Tłumacz

27 maja 2022

Sambijskie złoto

    Dawno, bardzo dawno temu – tak dawno, że nawet najstarsi górale nie pamiętają – tereny obecnego Bałtyku porastały potężne lasy iglaste (zdanie to, rzecz jasna, nie dotyczy zwolenników teorii kreacjonistycznych – w myśl większości z nich wtedy, tj. bardzo dawno temu, Ziemia jeszcze nie istniała). Co prawda nie wiemy dokładnie jakie drzewa konkretnie w tych lasach rosły, niemniej – choć też nie wiemy dlaczego – wiemy, że produkowały niezwykłe wręcz ilości żywicy. Żywica ta po wielu milionach lat zamieniła się w jeden z najdziwniejszych kamieni na Świecie, w Grecji znanym jako elektron, w Rzymie sucinum, a w języku pokoju i miłości der Bernstein, "Płonący Kamień". Względnie amber albo jantar.
    Bursztyn.

Bursztyn w Królewcu

    Od tysiącleci ta skamieniała żywica fascynowała Człowieka, bo nie dość, że się paliła (phi – powiedzieliby na Górnym Śląsku – każdy węgiel to potrafi!), to aromatycznie przy tym pachniała. Oraz – może przed wszystkim – intrygująco wyglądała, mało tego, potrafiła zawierać w sobie inkluzje z żywych organizmów (głównie bezkręgowce, ale zdarzają się na przykład małe gady czy płazy, nieraz zaskoczone w bardzo intymnych pozach). Skąd w kamieniu wzięły się zwierzęta pozostawało dla Starożytnych wielką tajemnicą (dziwne, że Atlanci ani kosmici im nie powiedzieli). Cenę bursztynu podnosił fakt, że kamień ten nie występował masowo. W Starożytności (a głównym odbiorcą bursztynu był Świat Śródziemnomorski) spotykano go jedynie na dwóch półwyspach: w Jutlandii i na Sambii. Łatwiej dostępne były zasoby z tego pierwszego miejsca, ale szybko się wyczerpały – i pozostała tylko odległa Sambia. Oczywiście, nie nazywała się tak wtedy, gdyż Sambiowie, plemię pruskie, jeszcze tam nie dotarło (swoją drogą prawdopodobnie tam właśnie najdłużej przetrwał język pruski – aż do XVIII wieku), ale wiemy o jaką krainę chodzi. Wiemy? Sambia/Samland z leżącym u jej wrót Królewcem/Konigsbergiem to dziś Obwód Kaliningradzki – po zniszczeniach drugowojennych i sowieckich właściwie już pozbawiony swoich historycznych korzeni (prosta sprawa: większość nazw miejscowych została poprzekręcana i zsowietyzowana; ech, byle tylko zniszczyć kulturę, historię i tradycję). Jedno, co na Sambii pozostało niezmienne – to bursztyn.

Dom Sowietów stojący na miejscu królewieckiego zamku
Katedra królewiecka, obecnie sala koncertowa

    Dziś – w przeciwieństwie do polskiej części wybrzeża – bursztyn na Sambii pozyskiwany jest na skalę przemysłową w kopalniach odkrywkowych, a w samym Królewcu znajduje się całkiem sympatyczne Muzeum Bursztynu (sympatyczne, bo mające swą siedzibę w jednym z nielicznych pozostałych po 1945 zabytków miasta – Konigsberg został zniszczony w znacznej mierze przez naloty bombowe zachodnich Aliantów, Sowieci tylko dopełnili dzieła zniszczenia) – podobnie zresztą jak w Gdańsku.

Muzeum Bursztynu w Kaliningradzie

    Zresztą spora część sambijskiego złota trafia właśnie do Gdańska. Tu bowiem znajduje się światowe centrum obróbki tego półszlachetnego kamienia – i to, jak dowodzą badania archeologiczne, od kilku tysięcy lat. To znaczy w okolicy. Muszę bowiem rozczarować Turbosłowian wierzących, że miasto Gdańsk, zwane Kodan, ma wiele tysięcy lat; nie ma – funkcjonuje od około tysiąca, a i to się kwestionuje. Niedaleko Malborka, w Niedźwiedziówce, znaleziono pozostałości kilkuset neolitycznych warsztatów bursztynników, a także liczne ślady z okresu intensywnego handlu bursztynem z czasów rzymskich – tu bowiem kończył się (bądź zaczynał) słynny szlak bursztynowy – sieć dróg, ścieżek, duktów łączących Morze Sarmackie (Bałtyk) z Akwileją w Italii (gdzie także kwitła obróbka bursztynu). Przez setki lat był ów trakt jednym z ważniejszych szlaków handlowych Europy – dzięki niemu na północ kontynentu trafiały zdobycze rzymskiej cywilizacji a cesarz Neron mógł w swoim Złotym Domu palić bursztynowe kadzidła (dobra – na północ trafiało srebro, a Neron organizował igrzyska z większym przepychem, ozdabiając wszystko jantarem – poczytajcie u Pliniusza Starszego, tego co to go Wezuwiusz zabił). I tylko dzięki temu mamy jakiekolwiek informacje o terenach dzisiejszej Polski. Leżąca na szlaku Calisia, dość powszechnie, choć niekoniecznie trafnie utożsamiana z Kaliszem, czy Askaukalis (ninie Bydgoszcz albo okolice) mogły być rzeczywistymi barbarzyńskimi miastami, celtyckimi bądź germańskimi oppidiami. Lugiowie, plemię nieznanej proweniencji (najczęściej widzi się w nich Celtów), walczące o wpływy nad Dolną Wisłą z germańskimi Gotami czy Wandalami posłużyło Henrykowi Sienkiewiczowi do kreacji postaci Ligii i Ursusa z noblowskiego (w czasach, kiedy Nagroda Nobla miała jakąś wartość, oczywiście) "Quo Vadis?".

Gdańsk współcześnie
Gdański barbakan (Katownia) - Muzeum Bursztynu

    Przebieg szlaku bursztynowego na "polskim" odcinku, od Bramy Morawskiej do Zatoki Gdańskiej potwierdzają też badania archeologiczne – od olbrzymiego bursztynowego skarbu z wrocławskich Partynic, przez rzymskie monety znajdowane w dolinie Prosny, ostatnie odkrycia w Bydgoszczy po wspomniane już znajdźki na Pomorzu. Świadczy to o tym, że – wbrew wierzeniom niektórych, często prominentnych i znanych, ojkofobów euroentuzjastów – tereny Polski zawsze były częścią europejskiej ekumeny (a co najmniej dwa razy – w neolicie i u zarania czasów nowożytnych – stanowiły prawdziwe centrum cywilizacyjne).
    Ale wracając do bursztynu – oprócz właściwości wizualnych czy kadzidlanych używany jest także w medycynie i kosmetologii (oraz w tzw. medycynie alternatywnej; wiecie, napary z kupy konia i inne takie) – także w domu można przyrządzić sobie nalewkę bursztynową: do picia nadaje się średnio, ale pomaga na obolałe stawy.

Zatoka Ryska
    Poza wybrzeżem Morza Bałtyckiego złoża bursztynu znajdują się także na Kurpiach (były eksploatowane na niewielką skalę przez kilkaset lat – elementami ludowych strojów kurpiowskich nie bez przyczyny są bursztynowe naszyjniki) oraz na współczesnej Ukrainie. Również poza Europą występują złoża kopanych żywic – najliczniej chyba w Kolumbii, ale wszyscy zgodnie przyznają, że konkurencyjne substancje, zwane kopal, nie mają ani uroku, ani leczniczych właściwości bursztynu – choć są sporo tańsze (może właśnie dlatego).
    I jeszcze na koniec ciekawostka: na całym Świecie z bursztynem kojarzy się właściwie głównie jedna rzecz. I to prawdopodobnie nieistniejąca: Bursztynowa Komnata.
    Tak, widziałem ją. I o tym następny wpis.
Bałtycki zachód słońca - w kolorze bursztynu

23 maja 2022

Mogador cz. 2

    We wpisie o herbacie wspominałem, że podle murów obronnych Mogadoru/As-Suwajry leżą Wyspy Purpurowe. Jest to niewielki skalisty archipelag tuż obok brzegu – właściwie wytrawny pływak bez problemów mógłby do nich dopłynąć. Ja w wodzie poruszam się niczym brzęczek mgłowy, więc nie popłynąłem; nie chciało mi się też szukać rybaka z łódką – bo wyspy te to kawałki skały, a mogadorska starówka całkiem rozległa i przeurocza – coś za coś. Jednak te niewielkie kamulce będące siedzibą różnych ptaków morskich odpowiadają za to, że okolice Mogadoru znane były już w Starożytności.

Wyspy Purpurowe

    Oto bowiem na takich skałach, w strefie przyboju i trochę poniżej, żyją sobie liczne gatunki małży (między innymi ostrygi, do dziś zbierane przez mieszkańców Mogadoru). A na tych małżach żeruje sobie pewien drapieżny ślimak o niezwykle kolczastej muszli (stąd i polska nazwa, rozkolec; naukowa to na przykład Murex sp. i Haustellum sp.). Za życia zwierzątko to jest groźnym szkodnikiem na plantacjach ostryg, po śmierci zaś, zwłaszcza w Starożytności, okazywało się niezwykle cenne. Zmielone muszle ślimaka służyły bowiem do produkcji najszlachetniejszego barwnika Śródziemnomorza – purpury tyryjskiej (dibromoindygo – ale nie zapamiętujcie). Masowa – jak na tamte czasy – produkcja tej farby sprawiła, że populacja rozkolców u wybrzeży Fenicji została przetrzebiona (albo i wytępiona, nie pamiętam), zaczęto więc szukać innych źródeł cennych muszli – i znaleziono je między innymi za Słupami Herkulesa, na atlantyckim wybrzeżu Maroka. Przypływali tu po nie i Fenicjanie, i Kartagińczycy, i Rzymianie – choć oczywiście intensywność barwy była niższa niż tej z Tyru. Na bezrybiu i rak ryba, jak to się mówi, w końcu i nasz bałtycki bursztyn, towar równie rzadki co kiedyś purpura, ma konkurenta w postaci innych kopalnych żywic, mniej udanych i tańszych. W każdym razie warto pamiętać, że to zapotrzebowanie na różnego rodzaju towary spowodowało większość odkryć geograficznych na Świecie (Grecy po cynę pływali do Kornwalii, Wikingowie szukając ziemi odkryli Kanadę a Wielkie Odkrycia Geograficzne to brak przypraw na Zachodzie; bardzo niefartowne jest, że nasza Rzeczpospolita była na tyle bogata i miała wszystkiego w bród, że nic odkrywać nie chciała) – a Mogador jest tego najlepszym przykładem.

