Tłumacz

20 kwietnia 2020

Miłość w czasach zarazy cz. 1

   Wpis całkiem aktualny – bo dotyczący obecnej pandemii koronawirusa. Na razie nie mam (i mam na to papier), ale pewnie dostanę – prędzej czy później każdego złapie, a część osób nawet się nie zorientuje, bo przebieg choroby będzie łagodny.
   W każdym razie mnie efekty pandemii w postaci stanu wyjątkowego (kolejne doświadczenie podróżnicze, po powodzi, przeżytym przespanym trzęsieniu ziemi czy zagubieniu się w górach) dopadły w Peru – co prawda w bardzo miłych okolicznościach przyrody – ale pod lufami karabinów (zresztą i najpiękniejsza plaża może w końcu się znudzić – zwłaszcza komuś, kto jest miłośnikiem gór a tu musi leżeć plackiem w skwarze przez dwa tygodnie).
Zorritos w Peru
   Wszystko dzięki Światowej Organizacji Zdrowia – czyli WHO. Ten – zdawało się – apolityczny organ cieszył się aż do wybuchu pandemii nieskalaną wręcz opinią. Co WHO powiedziało było święte. Decydowało o tym co jest – a co nie jest – chorobą. Ze zdaniem organizacji liczyły się wszystkie państwa na Świecie, pokornie spełniając wszystkie zalecenia wystosowywane do niezależnych przecież rządów.
   Ech, gdyby tylko Światowa Organizacja Zdrowia podała – dajmy na to w grudniu czy styczniu – że to co się wykluło w Wuhan to nie kolejna ptasia czy świńska grypa, tylko coś naprawdę groźnego – większość państw Świata rozpoczęłaby gorączkowe przygotowania i – możliwe – ofiar zarazy byłoby znacznie mniej. Tak się jednak nie stało – do końca WHO przekonywało, że nowy wirus jest niegroźny, że nie przenosi się bezpośrednio z człowieka na człowieka, że trzeba zjeść psa, kota czy nietoperza żeby się zarazić... Kiedy okazywało się, że jednak WHO nie ma racji, to organizacja zmieniała stanowisko – ale za każdym razem uspokajała: epidemia za chwilę zostanie opanowana. Nie została. Osobiście też wątpię, żeby WHO nie miało danych o tym, co naprawdę dzieje się w Chinach. Czemu więc kłamano, doprowadzając do śmierci dziesiątek i setek (a oczywiście będzie więcej) tysięcy ludzi? Odpowiem pytaniem na pytanie: cui bono? Komu to było na rękę?
   Niestety, WHO okazało się organizacją podatną na naciski (cóż, honor traci się tylko raz) – i teraz warto od nowa przyjrzeć się klasyfikacji chorób ile z nich wpisano (bądź skreślono) na listę pod wpływem nacisków jakichś lobby? Ciekawe.
   Mnie zresztą też WHO nabrało – w przeciwnym wypadku nie tkwiłbym jak kołek w peruwiańskimi Zorritos – i nie musiałbym razem ze znajomymi być z Peru ewakuowany w ramach nadzwyczajnych jakichś akcji. Zostałbym w domu.
   Na szczęście nam się upiekło.
   Najpierw pojechaliśmy do Ekwadoru – gdzie przywitał nas dość nieudany mural z podobizną pewnego komunistycznego zbrodniarza (cieszy się niestety pewną renomą w całej Ameryce Południowej) – ale po dwóch dniach, przeczuwając problemy i widząc wzrost paniki wywołanej koronawirusem (właśnie mleko się wylewało, Hiszpania zostawała drugą po Włoszech ofiarą knowań ekspertów z WHO) wróciliśmy do Peru. Rzutem na taśmę. Po kilku godzinach granica peruwiańsko-ekwadorska została zamknięta na amen (a w Ekwadorze nie ma Ambasady RP – bylibyśmy zdani na łaskę ambasad pozostałych państw Unii E***pejskiej, więc... no w czasach kryzysu raczej inostrańcy są na dalszych miejscach, nie? Choć nasza Ambasada w Peru pomogła władzom Ukrainy ściągać ich obywateli do Europy; ale to wyjątkowe działania).
Che
   Odetchnęliśmy. Byliśmy w Tumbes, na północy Peru – okolica słynęła z pięknych plaż (samo Tumbes nie słynęło, bo jest parchate), lasów namorzynowych i epidemii wirusa dengi. Dobra, zatrzymamy się dzień, maksymalnie dwa, na plaży i lecimy na południe. W Andy.
Tumbes
   Po dwóch dniach zamknięto w Peru granice wewnętrzne – ustał więc całkowicie ruch pomiędzy poszczególnymi departamentami (czyli województwami) – a na ulice wyszło wojsko. Do sklepu można było chodzić tylko parami, w maseczkach – i zaraz po zakupach wracać do miejsca pobytu (w naszym wypadku do niewielkiego rodzinnego pensjonatu położonego przy plaży). Tak nas pouczył pan oficer ubrany jak na wojnę i trzymający w ręku nabity (i odbezpieczony oczywiście) karabin.
   Kilka dni później wojsko – aby pokazać, że nie próżnuje – zrobiło obławę na nielicznych plażowiczów. Nasz pech, że siedzieliśmy nad morzem jakieś 50 metrów od pensjonatu. Nie było dyskusji – zapraszamy z nami. O tu, na ciężarówkę. Wsiedliśmy. Generalnie to nie ma sensu dyskutować z człowiekiem trzymającym palec na spuście starego, dobrego automatycznego karabinu Kałasznikowa. Ruszyliśmy. Po drodze dosiadali się kolejni pasażerowie – niekoniecznie plażowicze (gdyż plaże jak wspominałem były bardzo opustoszałe): zwinięto, mimo głośnych protestów, przygodnego obserwatora całej sytuacji, palącego papieros w drzwiach swojego domu. Jechaliśmy w stronę centrum – gdzie znajdowała się powiatowa komenda policji. Jechaliśmy oczywiście słynną Panamerykanką.
Panamericana w Zorritos
   Słowo wyjaśnienia – Panamericana, mimo znanej, wzbudzającej szacunek nazwy jest miejscami dość... Dziurawa. Taka dawno nieremontowana droga powiatowa. Na przykład w Zorritos. Tak. Właściwie to bardzo dziurawa – a każdą dziurę odczuwa się w dwójnasób jeśli siedzisz na pace wojskowej ciężarówki prawdopodobnie pozbawionej resorów i podskakujesz – a wraz z Tobą stojący obok żołnierz, trzymający palec na spuście odbezpieczonego AK-47. Wycelowanym – trochę przypadkiem – w Twoje czoło. Cóż, kałasznikow nie należy do najcelniejszych broni na Świecie, ale miałem spore wątpliwości, czy jest aż tak niecelnym, żeby spudłować z odległości niecałego metra. Na szczęście nie musiałem się o tym przekonywać.
   W końcu podjechaliśmy pod komisariat i – z dużym trudem – zeszliśmy z ciężarówki. Ponieważ mieliśmy w ekipie Janka, który jest w połowie Peruwiańczykiem (już zresztą o nim pisałem) to ustaliliśmy, że my ni w ząb nie rozumiemy hiszpańskiego (właściwie była to w 50% prawda, ale co tam).
   Rychło okazało się, że grozi nam 24h na dołku. Cóż, na władzę nie poradzę. Ale..
   - A jak przyjechaliście do Peru? - zapytał oficer.
   - No jak – odparł Janek, a oczki mu się zaświeciły – Przez Madryt.
   - Przez Madryt? - policjant lekko zbladł i poszedł naradzić się z resztą dowództwa.
   Była to prawda – lecieliśmy przez Madryt, ale... Zanim stolica Hiszpanii stała się ogniskiem COVID-19. Oficer tego jednak nie wiedział – w końcu w paszportach nie mieliśmy pieczątek z Hiszpanii. Chwilę po oświadczeniu Janka na salę wpadł starszyna i krzykiem zagonił nas w róg sali.
   - Macie tam stać! - warknął – I do nikogo się nie zbliżać!
   No to staliśmy. Pozostali omijali nas szerokim łukiem – zwłaszcza policjanci. W końcu zabrano nas do innego pomieszczenia, głównodowodzący mocno na nas nakrzyczał i kazał spadać do hotelu. Kiedy wyszliśmy na ulicę – Panamericanę – słychać było jak cały komisariat oddycha z ulgą. Bo wiadomo – Białasy z Madrytu na sto procent mają koronę.
   Następnego dnia wpadły do nas służby medyczne i zrobiły test na obecność koronawirusa – jeden. Jankowi, bo najbardziej kasłał wsadzono w nos kijek pobierając wymaz – i okazało się, że jest (a my zapewne wraz z nim) zdrowy. Ale nadal tkwiliśmy w Zorritos bez możliwości ucieczki.
Plaża z namorzynem
   Wtedy nagle przyszła wiadomość z Ambasady RP – udało się w końcu załatwić lot powrotny do Polski! Z Limy. Za dwa dni.
   Mieliśmy do przejechania 1250 kilometrów i pięć strzeżonych przez wojsko granic wewnętrznych. Poza tym w całym kraju wprowadzono kategoryczny zakaz podróżowania nocą.
   Cóż, zawsze trzeba mieć jakiś plan...


  Jaki plan? Dowiecie się w piątek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...