Od razu napiszę – na corridę się nie załapaliśmy,
na fiestę po procesji nie poszedłem z racji
wspominanej kontuzji i
zmęczenia (a trochę szkoda – kiedy gniłem w hotelu dostałem
telefon: stary, co tu się dzieje, jest totalna impreza a miejscowe
dzieciaki biorą od nas autografy, jak od jakichś gwiazd! -
rzeczywiście, byliśmy jedynymi Gringos w okolicy, i już samo to
stanowiło dla miejscowych atrakcję, a jeśli dodamy do tego, że
koleżanka która z nami podróżowała była
niebanalnej urody
blondynką o jasnych oczach to już w ogóle; zresztą to nie był
pierwszy raz, gdy jako obcy spotykaliśmy się z
zainteresowaniem w
południowoamerykańskich wioskach, podobnie jak u nas w Polsce
ludzie na wsi są ciekawi świata i
zainteresowani przybyszami; w
miastach jest zgoła inaczej, no i niebezpieczniej), a turniej
piłkarski... Cóż, turniej
piłkarski. Okazał się nad wyraz
owocny.
|
Zabawa w Cotahuasi
|
Kiedy w końcu nas zauważono i poznano cel wizyty jeden
z miejscowych przedstawił się jako
alcade (wójt, sołtys)
sąsiedniego
pueblo i obiecał, że zaraz kogoś znajdzie, kto nam
pomoże. Nie do końca mu wierzyliśmy – co prawda byliśmy w kręgu
kultury
macho w której mężczyzna musi pokazać swoją męskość,
zaradność i pozycję, ale wiedzieliśmy też, że Latynosi bardzo
lubią
ubarwiać rzeczywistość. To wspaniała sprawa, gdy słucha
się jakiejś opowieści, ale troszkę gorsza gdy chce się
załatwić coś konkretnego.
Faktycznie, ów Latynos okazał się
osobą nieźle poinformowaną (między innymi wskazał pizzerię
gdzie można było – mnie to nie dotyczyło – zjeść coś
wegetariańskiego i pizzę mrożoną), ale już nie pamiętam, czy to
on był spiritus movens spotkania z Marco.
|
Miasto nocą
|
Pod dworzec podjechał
bowiem niewielkiego wzrostu Latynos raczej pochodzenia indiańskiego:
- Spoko, nie ma problemu –
powiedział – Jestem stąd, ale pół roku mieszkam w
Arequipie, i
pracuję jako przewodnik. Tylko – wskazał na dwójkę pociech
siedzących na tylnym siedzeniu – odwiozę dzieciaki.
|
Widok na kanion i górujący nad nim wulkan
|
Jak
powiedział tak zrobił – z tym, że zabrał ze sobą potomków.
Małe Indianiątka musiały jednak zająć miejsca w bagażniku, ale
wcale im to nie przeszkadzało, były tam zamontowane foteliki.
Ruszyliśmy do sąsiedniej wioski, Cahuny. Tam musieliśmy wspiąć
się na górę – jak każde szanujące się miejsce w Peru kanion
Cotahuasi także miał bowiem
opuszczone inkaskie miasto.
|
Ruiny inkaskiego miasta w Cahunie
|
|
Współczesna Cahuna |
Tu
także Marco nas zostawił – mieliśmy własnym sumptem dostać się
do miejscowości Alca, leżącej głęboko w dolinie. Podpowiem, że
trasa ta biegła – ba,
była – inkaskim traktem włączonym do
Qhapaq Nan, imperialnych dróg królewskich.
|
Widok na Alkę
|
|
Inkaskie drogi w kanionie |
Tempo naszego
spaceru dalekie było od czasów wykręcanych przez chyżonogich
chasqich (Marco zdradził nam, że w okolicy mieszkają potomkowie
tych inkaskich gońców, niestety tym razem nie udało się nam z
nimi spotkać), ale skupiać musieliśmy się także na przepięknych
widokach i nieprzyjaznych spojrzeniach południowoamerykańskich
wielbłądowatych (przypominam: lamy i alpaki, podobnie jak wielbłądy
nie plują – wystrzeliwują w kierunku napastnika nadtrawioną
treść żołądka; ale za to są całkiem smaczne i mają ciepłą
wełnę).
|
Zła lama
|
Następnego dnia okazało się, że Marco był także
posiadaczem sporego samochodu terenowego, dzięki czemu mogliśmy
ruszyć na bezdroża kanionu Cotahuasi nie bojąc się utkwić gdzieś
w trasie. A naprawdę było tu co oglądać – przez chwilę można
było się nawet poczuć niczym jacyś
archeolodzy, bohaterowie
filmów
Kina Nowej Przygody, innym razem jak
Hobbici przybywający do
Rivendell.
|
W drodze do Rivendell
|
No, ale o tym będzie w
następnych wpisach – bo
opowieść o Cotahuasi trochę się rozrosła, więc warto przybliżyć
to
nie znane szerzej w Polsce miejsce.
|
Widok na kanion
|
|
Pola uprawne w kanionie
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz