płotkiem (ale wstęp jest wolny) leży kolejne sanktuarium, Qenqo Chico – co można przetłumaczyć jako Małe Kenko. To platforma – albo może wzgórze – obmurowana cyklopową ścianą, ze znajdującymi się na szczycie kutymi w kamieniu ołtarzami.
Jeden z ołtarzy w Małym Qenko, panorama Cuzco i cień Autora
    Takich ołtarzy w Tahuantinsuyu było legion, można je spotkać na każdym kroku, czy to w Sacsayhuaman, czy w masowo odwiedzanym Machu Picchu. Zapewne powstawały w waka, świętych miejscach mocy – a że jesteśmy w Świętej Dolinie, to i takich punktów w okolicy musi być dużo.
Ołtarz w Świątyni Kondora w Machu Picchu
    Zwłaszcza, że tuż obok znajduje się następne miejsce kultu, skała pod którą Inkowie wybudowali niewielki kompleks, pewnie świątynię. Qochapata – bo tak się zwie owo miejsce – było, według danych archeologów, poświęcone Pachamamie, bogini Matce-Ziemi.
    Było – a właściwie: dalej jest. Pisałem już, że mimo działalności misjonarzy chrystianizacja miejscowych ludów jest dosyć powierzchowna i miejscowa wiara wykazuje pewien synkretyzm (oraz kieruje się zasadą: Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek). Oto kiedy bowiem wdrapaliśmy się na skały sanktuarium oczom naszym ukazał się niecodzienny dla Europejczyka widok.
Qochapata w otoczeniu eukaliptusów
    Na kamieniu, udekorowanym kwiatami leżały obiaty ku czci miejscowych bóstw – czyli Pachamamy w tym wypadku – posmarowane miodem, czy innym słodkim syropem, papierowe tacki. Dlaczego zakładam, że było to coś słodkiego? Otóż Indianie składali w ofierze swoim ambiwalentnym bóstwom to, co smakowało im samym, a właściwie co sprawiało przyjemność: alkohol, liście koki czy słodkości – wszak cukier też uzależnia i jest przyjemny w spożyciu (wytwarza endorfiny). Swoją drogą w dawnej Grecji czy Rzymie boginki i bogowie też dostawali specjalnie pieczone słodkie ciasteczka. Ot, ktoś nadal składał ofiary prekolumbijskiej bogini.
Obiaty na skale w sanktuarium
    Szybko też zorientowaliśmy się kto. Otóż po opustoszałym kompleksie przechadzał się wyglądający dość mizernie niewysoki osobnik w niebieskiej dżokejce, podwiniętych dresowych portkach i japonkach. W ręku dzierżył reklamówkę – gdyby rzecz działa się u nas zapewne biedronkową. W końcu też nasze drogi się przecięły – zresztą dążyły do tego obie strony.
    - Ty opiekujesz się tym miejscem? – zapytaliśmy po wcześniejszej wymianie powitalnych uprzejmości.
    - Tak – krótko potwierdził Latynos (w znaczeniu: mieszkaniec Ameryki Łacińskiej) – Ja.
    W trakcie dalszej wymiany zdań okazało się, że ów człowiek nie tylko jest – samozwańczym – opiekunem świętego miejsca, ale także uważa się za szamana. Względnie: jest szamanem, ponieważ taką personą nie można zostać samemu. Szaman – słowo pochodzi z języków Syberii – musi zostać wybrany przez duchy, przejść próby i okazać się kimś godnym łączenia spraw ziemskich z niebieskimi. Jak ktoś takiej inicjacji nie przeszedł to prawdopodobnie jest tylko zwykłym narkomanem szukającym odlotu w najprzeróżniejszych używkach – i dorabia sobie tylko filozofię by wytłumaczyć się przed sobą z nałogu; faktem jest, że szamani – czy animistyczni kapłani – często używają środków odurzających by, kiedy zmysły są stępione, łacniej połączyć się ze światem duchów.
Niewielka szamańska ceremonia i obiaty zasłaniające twarze uczestników
    Nasz nowy przyjaciel nie był pod wpływem żadnych substancji – i zaproponował, że nam powróży/przepowie różne rzeczy. I to (to go uwiarygodniało) za darmo. Kategorycznie odmówił jakiejkolwiek zapłaty. Choć, jako, że będzie przez niego przemawiała Pachamama, to jednak jakiś datek – symboliczny – by się zdał. Wszak by andyjskie bóstwo coś dało – w tym wypadku przepowiednię – należy mu także coś dać. Szaman dostał więc sola – odpowiednik złotówki – po czym rozdał nam po kilka liści koki – w Andach są one uznawane za największy dar Pachamamy, zresztą miał ich całą reklamówkę. Następnie zawinął otrzymaną złotówkę w kilka listków i zakopał ją – symbolicznie – w ziemi. To znaczy: liście trafiły do gruntu, pieniądz do kieszeni. W tym czasie wszyscy żuliśmy otrzymane – już nie pamiętam, dwa czy trzy – listki (także symbolicznie). Po chwili szaman rozejrzał się i zwrócił do kolegi:
    - Ty – zawiesił głos – W poprzednim życiu byłeś wielkim wojownikiem – zawahał się – We Francji albo w Japonii. A Ty – zerknął na mnie – będziesz żył 87 lat.
    Na tym ta króciutka ceremonia się zakończyła, więcej przepowiedni nie było, więc grzecznie pożegnaliśmy się i rozeszliśmy każdy w swoją stronę. Do dziś nurtują mnie jednak pewne pytania. Na przykład: czy był to prawdziwy szaman? Czy naprawdę będę żył tyle lat? I dlaczego, do jasnej ciasnej, w zeszłym życiu każdy jeden był rycerzem, królem, kimś znacznym, a nie dajmy na to: świniopasem? Co jest, oni się nie reinkarnują? Czy może ich reinkarnacje wstydzą się przyznać?
    Ech.

7 listopada 2022

Sacsayhuaman cz. 2

    Tak więc naukowcy do dziś nie wiedzą kto i kiedy zbudował cyklopowe mury Sacsayhuaman – ani tym bardziej dlaczego. Archeolodzy twierdzą oczywiście – bo jak czegoś nie wiedzą zawsze tak mówią – że to ośrodek kultowy. Inną koncepcją jest zamiejska siedziba Sapa Inki (czyli władcy Tahuantinsuyu), względnie twierdza mająca bronić dostępu do stolicy.
Sacsayhuaman z bliska
    Jeśli chodzi o tą ostatnią koncepcję rzeczywiście – w czasie powstania Tupaca Amaru II zabudowania Sacsayhuaman wykorzystane były jako powstańcza forteca kiedy już powstańczym siłom nie udało się zdobyć stolicy a sam Jose Gabriel Condorcanqui, Tupac Amaru II, skończył rozerwany końmi na głównym placu Cuzco.
Sacsayhuaman
    Po tych wydarzeniach – powstańcy bronili się tu kilka ładnych miesięcy - Hiszpanie na wszelki wypadek wyburzyli obronne wieże kompleksu zwane Muyuq Marca – pozostały po nich tylko fundamenty (dwie wieże były kwadratowe, ale trzecią wzniesiono na planie koła). Cyklopowych murów zburzyć nie zdołali (a przy dzisiejszej technologii byłoby to niezmiernie trudne i wiązałoby się z użyciem wielu ton środków wybuchowych), więc te – według Inków preinkaskie – pozostały.
Pozostałości okrągłej wieży, uważane przez niektórych za Ołtarz Nieba
    Jeśli odrzucimy inkaskie podania o starożytności murów Sacsayhuaman mógł chronić Cuzco przed wojowniczym ludem Chanca – Inkowie prowadzili z nimi wyniszczające walki, takie na śmierć i życie (to Chanca mieli przewagę, można potraktować ich jako hegemona Świętej Doliny) i dopiero Pachacutec, uznawany za Mieszka I pierwszego historycznego inkaskiego władcę ich pokonał, zostając twórcą Tahuantinsuyu, które to państwo syn i wnuk Pachacuteca rozciągnęli od Ekwadoru po Chile i od dżungli po Pacyfik.
Pomiędzy cyklopowymi murami
    Co do siedziby władcy – po drodze do Sacsayhuaman mija się kilka inkaskich pałaców, a w samym kompleksie znajduje się wykute w kamieniu siedzisko na którym wedle podań zasiadał Sapa Inka w czasie obrzędów religijnych (których kontynuacje do dziś odbywają się w Sacsayhuaman) – jeśli tak, to przecież musiał mieć w pobliżu jakiś pałac w którym mógłby się drzemnąć. Czemu nie miałyby to być zburzone przez Hiszpanów wieże Muyuq Marca ulokowane powyżej cyklopowych murów?
Muyuq Marca
    Na pewno Sacsayhuaman było też jednym z waka czy huaca (czytaj: łaka łaka eo eo), świętych miejsc Inków (mniej więcej; można też je traktować jako miejsca mocy, albo uświęcone granice jakiegoś obszaru, coś jak rzymskie pomerium), więc musiało spełniać jakieś funkcje sakralne. Swoją drogą jako, że waka spotkać można było niemal na każdym kroku a andyjskie religie były politeistyczne i może ciut animistyczne to co drugi kamień traktowany był jako sanktuarium – w okolicach Sacsayhuaman jest jeszcze kilka innych świątyń.
Skala potęgi Sacsayhuam
    Jeszcze jedną z tajemnic Sacsayhuaman jest – legendarne – podziemne połączenie kompleksu z leżącym poniżej w kotlinie centrum Cuzco, a konkretniej z królewskimi rezydencjami, względnie z centralną świątynią państwa Qoricanchą. Trudno powiedzieć, czy taki tunel naprawdę istniał, choć w każdej legendzie jest cień prawdy. U mnie we Warcie istniało podanie o tunelu łączącym zabytkowy klasztor – położony na wysokim brzegu warckiej doliny z nadrzecznymi błoniami. Dowodów nie było aż w zeszłym roku archeolodzy odkryli niewielki odpływ, zapewne kanalizacyjny, który mógł przyczynić się do powstania legendy – chyba, że kiedyś ludzie byli dużo mniejsi i mogli się tam tędy przecisnąć.
Warcki klasztor, bo każda pliszka swój ogonek chwali
    Tym bardziej w centralnym punkcie imperium (Warta jakoś nigdy nie została stolicą) taka droga ewakuacji władcy (zakładając, że Sacsayhuaman to była twierdza) mogła mieć sens. Zwłaszcza, że odkryto nawet wejście do ciągnących się pod kompleksem korytarzy – spenetrować je chciała na początku lat 70-tych polska ekspedycja speleologiczna, lecz niestety nic z tego nie wyszło. Dało to asumpt do powstania różnych teorii – poczynając od tego, że rząd zablokował eksplorację bo pod Sacsayhuaman jest coś ukryte, na przykład złoto Inków, na interwencji Reptilian i Starożytnych Kosmitów kończąc. Prawda okazała się dużo bardziej banalna i prozaiczna: w rejonie tak aktywnym sejsmicznie żaden podziemny kanał nie może być pewny długowieczności (nasza ekspedycja spenetrowała z kolei inne pobliskie miejsca, ale o tym w osobnym wpisie).
Mury Sacsayhuaman i ruiny Muyuq Marca
    W każdym razie kiedy już pomyszkowaliśmy po ruinach ruszyliśmy dalej – jak wspominałem w poprzedniej części bilet turystyczny do Sacsayhuaman obejmował także i inne atrakcje, w tym położony niedaleko kompleks Qenko, niewielki skalny labirynt i podziemną świątynię. Dodajmy, że po drodze – już nie biletowane – były kompleksy Małe Qenko i poświęcona Pachamamie świątynia Qochapata. Minęliśmy więc górującą nad Cuzco statuę Cristo Blanco (nad większością południowoamerykańskich miast górują takie monumenty – podobnie jak na Bałkanach krzyże; to efekt pewnego rodzaju pobożności, czasem może na pokaz, ale zawsze szczerej; pamiętam szyderstwa tak zwanych nowocześniaków i Uniopejczyków z pomnika Jezusa w Świebodzinie, przez pewien czas największej na Świecie – dziś największy Chrystus stoi w Peru – obrazującą ich całkowitą ignorancję oraz nienawiść do ludzi eksponujących swoją wiarę; to smutne, zwłaszcza, że dotyczy tylko ataków na chrześcijan) i poprzez zagajniki pochodzących z Australii eukaliptusów ruszyliśmy ku przygodzie – bo okazało się, że Cristo Blanco Cristem Blankiem, a dawne wierzenia, waka i Pachamama, dalej miały się bardzo dobrze.
Kuzkański Cristo Blanco

4 listopada 2022

Sacsayhuaman cz. 1

Panorama Cuzco
    Stroma kuzkańska uliczka po której – na wysokości ponad 3,5 kilometra n.p.m. – mozolnie się wspinaliśmy zaczynała swoją karierę kilkaset lat wcześniej jako element systemu Qapac Nan, Królewskich Dróg Tahuantinsuyu, inkaskiego Imperium Czterech Części. Tu, w andyjskiej Świętej Dolinie wszystkie drogi prowadziły do Cuzco, Qusqu, Pępka Świata – sprawna komunikacja była podstawą funkcjonowania każdego bez mała imperium, przecież i w Imperium Romanum wszystkie drogi prowadziły do Rzymu (wyjątek, jak w wielu innych kwestiach, stanowiła Rzeczpospolita Obojga Narodów, w dobie największej ekspansji mająca niemal milion kilometrów kwadratowych – plwała na transport wewnątrz kraju i centralizację). Z głównego placu miasta (dziś Plaza de Armes, onegdaj – prawdopodobnie – Huacapata; albo Huacaypata i Cusipata, albo Aucaypata – o tym miejscu można by spokojnie cały wpis zrobić; może kiedyś, jak ktoś będzie chciał) wychodziły cztery główne drogi, prowadzące w cztery części państwa. Ta, którą kroczyliśmy mijała jeden z najbardziej tajemniczych obiektów w okolicach Cuzco – kompleks Sacsayhuaman.
Mury Sacsayhuaman
    Albo Saqsaywaman – wspominałem przy okazji pogadanki o świnkach morskich o niedoskonałości hiszpańskiej ortografii w wypadku nazw z języka keczua; wymawia się "saksajłaman", a znaczy Szczęśliwy Sokół. Sacsayhuaman, jak każdy duży kompleks, składa się z kilku części – pozostałości inkaskich wież, podziemnych korytarzy, sanktuarium – ale najsłynniejsze są trzy zygzakowate mury z cyklopowych kamieni, ustawione jeden nad drugim. Prawdziwe południowoamerykańskie megality.
Sacsayhuaman
    Ustawione to może dość łagodne słowo – przytaszczenie tych głazów (najcięższy szacowany jest na 350 ton) z odległych o jakieś 15 km kamieniołomów, pokonując przy tym pewne przewyższenia terenu, zdaje się być pracą ponad ludzkie siły. Do tego konstrukcja owych murów czyni je odpornymi na trzęsienia ziemi (pod warstwą megalitów jest warstwa mniejszych kamieni amortyzująca poziome – bo takie są przy trzęsieniach – ruchy skorupy ziemskiej). A jak dodamy do tego, że kamienie są obrobione tak, by ściśle do siebie pasowały, nic dziwnego, że przyciągają różnego rodzaju tropicieli prawdy czy innych teoretyków Starożytnej Astronautyki.
Ogrom prekolumbijskiej konstrukcji
    Prymitywni Indianie nie mieli środków i technologii by stworzyć takie dzieło. To pewne, zwłaszcza, że sami Inkowie twierdzili, że olbrzymie mury Sacsayhuaman są starsze niż ich obecność w Świętej Dolinie (bo, przypominam, według inkaskiej mitologii lud ów wywodził się znad Jeziora Titicaca). Cóż, to, że nie znamy sposobu transportu i ułożenia tych głazów nie znaczy, że dawni Indianie, dysponując czasem, zasobami ludzkimi i zwykłą ludzką sprawnością nie byli w stanie tego zrobić. Tyle, że nie wiemy kto to był. I kiedy - nie da się datować kamiennej konstrukcji metodą badania izotopu węgla C-14, więc możliwe, że Inkowie mówią prawdę.
Jezioro Titicaca
    Kamienie te, połączone bez zaprawy (podobnie jak na przykład w Knossos czy – to lepszy casus – w Mykenach; inne kontynenty, technologia ta sama) leżą tak ściśle, że nie da się miedzy nie wetknąć nawet kartki papieru – tak przynajmniej głosi urban legend. Postanowiłem, jako fan archeologii doświadczalnej, to sprawdzić – efekty widać na zdjęciu: karta kredytowa jak nic wchodzi w szpary miedzy kamieniami.
Autor i karta kredytowa obalający mity (foto M. Piech)
    Otóż tak wielkich głazów nie da się wszędzie idealnie dopasować (choć zapewne dysponujący pozaziemską technologią Starożytni Kosmici mogliby to uczynić), choć są miejsca, gdzie faktycznie ściśle do siebie przylegają – karty bym nie wetknął. Tam, gdzie kamienie są mniejsze i staranniej obrobione – na przykład w Qoricanchy czy Machu Picchu – da się taki efekt uzyskać. Co ciekawe: w Patallaqcie najstaranniej są obrobione i najściślej do siebie pasują kamienie w budowlach uznawanych za najstarsze (oczywiście nie jest to aksjomat – patrz wyżej informację o datowaniu C-14). Im konstrukcja młodsza, tym kamienie położone bardziej niechlujnie, słabiej też obrobione. Dało to asumpt do twierdzeń, że pierwsi mieszkańcy musieli korzystać z jakiejś tajemnej (pozaziemskiej?) wiedzy, która następnie uległa zapomnieniu. Alternatywna teoria to taka, że najstaranniej zbudowane są obiekty najważniejsze kultowo – główne świątynie w danym miejscu. Trwały one w centrum miast tak jak potężne gotyckie kościoły otoczone średniowieczną drewnianą zabudową.
Dopasowane kamienie w Machu Picchu
    Ot, człowiek jest istotą religijną, Homo religiosus, i wszystko, co czyni, czynić powinien ad maiorem gloria Dei.
    W każdym razie – trzymając w ręku dość drogi bilet turystyczny (uprawniał do wizyty w jeszcze kilku innych inkaskich ruinach w okolicach Cuzco) doszliśmy w końcu do Sacsayhuaman. Pierwszym punktem oczywiście był odpoczynek – byliśmy nizinnymi Gringos – dopiero potem mogliśmy rozejrzeć się po ruinach.
Indianki z lamami czatujące na turystów w Sacsayhuaman
    Swoją drogą – jeśli ktoś drogiego biletu kupować nie chce: strażnicy znikają około godziny 18, czyli tuż przed niezwykle krótkim na tych szerokościach geograficznych zachodem słońca, poza tym ogrodzenie Sacsayhuaman – współczesne – nie jest przesadnie szczelne, i wielu turystów korzysta z tego (ha, potwierdzenie: im nowsze, tym gorsze). Nie zachęcam do takich działać, zwłaszcza, że jak wspominałem, bilet uprawnia do odwiedzenia jeszcze kilku innych kompleksów. Zdaje się też, że trzeba go kupić na dole, w Cuzco, i na miejscu się nie da, aczkolwiek mogę się mylić [EDIT: tak, mogę]. Do celu można również dotrzeć busikiem czy taksówką, ale dreptanie po Qapac Nan jest dużo bardziej malownicze.
Qapac Nan - Droga Królewska - poza Cuzco

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...