Tłumacz

16 października 2023

Kanion Cotahuasi cz. 2

    Ogólnie rzecz ujmując – przez te kilka dni naszego pobytu w Cotahuasi trafiły nam się trzy imprezy. Oprócz wspomnianego turnieju piłkarskiego jeszcze procesja z prawdziwą fiestą i corrida z potańcówką. Cóż, takie zabawy mają niezwykle integracyjny wpływ na miejscową społeczność bo, podobnie jak na Półwyspie Iberyjskim, są obowiązkowe. Wiadomo – jak sjesta przymusowy odpoczynek, jak fiesta – zabawa. Zresztą gdyby nie wpływ kultury hiszpańskiej i tak by były: miejscowi, jak pisałem, przywiązani są do wykonywania wszystkich czynności wspólnie.
Kanion Cotahuasi
    Od razu napiszę – na corridę się nie załapaliśmy, na fiestę po procesji nie poszedłem z racji wspominanej kontuzji i zmęczenia (a trochę szkoda – kiedy gniłem w hotelu dostałem telefon: stary, co tu się dzieje, jest totalna impreza a miejscowe dzieciaki biorą od nas autografy, jak od jakichś gwiazd! - rzeczywiście, byliśmy jedynymi Gringos w okolicy, i już samo to stanowiło dla miejscowych atrakcję, a jeśli dodamy do tego, że koleżanka która z nami podróżowała była niebanalnej urody blondynką o jasnych oczach to już w ogóle; zresztą to nie był pierwszy raz, gdy jako obcy spotykaliśmy się z zainteresowaniem w południowoamerykańskich wioskach, podobnie jak u nas w Polsce ludzie na wsi są ciekawi świata i zainteresowani przybyszami; w miastach jest zgoła inaczej, no i niebezpieczniej), a turniej piłkarski... Cóż, turniej piłkarski. Okazał się nad wyraz owocny.
Zabawa w Cotahuasi
    Kiedy w końcu nas zauważono i poznano cel wizyty jeden z miejscowych przedstawił się jako alcade (wójt, sołtys) sąsiedniego pueblo i obiecał, że zaraz kogoś znajdzie, kto nam pomoże. Nie do końca mu wierzyliśmy – co prawda byliśmy w kręgu kultury macho w której mężczyzna musi pokazać swoją męskość, zaradność i pozycję, ale wiedzieliśmy też, że Latynosi bardzo lubią ubarwiać rzeczywistość. To wspaniała sprawa, gdy słucha się jakiejś opowieści, ale troszkę gorsza gdy chce się załatwić coś konkretnego.
  Faktycznie, ów Latynos okazał się osobą nieźle poinformowaną (między innymi wskazał pizzerię gdzie można było – mnie to nie dotyczyło – zjeść coś wegetariańskiego i pizzę mrożoną), ale już nie pamiętam, czy to on był spiritus movens spotkania z Marco.
Miasto nocą
    Pod dworzec podjechał bowiem niewielkiego wzrostu Latynos raczej pochodzenia indiańskiego:
    - Spoko, nie ma problemu – powiedział – Jestem stąd, ale pół roku mieszkam w Arequipie, i pracuję jako przewodnik. Tylko – wskazał na dwójkę pociech siedzących na tylnym siedzeniu – odwiozę dzieciaki.
Widok na kanion i górujący nad nim wulkan
    Jak powiedział tak zrobił – z tym, że zabrał ze sobą potomków. Małe Indianiątka musiały jednak zająć miejsca w bagażniku, ale wcale im to nie przeszkadzało, były tam zamontowane foteliki. Ruszyliśmy do sąsiedniej wioski, Cahuny. Tam musieliśmy wspiąć się na górę – jak każde szanujące się miejsce w Peru kanion Cotahuasi także miał bowiem opuszczone inkaskie miasto.
Ruiny inkaskiego miasta w Cahunie
Współczesna Cahuna
    Tu także Marco nas zostawił – mieliśmy własnym sumptem dostać się do miejscowości Alca, leżącej głęboko w dolinie. Podpowiem, że trasa ta biegła – ba, była – inkaskim traktem włączonym do Qhapaq Nan, imperialnych dróg królewskich.
Widok na Alkę
Inkaskie drogi w kanionie
    Tempo naszego spaceru dalekie było od czasów wykręcanych przez chyżonogich chasqich (Marco zdradził nam, że w okolicy mieszkają potomkowie tych inkaskich gońców, niestety tym razem nie udało się nam z nimi spotkać), ale skupiać musieliśmy się także na przepięknych widokach i nieprzyjaznych spojrzeniach południowoamerykańskich wielbłądowatych (przypominam: lamy i alpaki, podobnie jak wielbłądy nie plują – wystrzeliwują w kierunku napastnika nadtrawioną treść żołądka; ale za to są całkiem smaczne i mają ciepłą wełnę).
Zła lama
    Następnego dnia okazało się, że Marco był także posiadaczem sporego samochodu terenowego, dzięki czemu mogliśmy ruszyć na bezdroża kanionu Cotahuasi nie bojąc się utkwić gdzieś w trasie. A naprawdę było tu co oglądać – przez chwilę można było się nawet poczuć niczym jacyś archeolodzy, bohaterowie filmów Kina Nowej Przygody, innym razem jak Hobbici przybywający do Rivendell.
W drodze do Rivendell
    No, ale o tym będzie w następnych wpisach – bo opowieść o Cotahuasi trochę się rozrosła, więc warto przybliżyć to nie znane szerzej w Polsce miejsce.
Widok na kanion
Pola uprawne w kanionie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...