Wyspy Purpurowe o zmierzchu

    Największy rozkwit miasta to przełom XVIII i XIX wieku – jest wtedy Mogador z jednej strony oknem na Świat dla handlarzy z Sahary a z drugiej bezpieczną (i jedyną w okolicy, berberyjskie dynastie panujące w okolicy resztę portów zamknęły/spaliły) przystanią dla Europejczyków. Przybywają wspomniani Żydzi, Brytyjczycy, Francuzi, Arabowie, Berberowie, są Portugalczycy i Gnawa. Historia jednak uczy, że po hossie przychodzi bessa – i pod panowaniem Francuzów miasto podupada (Francuzi na powrót otworzyli/odbudowali zamknięte przez Marokańczyków atlantyckie porty) – co oczywiście ma dobroczynne skutki dla zabytkowej architektury. W biedzie nikt nie będzie niczego nowego budował, będzie za to dbał o stare, żeby się nie rozpadło. Bo tak jest taniej.

Panorama Starego Miasta
Brama miejska

    To samo spotkało Mogador. Ba, wydaje się, że trwa do dzisiaj. W poprzedniej części wpisu użyłem porównania dzisiejszego miasta do uszminkowanej acz zniszczonej panny – i rzeczywiście, spacerując ulicami starego miasta spod arabskiego barwnego suku wyłaniały mi się co i rusz mocno nadwyrężone zębem czasu kolonialne mury. Zapewne w niektórych miejscach UNESCO sypnęło groszem na co ważniejsze naprawy, ale mimo to zabytkowe miasto się sypie – zresztą jest to standard w Dzikich Krajach, które już odkryły, że można czerpać ogromne zyski z turystyki, ale nie złapały jeszcze koncepcji, że jeśli nie będą dbały o miejsca dla których turyści przyjeżdżają, to w końcu inostrańcy przestaną przybywać, bo nie będzie do czego (owszem, to myślenie powoli się zmienia – ale jednak nadal zbyt wolno).

Mogador przykryty As-Suwajrą
Mogador odkryty

    Póki co jednak kolonialny Mogador stoi, choć powoli zamienia się w pustynną As-Suwajrę. Na razie ten proces tylko nadaje miejscu wspaniałego uroku, ale jeśli zacznie się nasilać, to miasto może skończyć niczym niedaleki Agadir – jako ohydny kurort pełen hoteli, w których turyści będą się chować przed zimnym wiatrem alizee. Naprawdę przejmującym i nijak mającym się do uroczej francuskiej piosenkarki o tym pseudonimie.

Wyspy Purpurowe, wielbłądy i alizee

    Dobra, wiem, to nie była wina Agadiru, że zniszczyło go doszczętnie trzęsienie ziemi. Ale naprawdę nie ma tam wiele do oglądania, w przeciwieństwie do przepięknego Mogadoru. Którym to na tą chwilę żegnam się z Marokiem i – skoro wspomniałem o bursztynie – wracam nad Bałtyk, gdzie już od Starożytności pozyskiwano równie niemal cenną co purpura kopalną żywicę, zwaną przez Greków elektronem a przez Rzymian sucinum (i również tam Starożytni wytyczali szlaki handlowe). A do Maghrebu pewnie jeszcze wrócę – i na żywo, i na blogu, bo to całkiem ciekawy region, a zobaczyłem go tak niewiele. O ile oczywiście czynniki pozasportowe pozwolą, jeśli wiecie co mam na myśli.

Marokański zachód słońca

20 maja 2022

Mogador cz. 1

    Mogador to dawna kolonia portugalska na mocno onegdaj przez tych mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego penetrowanym atlantyckim wybrzeżu Maroka (traktat z Tordesillas nieco ograniczał Portugalczyków w pływaniu do Indii Zachodnich, musieli więc zabezpieczyć swoimi posiadłościami trasę do Indii Wschodnich). Jest – co stanie się zrozumiałe dla każdego kto odwiedzi to miejsce – wpisany na Światową Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO i naprawdę przeuroczy. Oczywiście, nie ma go też na żadnej mapie.
    Dlaczego? Bo dziś nazywa się inaczej. Francuzi piszą Essaouira (a mówią jakoś: blablabla; nie jestem fanem tego języka), Arabowie – w transliteracji – As-Suwayra (ale jak tak powiecie, to nikt w Maroku nie zrozumie; miejscowy język arabski przekręca tą nazwę na s-Swira, co brzmi mniej więcej 'słira – tak przynajmniej nawołują naganiacze na dworcach autobusowych). Berberowie, Szeluhowie – Tassurt (ale tym akurat niewielu się przejmuje). Historycznie jednak był to Mogador, portugalski międzynarodowy port handlowy, istny tygiel narodowościowy, jak to w takich miejscach. I takim – mniej więcej – pozostał do dziś.

Widok na Mogador

    Mnie osobiście urzekło w tym mieście takie nietypowe dla tej części Świata uporządkowanie architektoniczne. Oczywiście, nie będzie to wspaniale regularne znane z Europy Środkowej miasto na prawie magdeburskim, co to, to nie. Ale nie jest to pełen chaos Marrakeszu, który wszak otumania i przeraża. W Mogadorze ten okcydentalny (bo trudno nazwać orientalnym miejsce leżące na Półkuli Zachodniej) koloryt nałożony jest na kolonialną zabudowę niczym barwna szminka na twarz bladej i starzejącej się niewiasty. Ma to swój nieodparty urok (porównanie podpowiada, że może nie dla każdego, ale była to tylko-li przenośnia, ok? Poetycka przenośnia).

Mogador nocą

    Mury Mogadoru są solidne i kamienne, nie ziemne jak Marrakeszu, obronne forty niczym nie ustępują zaś tym na kontynencie europejskim. Zabudowa starego miasta jest typowo śródziemnomorska – dosyć wąskie uliczki i wysokie pobielane kamienice, gdzie im do wyrastających jeden z drugiego domów pustynnych kazb wzniesionych z adobe. Ba, w tym arabskim mieście możemy znaleźć nawet synagogę – co prawda po odzyskaniu przez Maroko niepodległości Żydzi opuścili miasto, ale to, że tu przebywali świadczy o randze handlowej – w końcu to jedna z tych nacji, która jako kupcy osiągała największe mistrzostwo (równać się z nimi w Starym Świecie mogli chyba-li tylko Ormianie).

Synagoga

    Początkiem miasta była – jak już wspominałem – twierdza na szlaku Portugalczyków do Indii po korzenie. W okolicy rozpoczęto także zyskowną produkcję trzciny cukrowej (cudowna roślina, obiecuję sobie, że kiedyś zrobię o niej wpis) oraz rozpoczęto sprowadzanie niewolników potrzebnych do jej uprawy - ich potomkowie to wspominani już przeze mnie Gnawa, którzy w Mogadorze co jakiś czas organizują swoje festiwale folklorystyczne. Dziś Gnawa często pracują jako rybacy – mimo, że Mogador lata świetności ma za sobą nadal posiada port, chroniony jeszcze przez portugalską twierdzę.

Portugalska twierdza

    Od siebie dodam, że jest to port prawdziwie rybacki. Po czym taki poznać? Na przykład: byłem w Bergen, w bedekerach opisują jako atrakcję bazar rybny – wchodzimy tam ze znajomymi, a tu: czysto, sterylnie... Bezsensownie. Znajoma, moja krajanka onegdaj mieszkająca w tym norweskim mieście stwierdziła, że tak nudno jest tam dopiero od niedawna. Zwyciężyła jakaś kulinarna poprawność polityczna.

Gwarny port rybacki

    Tutaj zaś wszystko jest tak, jak powinno. Przede wszystkim: cuchnie rybą, cuchnie potężnie. A miejscowe koty i mewy mają wspaniałe wręcz używanie. Co prawda osobiście wielkim fanem ryb nie jestem (już o tym pisałem), ale na bogatych atlantyckich łowiskach każdy może znaleźć coś dla siebie (ech, nasz Bałtyk – cudowny – morzem pełnosłonym jednak nie jest). I ja też znalazłem.
Rawka. Skorupiak. Przedstawiciel frutti di mare (czyli po naszemu: roboki z morza).
    Pierwszy raz widziałem to przecudne stworzenie na uniwersyteckiej kuwecie, wyciągnięte z formaliny, dawno temu na zajęciach z zoologii bezkręgowców. Zajęciach, dodam, przynajmniej dla mnie, ciekawych i pouczających (zresztą moja alma mater miała konszachty także z polarnymi wyprawami na Antarktydę – ale jako, że nie jest to istotne dla wątku fabularno-kulinarnego to zaprzestanę tego poematu dygresyjnego; co ja, Beniowski jestem jakiś?). Był to całkiem spory skorupiak, a z racji dość potężnej pary odnóży całkiem niebezpieczny – potrafił szybkim ciosem złamać nurkowi palec (nazwa naukowa Odontodactylus sp.). Wyciągnięty z morza stwór może nie wyglądał zbyt imponująco – ale zobaczcie w Internetach jakiś filmik z pływającą rawką. Kameleon dostałby oczopląsu.

Rawki

    Skorupiak oczywiście zbyt wiele mięsa w sobie nie zawierał, niemniej był bardzo smaczny – i co najważniejsze świeży. Takie bowiem rzeczy trzeba jeść prosto z wody, a odkąd dzięki działalności Człowieka (niemiecki baron spod Gorzowa wpuścił inwazyjny gatunek raka z Ameryki roznoszącego dżumę raczą) wyginęły w polskich rzekach raki to skorupiaki w naszej rodzimej kuchni pojawiają się tylko mrożone. Straszny smutek.
    Ja jednak nie miałem czasu się zamartwiać – dzień był słoneczny (był marzec) a tuż obok portu czekało na mnie urocze stare miasto Mogadoru.

Stare miasto

13 maja 2022

Marokańska herbata

    O używkach na blogu było już kilkukrotnie – a zapewne będzie jeszcze nie raz, bo stanowią one nieodłączną część życia, podróżowania oraz zdobywania nowych doświadczeń.
    Hm. Niezbyt dobrze to zabrzmiało. Używki są, drogie dzieci, złe. Bardzo złe. Prawie tak niedobre jak socjalizm (żartuję, nic nie jest tak niedobre jak socjalizm). I jak dorośniecie, to będziecie mogły się dowolnie tymi używkami niszczyć i umierać w boleściach. Tak, że ten.
    Oczywiście używki to nie tylko narkotyki, tytoń czy alkohol – jedną z najpopularniejszych używek na Świecie jest – różnią się tylko miejscem występowania – kofeina/teina/mateina. Związek ten chemiczny znajdujemy w nasionach krzewów kawowca (kofeina), liściach roślin z rodzaju kamelia (teina) czy ostrokrzewu paragwajskiego (mateina). Z tych trzech najmniejszą sympatią darzę oczywiście kawę – która jest gorzka, niesmaczna i odrzucająco pachnie. Na drugim miejscu listy nienawiści jest yerba mate – napar z suszu ostrokrzewu paragwajskiego smakuje jak woda w której ktoś odgasił papierosa (nie pytajcie). Na ostatnim zaś miejscu (czyli, że uwielbiam) jest, metodą eliminacji, herbata. Wspaniały aromat, smak, właściwości orzeźwiające i pobudzające... Każdy powinien pić, kto nie lubi ten dudek.
    Ale – skoro poprzednie kilka wpisów było o Maroku, a tam herbata jest ważnym elementem kultury – to nie będę rozwodził się nad produkcją, typami, właściwościami tego cudownego pochodzącego z Chin naparu, tylko zajmę się herbatą przyrządzaną na sposób marokański.

Marokańska herbata

    Bo oczywiście w krajach islamskich, gdzie chłop z chłopem nie może sobie przy piwku posiedzieć herbata (kawa też, ale nawet w miejscu swojego pochodzenia mała czarna musiała przełamywać niechęć co niektórych bardziej światłych mułłów) jest takim właśnie spoiwem rozmów o interesach/polityce/kobietach (niepotrzebne skreślić). W przeciwieństwie zaś do alkoholu umysł – nawet w dużej ilości – wyostrza i otrzeźwia.
    I tu mógłbym rozpisywać się o wyższości herbaty nad kawą, albo o herbacianych przygodach w byłym Imperium Osmańskim, ale myślę sobie, że na to jeszcze przyjdzie czas. Kiedyś. W przyszłości.

Herbata na Bałkanach

    Pierwszą herbatę w Maroku wypiłem kilka godzin po wylądowaniu – czekałem na dworcu autobusowym w Agadirze na rejs do Marrakeszu, a mój kasjer-bileter poczuł się w obowiązku poczęstować mnie tym, chyba narodowym, trunkiem Marokańczyków. Na tacy podał mi metalowy imbryk, dwie szklanki (jedną pełną mięty) i dwie olbrzymie (wielkości, bo ja wiem, kilku zwykłych; właściwie to nie wiem, bo nie słodzę) kostki cukru. Ponieważ nie bardzo wiedziałem co z tym zestawem zrobić zostałem też od razu poinstruowany – i bardzo dobrze, bo picie herbaty na sposób marokański jest dość widowiskowe. To znaczy, nadal pije się ustami, ale samo przygotowanie finalnej wersji napoju jest właśnie zaskakujące i energiczne.

Zestaw herbaciany

    Ale o tym za chwilę. Najpierw cukier. W marokańskiej herbacie jest go tyle, że zabija całkowicie smak suszu herbacianego. Po prostu. Miejscowi gdyby mogli piliby sam cukier. Wrzątek, herbata i mięta są tylko dodatkami – tak spreparowany napój jest właściwie pełnokalorycznym posiłkiem, widać potrzebnym w pustynnym klimacie. Swoją drogą wspominani przeze mnie Gnawa zostali do Maroka sprowadzeni przez Portugalczyków właśnie do uprawy trzciny cukrowej. Wcześniej jedynymi słodkościami były – oprócz owoców – miód dzikich pszczół i korzenie lukrecji.

Ceremoniał picia herbaty

    Mamy więc w zestawie metalowy imbryk z wrzącym naparem z herbaty, dwie szklanki (jedna wypełniona świeżo zerwanymi gałązkami mięty) oraz galantą kopę cukru. Co dalej? Łapiemy miętę oraz cukier i wrzucamy je do czajniczka, dbając, żeby się nie poparzyć. Teraz wypadałoby to wszystko wymieszać, niech cukier się rozpuści by w całości mógł oddziaływać na nasze zęby. Sęk w tym, że w zestawie nie ma łyżeczki. To może spróbować delikatnie potrząsnąć (wiecie, takie koliste ruchy) gorącym imbrykiem? Tak, żeby poparzyć siebie i otoczenie? Otóż nie. Stosujemy najstarszą sztuczkę Świata, która nie dość, że dokładnie wymiesza nam cukier i miętowe olejki eteryczne z herbatą, ale także delikatnie wystudzi cały napój by nadawał się do spożycia. Używała tej metody moja śp Babcia, używał pan w Cerro Azul przygotowujący ponche de herbes, użył pan na dworcu w Agadirze, używałem i używam ja. Przelewamy. Z imbryka do szklanki, najlepiej z wysoka – bo nie dość, że ciecz się chłodzi, to jeszcze jest to widowiskowe; nie potrzeba wielkiej wprawy, czajnik jest stworzony do takiego przelewania – potem płyn curik (fonetycznie z niemieckiego i z jidysz: z powrotem) do imbryka, a potem od nowa. I jeszcze raz. Po kilku przelaniach płyn jest już silnie miętowym ulepkiem w kolorze herbaty (bo przecież nie o smaku) i nadaje się do wypicia bez narażania się na poparzenia warg.

Mieszanie ponche de herbes

    No i zawsze można się taką umiejętnością pochwalić przed płcią piękną. Na przykład we wspaniałych okolicznościach jakim jest zachód słońca nad Atlantykiem w Mogadorze (alias As-Suwajra). Można go obserwować z i spod murów obronnych na samym brzegu oceanu, w otoczeniu setek morskich ptaków wracających do swoich gniazd, z panoramą na Wyspy Purpurowe. Można też robić temu cudowi natury zdjęcia – i akurat jedynie dwójka Białasów była tym zaabsorbowana, ja i dziewczyna z Rosji (było to w czasach, kiedy rosyjskich turystów było wszędzie pełno – czyli przed paniką koronawirusową i inwazją na Ukrainę). Śliskie nadmorskie skały nie sprzyjały co prawda zbyt wielkiej ekwilibrystyce w szukaniu ujęć zachodzącego – dość szybko, bo międzyzwrotnikowo – Słońca, na szczęście wspólnie daliśmy radę nie spaść i nie rozbić głowy lub w ostateczności aparatów fotograficznych. Po chwili widowisko się skończyło, zrobiło się dość zimno, więc poszliśmy na gorącą marokańską herbatę – człowiek wypije ją nawet z gargantuiczną ilością cukru, żeby tylko się popisać.

Zachód słońca w Mogadorze

    Mimo, że tak naprawdę wolę niesłodzoną.

Wyspy Purpurowe

6 maja 2022

Berberowie cz. 3

    Tak więc w środkowym Maroko Berberów spotkać można na każdym kroku. Dosyć łatwo ich też rozpoznać – i to niekoniecznie po niebieskich strojach. Otóż Berberowie są... Bardzo różnorodni.
    Przynajmniej jeśli chodzi o lud zwany z francuska Cheluh a po swojemu Ishelhien (z angielska Shila) – Berberów, Amazygów, zamieszkujących wspomniane już środkowe Maroko (jak wspominałem, innych nie miałem okazji jeszcze poznać). Choć nie istnieje polski egzonim wariantowy tej grupy spolszczę ją na potrzeby tego wpisu i dla wygody swojej i Czytelników będę nazywał ich Szeluhami (mam nadzieję, że wolni Niebiescy Ludzie Pustyni się za to nie obrażą).

Niebiescy Ludzie Pustyni

    Przez wieki przez tereny Maroka przewijały się bowiem najprzeróżniejsze ludy, i dzisiejsi Marokańczycy są efektem w dużej mierze właśnie owego mieszania się ludzkich ras – czy też jak chcą zwolennicy poprawności politycznej: odmian – ludzkich. I choć wpływ ludów semickich na współczesnych Berberów jest dość znaczny, to jednak nie mają oni typowych arabskich rysów. Często chociażby występują u nich szare bądź zielone oczy oraz rude włosy. Może to być oczywiście efekt kontaktów z Europejczykami (zwłaszcza w Algierii i Tunezji, gdzie osiedlali się Wandalowie i Francuzi – w Maroku częściej Berberowie kontaktowali się z ciemnookimi mieszkańcami Półwyspu Iberyjskiego), ale równie dobrze pozostałość po pierwotnym wyglądzie Szluhów. Niektórzy antropolodzy taki typ urody nazywają rasą kromaniońską, czwartą (po białej, czarnej i żółtej) odmianą człowieka – najmniej dziś znaną i popularną (a niektórzy entuzjaści dawnych wieków widzą także przedstawicieli tej odmiany sportretowanych jako słynne mau'i z Wyspy Wielkanocnej). Do tego pośród Szeluhów dość często występują cechy negroidalne – jest to efekt wieloletnich kontaktów handlowych z Afryką Subsaharyjską i tamtejszymi Murzynami. Kontakty te nie zawsze były tylko-li handlowe – sprowadzano stamtąd niewolników (w sumie to jednak też był handel). Ciekawostką jest, że najwięcej czarnych niewolników sprowadzali nie miejscowi władcy, a Portugalczycy siedzący w nadbrzeżnych miastach. Dziś potomkowie owych przymusowych robotników tworzą grupę etniczną Gnawa i żyją między innymi w przepięknym Mogadorze. Ba, mają nawet swój festiwal muzyczny.
    Co do berberyjskiej muzyki – to przyznam się, że nie przesadnie aktywnie poszukiwałem jakichś jej śladów. Ot, w słynnym Ajt Bin Haddu natknąłem się – oprócz pan antykwariusza i pana aktora-statysty na artystę wygrywającego na miejscowym instrumencie strunowym szarpanym którego nazwy nie znam niezbyt może przyjemne dla europejskiego ucha dźwięki. Jako, że pan muzyk siedział sobie przy drodze na leżące w najwyższym punkcie wioski ruiny warowni wzbudzał zainteresowanie przyjezdnych Białasów i w ten sposób zarabiał na życie. Był zaś grajek osobą ciemnoskórą, choć nie miał wyraźnych cech negroidalnych – dlatego strzelam, że był Szeluhem, a nie Gnawą – aczkolwiek w tym wypadku nie miało to wielkiego znaczenia (UWAGA: gdyby ktoś próbował zarzucić mi rasizm prawdopodobnie jest wtórnym analfabetą i nie umie czytać ze zrozumieniem – to, że jesteśmy różni jest faktem naukowym, i w tej różnorodności tkwi właśnie piękno Ludzkości; a jeżeli nie jest analfabetą, musi być zwyczajnym złośliwym nienawistnikiem). Siedział w berberyjskim płaszczu na kamieniu w oazie na pustyni, grał na berberyjskim instrumencie, więc musiał być Berberem. Choć, tu trzeba zauważyć, płaszcz nie był niebieski.

Muzyk berberyjski

    Tak więc istnienie pośród Berberów zarówno bladych rudzielców jak i typowych negroidów dało asumpt do kilku teorii z kręgów, można by rzec, alternatywnych. Oto bowiem w dzisiejszym Meksyku odkryto bowiem kulturę Olmeków – najstarszą zaawansowaną cywilizację Mezoameryki – a wśród jej artefaktów olbrzymie głowy o – podobno – negroidalnych rysach twarzy. Zarówno meksykańscy Aztekowie, jak i andyjscy górale z Inkami na czele w swoich mitologiach mają postać jasnoskórego rudzielca (jedno z imion to Wirakocza), który przypłynął z Zachodu, nauczył miejscowych różnych fajnych sztuczek i odpłynął na Wschód (na przykład na Rapa Nui, Wyspę Wielkanocną). Niezrównany Thor Heyerdal udowodnił organoleptycznie, że i Atlantyk, i Pacyfik dało się pokonać na łodziach czy tratwach jeszcze przed Epoką Brązu (czyli w neolicie) – dodając do siebie te informacje, oraz szukając paraleli między cywilizacjami Starego i Nowego Świata wysnuto wniosek, że cywilizacje amerykańskie rozwinęły się dzięki pomocy ze strony... Wychodzi, że ze strony Amazygów. Berberów. Niebieskich Ludzi Pustyni.

Mapa piramid - jedna z paraleli między Nowym i Starym Światem - muzeum w Guimar
Prekolumbijska świątynia

    Nie no, choć moje wnioski są dużo bardziej logiczne nikt jakoś nie bierze pod uwagę Szeluhów jako Olmeków czy Wirakoczów. Obstawiają raczej Egipcjan, Sumerów czy innych Atlantów (nomen omen według Herodota jedno z plemion berberyjskich). Choć na pewno jakieś kontakty międzykontynentalne istniały przez tysiące lat, to jednak trudno uwierzyć, by starożytne cywilizacje były od siebie zależne w tak wielkim stopniu: podobieństwa między nimi to raczej efekt podobieństw między nami – skoro mamy takie same dłonie czy mózgi wpadamy na analogiczne pomysły na całym Świecie (chyba, że za wszystkim stoją Starożytni Astronauci albo inni cykliści).

Malowane berberyjskie drzwi
Dom Berbera

    Tak więc raczej to nie Berberowie odpowiadają za krwawe rytuały Majów czy Azteków, ale są ludem dość wiekowym, który w niekorzystnych warunkach Sahary przetrwał i nie poddał się romanizacji, arabizacji czy europeizacji. Dzisiaj, jak już wspominałem, kultura Szeluhów przeżywa pewien – może niewielki, ale jednak – renesans. Berberowie wychodzą ze swoim językiem czy pismem z cienia – gdzieniegdzie można zobaczyć ich narodowe flagi, czasem nazwy miejscowości zapisywane są nie tylko po arabsku czy łaciniką, ale także we własnym, berberyjskim alfabecie. Niedługo może staną się nawet prawdziwym narodem, w myśl nowoczesnych (dobra, pochodzących z XIX wieku, więc nie takich znów młodych) pojęć. Choć, oczywiście, może to być nie w smak arabskojęzycznej większości Marokańczyków.

Flaga i alfabet
Pałac władcy Marrakeszu, Berbera z pochodzenia

    Kiedy już jechałem – ostatni raz jak do tej pory – marokańskim autokarem na lotnisko w Agadirze (to lekka zmyłka – lotnisko leży w szczerej pustyni prawie 30 kilometrów od miasta; swoją drogą Agadir to pełen hoteli nowoczesny kurort, wszystko co fajne zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi w połowie XX wieku – ostały się tylko mury twierdzy na wzgórzu) miałem jeszcze jedną okazję, właściwie rzut oka, na Berberów. Oto bowiem za oknem pojawiły się typowe dla tej części Afryki zarośla z arganowca – są to niewielkie drzewa, sucholubne oczywiście, znane z tego, że często są miejscem wypasu kóz (oraz będące źródłem olejku arganowego). Znaczy: zwinne zwierzęta włażą na konary i bezczelnie objadają liście oraz owoce. To znany landszaft z Maroka. Tym razem między drzewami stało mnóstwo namiotów – zarówno tych tradycyjnych, skórzanych, jak i nowoczesnych – oraz środków transportu – jak wyżej: tradycyjnie ekologicznych i nowych. Straszne zbiegowisko, innymi słowy. Nie znając płynnie ani arabskiego, ani francuskiego – ani tym bardziej narzeczy berberyjskich – trochę czasu zajęło mi wyciągnięcie odpowiedzi na pytanie co to za impreza.
    - To doroczny zjazd koczowników z Pustyni – wyjaśnił mi (oczywiście, nie jednym zdaniem, sama rozmowa trwała dość długo, ale gesty i chrząknięcia dość trudno przenieść na papier) chudy i brodaty, jakżeby inaczej, Berber – Spotykają się tu całe rodziny, nieraz widzą się tylko raz do roku.

Zjazd Berberów pośród arganowców

    Podejrzewam, że takie zjazdy były też świetną okazją do załatwiania różnych geszeftów, sprzedaży wielbłądów albo zawierania małżeństw, niestety, nie zdążyłem o to zapytać – autobus zatrzymywał się już w środku niczego, więc pożegnałem się z przygodnym współpasażerem, naciągnąłem na głowę czapkę i ruszyłem w stronę agadirskiego lotniska.

4 maja 2022

Berberowie cz. 2

    Zająłem swoje miejsce tuż za kierowcą rejsowego marokańskiego autokaru (obowiązkowo z popękaną szybą – od kamieni wyskakujących spod kół w czasie jazdy dzikimi traktami Atlasu i Sahary, nie od kul prawdopodobnie) gdy nagle przechodząca obok berberyjska matrona wcisnęła mi w ramiona małego Berberka. Pani musiała iść się jeszcze o coś powykłócać z przewoźnikiem, więc pozostawiła pociechę w rękach najporęczniejszego pasażera – którym okazał się niezwykle zdziwiony Białas. Podobnie zdziwiona była dorosła już córka owej matrony, która po chwili – pewnie na wszelki wypadek, bo z inostrańcami nic nie wiadomo – odebrała mi berbecia. Sama dostojna matrona także była zaskoczona, kiedy wracając do autokaru zamiast dzieciaka zobaczyła tylko bladą twarz: na szczęście szybko zlokalizowała pociechę i podróż mogła odbywać się dalej, bez niepotrzebnych strat w ludziach (znaczy: Białasach). Sam mały Berber całym zajściem zaskoczony nie był, prawdopodobnie jako jedyny z zainteresowanych. Przyglądał się wszystkiemu swoimi wielkimi czarnymi oczami ze spokojem i niewielkim zdało się zainteresowaniem. Pachniał zaś zsiadłym mlekiem – możliwe, że wielbłądzim.
    - Wiesz – wyjaśniła mi znajoma z Casablanki, gdy opowiadałem jej tą historię (Casablanca jest średnio atrakcyjnym miastem, nie ma w niej ani śladu nawet kultowego filmu z Bogartem i Bergman; wszak był on kręcony w całości w studio filmowym w USA) – U nas to normalne, że dzieci to są wychowywane nie tylko przez rodziców, ale i przez sąsiadów. Często zostawiane są "na opiekę" gdy mama i tata ma do załatwienia ważne sprawy.
    - U nas też tak było, zwłaszcza na wsi – odparłem – Sam mówiłem do wszystkich sąsiadów per "ciocia" czy "wujek". Ale teraz już tak nie ma.
    - Tutaj dalej tak jest. My kochamy dzieci.

Ajt Bin Haddu - tradycyjna wieś na pustyni

    Westchnąłem, nieco tęsknie. Cóż, nam w Europie, czy na tak zwanym Zachodzie, już nie wolno kochać dzieci – takie stwierdzenie od razu powoduje krzywe spojrzenia, że niby jak kocha dzieci, to pewnie jakiś zaburzony (podczas gdy rzeczywiści zboczeńcy są często na świeczniku, luminarze sztuki, kultury; taka nowoczesność to). Ale basta! No more. Dość o upadku Cywilizacji Białego Człowieka (przynajmniej w tym wpisie, oczywiście). Wracamy do Maroka i żyjących w szczęśliwym, choć ubogim i niebezpiecznym Świecie gór, pustyń i innych takich (może dlatego właśnie jest szczęśliwy) Berberów. A konkretniej do rejsowego autokaru, który z Warzazat właśnie zaczynał kolejną swoją podróż przez marokańskie góry.

Ponure góry Atlas

    Co prawda straciłem już małego Berberka, a matrona nieco się na mnie boczyła (ponieważ przekazała malucha Białasowi była to jego wina – Białasa, nie malucha), ale dzięki kilku uśmiechom i interwencji współpasażera – wspominanego już hodowcy wielbłądów z Sahary (także przecież Berbera, choć odzianego po europejsku) w końcu wszyscy się rozchmurzyli. Obie panie ubrane były tradycyjnie – w długie niebieskie szaty (Niebiescy Ludzie Pustyni) oraz chusty zakrywające włosy – jest to wymóg dominującego tu islamu (choć trzeba przyznać, że marokański, berberyjski właściwie, islam różni się nieco od typowo arabskiego: w miejscowych rodzinach dużo silniejsza jest pozycja kobiet – znaczy się, rządzą, tak jak w tradycyjnej rodzinie europejskiej – oraz właściwie nie występuje poligamia; są to pozostałości po przedislamskich zwyczajach Berberów). Miały też dłonie ozdobione tradycyjnymi malunkami z brunatnej henny (często turystki, zwłaszcza te bardziej "uduchowione" tak się ozdabiają; raczej bez większego sensu), była to taka niewielka pozostałość po dawnym zwyczaju tatuowaniu twarzy. Do tego panie pachniały olejkiem arganowym – ten kosmetyczny (i kulinarny) produkt jest jednym z eksportowych hitów Maroko. Olej, będący podstawą tej substancji powstaje z roztartych nasion arganowca, dziś raczej w sposób przemysłowy, aczkolwiek nadal bardzo często wytwarzany jest w domach w specjalnie skonstruowanych do tego celu moździerzach (nasiona sucholubnego drzewa występującego naturalnie tylko w środkowym Maroku są w takich żarnach ucierane na miazgę, z której następnie wyciska się olej; nasiona są dość twarde, więc często używa się lekko nadtrawionych przez kozy – niech wszystkie modnisie domyślą się w jaki sposób je się pozyskuje). I do dziś jest to typowo żeńskie zajęcie – młodsza z kobiet obok pokrywających dłoń malowideł miała także ubrązowione opuszki palców i paznokcie, niechybny dowód na chałupniczą produkcję tej cennej substancji.

Żarna do tłoczenia olejku arganowego

    O ile stroje pań, okrywające całe ciało wyglądały na relatywnie zwiewne, to męscy mieszkańcy tych terenów ubierają się do dziś w sposób dużo mniej finezyjny – w raczej grube płaszcze z kapturem jakich nie powstydziliby się rycerze Jedi. Zarówno jednak stroje męskie jak i żeńskie mają swój głęboki sens. Wbrew chorym wizjom feministek pełny kobiecy strój nie jest chomątem męskiego patriarchatu, a wspaniałą ochroną przed prażącym pustynnym słońcem. Jest też całkiem zwiewny, więc pustynny gorący wiatr tylko ochładza właścicielkę. No, chyba, że właścicielka akurat zatrzyma się nad Atlantykiem i będzie wiał dojmująco zimny wiatr zwany alizee, wtedy to nawet wielbłądzi płaszcz nie pomoże.

Pustynna wioska

    Co zaś do wielbłądzich płaszczy, czyli głównego ubioru męskiej części tradycyjnych Berberów – wspaniale chronią one przed słońcem, a do tego zapewniają ciepło w chłodne saharyjskie noce, które mężczyźni muszą spędzać poza ciepłymi wnętrzami kazb czy namiotów. Kobiety, jako, że tylko prawdziwy socjalista barbarzyńca wyganiał by je z domu do pracy w zimną noc, mogą poprzestać na zwiewnych i stylowych lżejszych szatach. Ot, różnice płci – oraz zdrowy rozsądek.

Chłodny świt na pustyni

    Tak to działa w normalnych społeczeństwach Dzikich Krajów (i tylko trzeba się zastanowić, które to kraje są naprawdę dzikie...).

Wielbłądzi płaszcz

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...