Tłumacz

26 sierpnia 2022

Powrót do Katalonii

    Z racji planów wyjazdowych na blogu wkrótce znów zagości Ameryka Łacińska, ale póki co jeszcze wpis o – romańskojęzycznym, rzecz jasna (prawem serii, wszak było trochę Rumunii, potem skrzyżowanie Włoch i Francji czyli Monako) – regionie, w którym onegdaj spędzałem bardzo dużo czasu. Znaczy się: o Katalonii.

Girona - jedno z najbardziej malowniczych miast Katalonii

    Ostatni raz byłem tu kilka lat przed paniką koronawirusową – więc z dużą ciekawością (i takimż niepokojem) przyjechałem w okolice Barcelony na te kilka dni. Okazało się, że parę rzeczy się zmieniło.
    Przede wszystkim do siebie nie wróciła jeszcze w pełni turystyka. Najeźdźców jest mniej, choć już powoli w barcelońskim porcie pojawiają się wielkie wycieczkowce – a nikt tak jak one nie zatłacza przybrzeżnych miast. Póki co jest jednak troszkę luźniej, a co za tym idzie: część hoteli czy knajp jeszcze (jeśli w ogóle) się nie otworzyła. W takiej atmosferze z prawdziwą duszą na ramieniu jechałem do tej przepięknej Tossy de Mar – wszak był tam mój ulubiony kataloński pub Josep...
    Okazało się, ku memu wielkiemu szczęściu, że panika koronawirusowa go nie zabiła – choć oczywiście piwo było (jak wszędzie) odrobinę droższe.

Bar Josep w Tossie

     W samej Tossie za to znalazłem pewną zmianę, chyba trochę in minus. Oto w ruinach kościoła św. Wincenta na starym mieście rozpoczęto budować scenę – coś na kształt amfiteatru. Przez to pozabezpieczali ściany betonem i od razu zrobiło się tak jakoś niegościnnie i sterylnie. Szkoda.

Pozostałości zamku i ruiny kościoła św. Wincenta

    Zaskoczyła mnie też sama Barcelona – i nie chodzi tu o gradobicie czy kilka potężnych oberwań chmury uświetniających tegoroczne święto na cześć św. Jerzego (patron Katalonii) – połączone jak zwykle z Dniem Cervantesa – a o brak flag skrajnych katalońskich nacjonalistów. Nie pamiętam czy tłumaczyłem: oryginalna flaga Katalonii to cztery czerwone pasy na złotym tle (wedle legendy Karol Wielki umaczał palce w ranie umierającego hrabiego Katalonii, karolowego lennika i pociągnął okrwawione smugi po złotej tarczy dzielnego woja). Flaga nacjonalistów (głównie socjalistów) ma dodany niebieski trójkąt (w heraldyce zwany czeskim) z białą pięcioramienną gwiazdą. Ultranacjonaliści zaś ów trójkąt mają żółty, a gwiazdę czerwoną. Przed paniką koronwirusową bardzo mocno odżył w Katalonii ruch independystów – to i te ultraskie flagi pojawiły się bardzo licznie. Po aresztowaniu przez rząd federalny z Madrytu katalońskich polityków którzy przeprowadzili referendum niepodległościowe wszędzie widać też było żółte kokardki – symbol prześladowania czy też gest nawołujący do uwolnienia więźniów, możliwe, że politycznych. Obecnie kokardki zostały, choć nie w takiej liczbie, są flagi katalońskie, są nacjonalistyczne – ale ultrasów independystycznych brak. Nie wiem, czy po prostu ich spacyfikowali, czy w wyniku strat gospodarczych związanych z upadkiem turystyki ruch niepodległościowy stracił swój impet. Prawda może być też całkiem gdzie indziej.

Barcelona przed burzą
    Co do katalońskich landszaftów – to niebywale urzekł mnie Montserrat. Bywałem tam gdy zalegał śnieg, bywałem w pełnym słońcu – teraz trafiło się wjechać wprost w chmurę okalającą masyw, i co za tym idzie, opactwo.
Montserrat w chmurach
    Naprawdę, bardzo mistyczne wrażenie, takiego zamglenia, zamroczenia zmysłów. Ciekawe, czy św. Ignacy Loyola (nawrócony na Montserrat przecież) zakładając Towarzystwo Jezusowe myślał o takich zamgleniach u jego następców (taki wtręt, bo skoro o miejscu ważnym dla katolików piszę, a sam żem katolik, to martwię się o stan Kościoła)? Mam nadzieję, że nie – bo wszak zawsze po takich chmurach, mgłach, burzach wychodzi słońce.

Opactwo na Montserrat

    Poza tym odwiedziłem też inne – standardowe dla turystyki – znane mi miejsca w Katalonii, no może poza osławionym i przereklamowanym Lloret de Mar (ma iberyjskie osady sprzed podboju Rzymian, ale przecież żaden turysta tam nie zajrzy). Muzeum Salwadora Dalego w Figueres nadal działa, a w Gironie koło katedry dalej jest niezwykle wietrznie. Most Eiffel'a też stoi. Tyle, że usunięto stołek spod jednej z atrakcji miasta.

Most Eiffel'a w Gironie

  Otóż ma Girona rzeźbę – późnoantyczną, czy wczesnośredniowieczną, nieistotne – lwa. Czy też lwicy, wspinającej się po kolumnie. Oto, głosi legenda, kto rzeczone zwierzę pocałuje tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę będzie miał szczęście. Lwica siedzi na wysokości dobrych 2,5 metra (albo i lepiej), więc standardowo taki buzi... no, dupiak, wymaga od delikwenta wielkiej ekwilibrystyki. A że szczęściu trzeba sprzyjać – władze miasta podstawiły pod kolumnę schodki: trzeba było po nich wejść, rzeźbę cmoknąć i można lecieć puszczać totolotka.
    Jakież było moje zdziwienie, gdy w tym roku... Schodów nie było. Do tego jeszcze informacja, że w związku z paniką koronawirusową zabrania się cmokać lwa w tyłek. Bo zagrożenie epidemiologiczne. No cóż, zagrożenie czy nie, na pewno władze Girony unieszczęśliwiły w ten sposób masę ludzi, zwłaszcza tych wierzących w różnego rodzaju zabobony.

Lwica bez stołka



EDIT: No i w FC Barcelona gra teraz inny najlepszy piłkarz Świata.
Camp Nou

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...