Wpis całkiem aktualny – bo
dotyczący obecnej pandemii koronawirusa. Na razie nie mam (i mam na to papier), ale pewnie dostanę – prędzej czy później każdego
złapie, a część osób nawet się nie zorientuje, bo przebieg
choroby będzie łagodny.
W każdym razie mnie efekty pandemii w
postaci stanu wyjątkowego (kolejne doświadczenie podróżnicze, po
powodzi, przeżytym przespanym trzęsieniu ziemi czy zagubieniu się
w górach) dopadły w Peru – co prawda w bardzo miłych
okolicznościach przyrody – ale pod lufami karabinów (zresztą i
najpiękniejsza plaża może w końcu się znudzić – zwłaszcza
komuś, kto jest miłośnikiem gór a tu musi leżeć plackiem w
skwarze przez dwa tygodnie).
![]() |
Zorritos w Peru |
Wszystko dzięki Światowej
Organizacji Zdrowia – czyli WHO. Ten – zdawało się –
apolityczny organ cieszył się aż do wybuchu pandemii nieskalaną
wręcz opinią. Co WHO powiedziało było święte. Decydowało o tym
co jest – a co nie jest – chorobą. Ze zdaniem organizacji
liczyły się wszystkie państwa na Świecie, pokornie spełniając
wszystkie zalecenia wystosowywane do niezależnych przecież rządów.
Ech, gdyby tylko Światowa Organizacja
Zdrowia podała – dajmy na to w grudniu czy styczniu – że to co
się wykluło w Wuhan to nie kolejna ptasia czy świńska grypa,
tylko coś naprawdę groźnego – większość państw Świata
rozpoczęłaby gorączkowe przygotowania i – możliwe – ofiar
zarazy byłoby znacznie mniej. Tak się jednak nie stało – do
końca WHO przekonywało, że nowy wirus jest niegroźny, że nie
przenosi się bezpośrednio z człowieka na człowieka, że trzeba
zjeść psa, kota czy nietoperza żeby się zarazić... Kiedy
okazywało się, że jednak WHO nie ma racji, to organizacja
zmieniała stanowisko – ale za każdym razem uspokajała: epidemia
za chwilę zostanie opanowana. Nie została. Osobiście też wątpię,
żeby WHO nie miało danych o tym, co naprawdę dzieje się w
Chinach. Czemu więc kłamano, doprowadzając do śmierci dziesiątek i setek (a oczywiście będzie więcej) tysięcy ludzi? Odpowiem
pytaniem na pytanie: cui bono? Komu to było na rękę?
Niestety, WHO okazało się
organizacją podatną na naciski (cóż, honor traci się tylko raz)
– i teraz warto od nowa przyjrzeć się klasyfikacji chorób ile z
nich wpisano (bądź skreślono) na listę pod wpływem nacisków
jakichś lobby? Ciekawe.
Mnie zresztą też WHO nabrało – w
przeciwnym wypadku nie tkwiłbym jak kołek w peruwiańskimi Zorritos
– i nie musiałbym razem ze znajomymi być z Peru ewakuowany w
ramach nadzwyczajnych jakichś akcji. Zostałbym w domu.
Na szczęście nam się upiekło.
Najpierw pojechaliśmy do Ekwadoru –
gdzie przywitał nas dość nieudany mural z podobizną pewnego
komunistycznego zbrodniarza (cieszy się niestety pewną renomą w
całej Ameryce Południowej) – ale po dwóch dniach, przeczuwając
problemy i widząc wzrost paniki wywołanej koronawirusem (właśnie
mleko się wylewało, Hiszpania zostawała drugą po Włoszech ofiarą
knowań ekspertów z WHO) wróciliśmy do Peru. Rzutem na taśmę. Po
kilku godzinach granica peruwiańsko-ekwadorska została zamknięta
na amen (a w Ekwadorze nie ma Ambasady RP – bylibyśmy zdani na
łaskę ambasad pozostałych państw Unii E***pejskiej, więc... no w
czasach kryzysu raczej inostrańcy są na dalszych miejscach, nie?
Choć nasza Ambasada w Peru pomogła władzom Ukrainy ściągać ich
obywateli do Europy; ale to wyjątkowe działania).
![]() |
Che |
Odetchnęliśmy. Byliśmy w Tumbes, na
północy Peru – okolica słynęła z pięknych plaż (samo Tumbes
nie słynęło, bo jest parchate), lasów namorzynowych i epidemii
wirusa dengi. Dobra, zatrzymamy się dzień, maksymalnie dwa, na
plaży i lecimy na południe. W Andy.
![]() |
Tumbes |
Po dwóch dniach zamknięto w Peru
granice wewnętrzne – ustał więc całkowicie ruch pomiędzy
poszczególnymi departamentami (czyli województwami) – a na ulice
wyszło wojsko. Do sklepu można było chodzić tylko parami, w
maseczkach – i zaraz po zakupach wracać do miejsca pobytu (w
naszym wypadku do niewielkiego rodzinnego pensjonatu położonego
przy plaży). Tak nas pouczył pan oficer ubrany jak na wojnę i
trzymający w ręku nabity (i odbezpieczony oczywiście) karabin.
Kilka dni później wojsko – aby
pokazać, że nie próżnuje – zrobiło obławę na nielicznych
plażowiczów. Nasz pech, że siedzieliśmy nad morzem jakieś 50
metrów od pensjonatu. Nie było dyskusji – zapraszamy z
nami. O tu, na ciężarówkę. Wsiedliśmy. Generalnie to nie ma
sensu dyskutować z człowiekiem trzymającym palec na spuście
starego, dobrego automatycznego karabinu Kałasznikowa. Ruszyliśmy.
Po drodze dosiadali się kolejni pasażerowie – niekoniecznie
plażowicze (gdyż plaże jak wspominałem były bardzo opustoszałe):
zwinięto, mimo głośnych protestów, przygodnego obserwatora całej
sytuacji, palącego papieros w drzwiach swojego domu. Jechaliśmy w
stronę centrum – gdzie znajdowała się powiatowa komenda policji.
Jechaliśmy oczywiście słynną Panamerykanką.
![]() |
Panamericana w Zorritos |
Słowo wyjaśnienia – Panamericana,
mimo znanej, wzbudzającej szacunek nazwy jest miejscami dość...
Dziurawa. Taka dawno nieremontowana droga powiatowa. Na przykład w
Zorritos. Tak. Właściwie to bardzo dziurawa – a każdą dziurę
odczuwa się w dwójnasób jeśli siedzisz na pace wojskowej
ciężarówki prawdopodobnie pozbawionej resorów i podskakujesz –
a wraz z Tobą stojący obok żołnierz, trzymający palec na spuście
odbezpieczonego AK-47. Wycelowanym – trochę przypadkiem – w
Twoje czoło. Cóż, kałasznikow nie należy do najcelniejszych
broni na Świecie, ale miałem spore wątpliwości, czy jest aż tak
niecelnym, żeby spudłować z odległości niecałego metra. Na
szczęście nie musiałem się o tym przekonywać.
W końcu podjechaliśmy pod komisariat
i – z dużym trudem – zeszliśmy z ciężarówki. Ponieważ
mieliśmy w ekipie Janka, który jest w połowie Peruwiańczykiem
(już zresztą o nim pisałem) to ustaliliśmy, że my ni w ząb nie
rozumiemy hiszpańskiego (właściwie była to w 50% prawda, ale co
tam).
Rychło okazało się, że grozi nam
24h na dołku. Cóż, na władzę nie poradzę. Ale..
- A jak przyjechaliście do Peru? -
zapytał oficer.
- No jak – odparł Janek, a oczki mu
się zaświeciły – Przez Madryt.
- Przez Madryt? - policjant lekko
zbladł i poszedł naradzić się z resztą dowództwa.
Była to prawda – lecieliśmy przez
Madryt, ale... Zanim stolica Hiszpanii stała się ogniskiem
COVID-19. Oficer tego jednak nie wiedział – w końcu w paszportach
nie mieliśmy pieczątek z Hiszpanii. Chwilę po oświadczeniu Janka
na salę wpadł starszyna i krzykiem zagonił nas w róg sali.
- Macie tam stać! - warknął – I
do nikogo się nie zbliżać!
No to staliśmy. Pozostali omijali nas
szerokim łukiem – zwłaszcza policjanci. W końcu zabrano nas do
innego pomieszczenia, głównodowodzący mocno na nas nakrzyczał i
kazał spadać do hotelu. Kiedy wyszliśmy na ulicę – Panamericanę
– słychać było jak cały komisariat oddycha z ulgą. Bo wiadomo
– Białasy z Madrytu na sto procent mają koronę.
Następnego dnia wpadły do nas służby
medyczne i zrobiły test na obecność koronawirusa – jeden.
Jankowi, bo najbardziej kasłał wsadzono w nos kijek pobierając
wymaz – i okazało się, że jest (a my zapewne wraz z nim) zdrowy.
Ale nadal tkwiliśmy w Zorritos bez możliwości ucieczki.
![]() |
Plaża z namorzynem |
Wtedy nagle przyszła wiadomość z
Ambasady RP – udało się w końcu załatwić lot powrotny do
Polski! Z Limy. Za dwa dni.
Mieliśmy do przejechania 1250
kilometrów i pięć strzeżonych przez wojsko granic wewnętrznych.
Poza tym w całym kraju wprowadzono kategoryczny zakaz podróżowania
nocą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz