Tłumacz

30 kwietnia 2021

Dolina Mojżesza

    Po wielu wpisach perypetiach dotarliśmy wreszcie do Wadi Musa – jordańskiego miasteczka liczącego jakieś 6, może 7 tysięcy głów. Miasto to było bazą wypadową do jednej z największych jordańskich (i światowych) atrakcji, dawnej stolicy Królestwa Nabatejczyków, Rakmu. Oczywiście, dziś znamy ją pod grecką nazwą Petra (czyli – co dla każdego chrześcijanina jest banalnie proste, nawet jeśli z języków obcych zna tylko mowę nienawiści – Skała), ale miejscowi wołali Rakmu – Wielobarwna (jako, że byli Semitami w zapisach znajdujemy tylko spółgłoskowy trzon r-k-m, rqm; alfabety semickie nie odkryły możliwości zapisu samogłosek – dziękujemy ci, Starożytna Grecjo!). Swoją drogą zaginione miasta – jakim od V do XIX wieku po Chrystusie była (no niech tam) Petra – często mają problem z nazwą. Inkaska Patallaqta – Miasto Schodów – do świadomości wszelkiej maści turystów trafiła jako Machu Picchu – i chyba nic już tego nie zmieni.
Niezbyt przyjazny klimat w Wadi Musa
   
Ad rem, jak mawiają humaniści (nie mylić z absolwentami studiów humanistycznych; tym tłumaczę – zwrot ten znaczy "do rzeczy"): było Wadi Musa bramą do Petry. Oraz typowym przedstawicielem prowincjonalnych miast w Dzikich Krajach. Jakiś czas temu opisywałem Ikę, leżącą na peruwiańskiej pustyni – tu, na równie pustynnych jordańskich wyżynach było jeszcze bardziej parchato. Co prawda Haszymidzkie Królestwo Jordanii od jakichś 50 lat omijają wojny (o jednym z przypuszczalnych powodów tego stanu już pisałem) – ostatnie zmagania odbywały się z Izraelem – ale jakby na miasteczko spadło kilka bomb na pewno nikt by nie zauważył (nikt z przyjezdnych – miejscowi mogliby się zorientować).

Wadi Musa
Bliskowschodnie miasteczko
   
A to przecież brama do jednej z największych światowych atrakcji.

   
Sęk w tym, że nikt się tu nie zatrzymuje. No, prawie nikt. Jest kilka hoteli o standardzie i cenach dla Białych (z pogardą na owe spojrzeliśmy i poszliśmy szukać kwatery dla miejscowych – znaleźliśmy, było etniczniej i dużo taniej), dwa miejsca gdzie można napić się miejscowego piwa (za chwilę wątek rozwinę, wszak jesteśmy w kraju muzułmańskim) oraz nowoczesne centrum muzealne przy wejściu na teren Petry. No, trochę skłamałem – jak ktoś myśli, że centrum owo jest obok antycznych ruin to się rozczaruje. Trzeba kawałek iść przez pustynię – choć oczywiście miejscowi (podobno to atrakcja wliczona w cenę biletu, ale przecież nie wypada bakszyszu nie dać, prawda?) oferują podwózkę koniem, wielbłądem, osłem, dorożką – no, co tam kto ma. Zachodni turyści korzystają. Generalnie miejscowi starają się – choć w dość leniwym stylu – by jednak ktoś został tu na dłużej: bilet jednodniowy do Petry jest drogi, fakt, ale w tej samej niemal cenie można nabyć dwu- lub i trzydniowe wejściówki (co gorąco polecam, bo jeden dzień to trochę za mało by całe ruiny obejść, w końcu Petra liczyła onegdaj 40 tysięcy mieszkańców – ale wystarczy na zrobienie zdjęcia z wielbłądem i kupno badziewnej pamiątki). A zorganizowane wycieczki z Zachodu (albo Chin) przyjeżdżają i tak tylko na jeden dzień, pozostałe dwa (bo – uwaga – przy wjeździe na teren Jordanii na czas krótszy niż 3 dni trzeba uiszczać srogą opłatę) przeznaczają na Amman albo – częściej – Wadi Rum. A potem grupa turystyczna wraca dalej zwiedzać Izrael.

Panorama o wschodzie słońca
   
Tak, że turyści do Wadi Musy nie zaglądają. Właściwie niewiele tracą. Chyba, że zależy im na tym, żeby zobaczyć jak naprawdę wygląda Jordania. Miasto nie ma bowiem galerii handlowych, nie ma stref turystycznych – jest natomiast normalnym arabskim (czy może raczej: bliskowschodnim – inaczej wygląda przecież Marrakesz albo Abu Zabi, a przecież oba też są arabskie) osiedlem. Można tam na przykład spotkać chociażby wizerunek wciąż darzonego pewną estymą w krajach Lewantu byłego dyktatora irackiego Saddama
Husajna – za jego panowania Irak faktycznie był liderem i jednym z najbogatszych krajów regionu, choć taki obrazek (pomijam, że islam zakazuje tworzyć podobizny) w kraju rządzonym przez krewnych obalonego króla Iraku chyba jednak trochę dziwi.
Saddam
    No i oczywiście nie można nigdzie nabyć alkoholu – wszak Koran zabrania spożywać. Dobra, są dwa (tyle namierzyliśmy w najbliższym sąsiedztwie centrum turystycznego i muzeum, choć słyszeliśmy o jeszcze jednym) takie miejsca. Jedno – horrendalnie drogie – to hotelowa restauracja w owym high-class (pewnie ubarwiam) gościńcu dla inostrańców (mają tam tylko Amstel'a, w oryginale z Amsterdamu, ale robionego w jedynym jordańskim browarze – nieliczne inne marki, w tym "Petrę" też produkują w tym samym miejscu; nie jestem piwoszem, ale dla mnie różniły się głównie puszką), a drugie jest jeszcze bardziej turystyczne – i jeszcze droższe.
Przegląd jordańskich piw
    Ów lokal gastronomiczny znajduje się bowiem w jednym z dawnych nabatejskich grobowców (o tych cudownych budowlach będzie innym razem). Cóż, zapewne dla typowego turysty jest to wielka atrakcja, w bedekerach jest napisane, że można wypić piwo/zjeść w grobowcu. No, rzeczywiście. Choć do mnie nie przemawia – zresztą z tej atrakcji nie skorzystaliśmy: po kilkudniowej w sumie tułaczce po bliskowschodnich pustyniach byliśmy z kolegą bardzo spragnieni zmęczeni spragnieni, a grobowcowy lokal dopiero się otwierał – i kazano nam czekać. Przekalkulowaliśmy, i wyszło nam, że jesteśmy bardziej zmęczeni niż spragnieni, więc rzuciliśmy tylko okiem do środka i poszliśmy w stronę miasta. Po drodze – okazało się – mijaliśmy właśnie owo drugie – minimalnie tańsze – miejsce (stąd wiem, że mieli tam ino Amstel'a). Potem było też kilka jadłodajni – niestety dość turystycznych (menu było po angielsku), choć bezalkoholowych, z których przyszło nam skorzystać, bo samo centrum Wadi Musa było pod tym względem dość ubogie (mówię to z niekłamanym żalem, kocham bowiem jeść to co miejscowi – i w takich samych warunkach).

Nabatejski grobowiec
Przytulne loże. W niszach po ciałach.
   
I na koniec: Wadi Musa w tłumaczeniu na nasze to Dolina Mojżesza. Stąd też i tytuł wpisu. Musa po arabsku to właśnie poważany przez większość współczesnych Semitów biblijny Mojżesz, prorok, wódz, reformator religijny (twórca monoteistycznego, choć hipotetycznego w sumie, mozaizmu, którego odłamami są judaizm, chrześcijaństwo, karaimizm oraz islam, babizm, bahaizm i kilka innych religii; w związku z wprowadzeniem monoteizmu w miejsce monolatrii niektórzy zwolennicy teorii spiskowych łączą postać Mojżesza z faraonem Amenhotepem IV Echnatonem, który swego czasu narobił był w Egipcie niezłego bajzlu i który był ojcem Tutenchamona). W okolicy mógł znajdować się też jeden z wielu domniemanych grobów Mojżesza (oraz jeden z domniemanych grobów Aarona, mojżeszowego brata – ale ten to już na pewno prawdziwy). Wódz Izraelitów – o czym każdy chrześcijanin czy żyd wie – nie wszedł do Palestyny. Zobaczył Ziemię Obiecaną z pobliskiej góry (Dżabal Musa – Góra Mojżesza – to dość popularna nazwa na Bliskim Wschodzie; najbardziej znana znajduje się bodajże na Synaju, ale w okolicy Wadi Musa też chyba jest jedna; na pewno jest Dżabal Harun – Góra Aarona), umarł i został pochowany poza Palestyną. Choć do dziś nie wiadomo gdzie – to znaczy: wiadomo, ale jeśli wszystkie wersje byłyby prawdziwe to albo pochowano go w kilku częściach, albo było ich wielu.

Okoliczne góry
   
Sam Mojżesz raczej Petry nie widział – miasto powstało dobre tysiąc lat po czasach Wyjścia z Egiptu – choć mógł przecież przebywać w okolicy. Jest to informacja nieweryfikowalna. A co do grobów – Petra, oprócz tego, że była stolicą królestwa jest też jedną z najdziwniejszych nekropolii na Świecie.

Dolina Mojżesza - tam gdzie woda, tam życie na Bliskim Wschodzie

Wpis nie zawierał lokowania produktów. Za frajer pokazałem te marki. Cóż, nie mam zmysłu handlowca.

A o Petrze sensu stricte będzie już w maju.

26 kwietnia 2021

Na dnie cz. 2

    Akaba – ów jordański kurort nad Morzem Czerwonym – poza strefą hotelową przypomina typowe bliskowschodnie miasteczko. Zazwyczaj jest tłoczno, gwarnie i – jak to u wrót pustyniparchato. I właśnie stąd chcieliśmy ruszyć na północ – wzdłuż geologicznej rozpadliny zwanej Rowem Jordanu – do Wadi Musa, miasta równie pustynnie parchatego (może nawet bardziej, bo choć posiadało pewną bazę hotelową nawet dla zorganizowanych wycieczek, to nie miało morza) co i Akaba. Celem była oczywiście wpisana na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO dawna stolica Królestwa Nabatejczyków: Petra.

Akaba - plaża wieczorem, gdy tłok już zelżał
Akaba - arabskie miasto

    Kręcąc się po miasteczku znaleźliśmy w końcu dworzec miejsce skąd rozklekotane busiki autobusy odjeżdżały na północ – swoją drogą z Akaby trudno było wyruszyć w jakąkolwiek inną stronę nie narażając się na przekroczenie granicy państwowej (o czym zresztą już pisałem). Nim jednak nabyliśmy bilety do rozwiązania pozostawał jedna sprawa – ludziom przyzwyczajonym do tego, że w Unii E***pejskiej korzysta się ze śmiesznych banknotów z oknami z jednej waluty problem ten może wydać się obcy – musieliśmy nabyć miejscową walutę. Ktoś zapyta – dlaczego? Czyż nie można płacić kartą? Czy innym rewolutem?

Akaba - uliczna kawiarnia

    Nie, nie można. W normalnych Dzikich Krajach gotówka jest gotówka. Tam obieg pieniądza nie jest tak ściśle nadzorowany jak w chylącej się ku upadkowi Cywilizacji Zachodu – a poza tym często nie ma nawet możliwości płatności plastikiem. Owszem, można próbować zapłacić miejscowym walutami międzynarodowymi, jak dolar czy śmieszny pieniądz z oknami euro – ale często usługi są warte jakiś niewielki procent ojra czy dolarka – i miejscowy może mieć problem z wydaniem, ceny w obcych walutach bywają też wyższe, a poza tym niepotrzebnie (life-hack!) ściągają uwagę na inostrańca ze strony tubylczych Janosików złodziei. Czasem – z racji pracy – miewam portfel wypchany taką różnorodnością walut, że czuję się jak jakiś cinkciarz.
    Właśnie – cinkciarz. Słowo chyba już wyszło z użycia – bo i zawód

PKiN

w naszym kraju całkowicie wymarł. Choć na Świecie nadal ma się dobrze – cinkciarz (od nawoływań łamanym angielskim "change money" – "czindż many") to po prostu Pan Kantor (rzadziej Pani Kantora). W czasach sowieckiej okupacji w Polsce obrót obcą walutą był mniej więcej zakazany, stąd na przykład pod warszawskim PKiN (code name: Prącie Stalina) czy Dworcem Centralnym stały szemrane typy i świadczyły ludności usługi – z chwilą uwolnienia kursu złotówki stracili rację bytu. W Akabie może i jakieś tradycyjne kantory były – ale zapewne tylko w strefach turystycznych. Myśmy musieli polegać na cinkciarzu. Miał sweter i wąsy – i kurs bliski oficjalnemu, więc mocno stratni nie byliśmy (warto znać taki kurs – oraz kojarzyć wygląd oraz nominały miejscowych walut; znajomemu w Bułgarii cinkciarz usiłował wcisnąć banknot z nieistniejącym nominałem, podobnie zresztą robili i nasi w czasach denominacji). Nie był też przesadnie nachalny – co po kilku wizytach w krajach arabskich było miłym zaskoczeniem. Generalnie Jordańczycy okazali się – bardzo generalizuję – dość nieinwazyjnymi gospodarzami.
    Zaopatrzeni w banknoty z wizerunkiem miejscowego króla (niby islam zabrania tworzyć podobizny ludzkie, ale...) ruszyliśmy nabyć bilet. To znaczy – znaleźć odpowiedni busik i jego kierowcę, który robił też za kasjera. Sęk w tym, że nie znaliśmy aktualnego cennika, więc jako inostrańcy narażeni byliśmy na ceny, delikatnie ujmując, zawyżone. Nigdzie bowiem nie ma cennika. Arabowie kochają się targować (wymaga tego kultura), ale w wypadku wsiadania do komunikacji targów nie ma – cena jest ustalona w wyniku pewnego konsensusu: miejscowy klient wie ile ma zapłacić. A Obcy nie wie, więc można go zgolić. Chcieliśmy uniknąć takiej sytuacji, więc zaczęliśmy rozmowę z autochtonem – również jak my czekającym na odjazd busika do Wadi Musa. Mężczyzna okazał się być ujmującym człowiekiem, który razem z córką także podróżował do Petry – ponieważ, jak stwierdził, było to ich dziedzictwo. Mógł mieć trochę racji – Nabatejczycy byli ludem arabskim, ich resztki mogły bardzo łatwo zintegrować się z islamskimi najeźdźcami z VII wieku.
    - Ile kosztuje bilet do Wadi Musa – zagailiśmy w końcu.
    - Hm – nasz rozmówca zaciągnął się papierosem, wszyscy tam chyba palą – 5 dinarów powinno wystarczyć.
    Podziękowaliśmy – faktycznie, wystarczyło. Wsiadając daliśmy kierowcy po piątaku, podobnie jak inni współpasażerowie. Nic nie rzekł, ale był niezbyt pocieszony, że Białasy znały właściwą cenę. Wiedza to przydała się również na powrocie:
    - 7 dinarów! - zawołał kierowca kiedy gramoliłem się do rozklekotanego busa.
    - Siedem? - zapytałem, a ten przytaknął – Za mnie i za kolegę? - wskazałem na towarzysza podróży – Siedem za dwóch?
    - Nie, nie! - zreflektował się nasz gospodarz - Po 5 od osoby!
    W każdym razie warto jest znać, choćby orientacyjnie, miejscowe ceny – bo wtedy trudniej paść ofiarą finansowego rasizmu. Na razie jednak jeszcze nie ruszyliśmy – staliśmy we trójkę – miejscowy i dwóch inostranców – i rozmawialiśmy. Może nie najlepiej jest poruszać w takich rozmowach tematy polityczne (zwłaszcza w Dzikich Krajach), ale czasem jakoś tak samo wyjdzie.
    - Jesteśmy biednym krajem – westchnął nasz interlokutor.
    - Nie macie ropy – skwitowaliśmy.
    - Zgadza się.
    - Ale – odważyłem się – Nie macie też wojny. Coś za coś – trwał (i trwa) konflikt w Syrii i Iraku.
    - Prawda – Jordańczyk parsknął śmiechem, a my wraz z nim – Coś za coś. Ale – tu spoważniał – Ropa naftowa to najgorsza rzecz, jaka się trafiła Arabom.
    - Jak to?
    - Kiedy ropy nie było, wszyscy Arabowie tworzyli wspólnotę. Owszem, byliśmy biedni, ale byliśmy jednością. A teraz? Kto ma ropę jest bogaty, a na biednego nawet nie spojrzy, Nie pomoże. Ropa uczyniła wiele złego.
    Cóż – miał rację. Zawsze to tak działa. Jak w tej anegdocie, kiedy to uczeń zapytał nauczyciela, dlaczego bogaci są samolubni. Ten kazał mu spojrzeć przez szybę i zapytał, co tam widzi. Innych ludzi – padła odpowiedź.
    - A weź teraz powlecz szybę warstwą srebra. Co zobaczysz?

Abu Dabi - jest ropa
Wadi Musa - ropy nie ma

    Właśnie. Tymczasem jednak nadszedł już nasz kierowca, wsiedliśmy i ruszyliśmy do Wadi Musa. Wzdłuż rowu tektonicznego. Tego, który wraz z pozostałymi okolicznymi rowami odpowiadał za powstanie Homo sapiens.
    Bo skoro miałem o tym opowiedzieć, to musi być. Ale krótko. I bez szczegółów. Ileś tam milionów lat temu płyty tektoniczne tworzące Afrykę zaczęły pękać – powstał system rowów tektonicznych (Wielki Rów Tektoniczny, Rów Jordanu i inne). Spowodowało to zmiany klimatu – po jednej stronie, zachodniej, w równikowej Afryce nic się co prawda nie zmieniło, dalej rosła dżungla, ale na wschód od szczeliny powstała sawanna. Populacja małp żyjąca na tym obszarze została podzielona – z tych, które nie musiały zanadto zmieniać swojego behawioru wykształciły się dwa gatunki szympansów, a z pozostałych cała masa orrorinów, adepiteków, australopiteków i innych hominidów – a w efekcie my. Kreacjoniści i miłośnicy Starożytnych Kosmitów mają na ten temat inne zdanie – ale jak byśmy wszyscy byli tacy sami byłoby strasznie nudno.

Droga do Wadi Musa

23 kwietnia 2021

Na dnie cz. 1

Zatoka Akaba leżąca w rowie tektonicznym

    Nie dało się ukryć – byliśmy na dnie. Jednego z największych rowów tektonicznych (a właściwie całego jeich zespołu) ciągnącego się od Turcji po Mozambik. Ale żeby nie było za różowo – w najbardziej niegościnnej części tegoż pęknięcia w płytach kontynentalnych – u wylotu Rowu Jordanu, przechodzącego tu wprost w Morze Czerwone. Dookoła – niemal w zasięgu wzroku – mieliśmy ergi północnej Arabii i hamady Synaju (erg to pustynia piaszczysta, hamada – kamienista, serir – żwirowa), na rogatkach zaś miasta czaił się złowieszczy Negew a niedalekie hałdy soli – strasznej przecież trucizny – wydobywane z miejscowych salin tylko potęgowały uczucie bezsilności Człowieka w starciu z przyrodą.

Złowieszcza Pustynia Negew
Na progu pustyni
Hałdy trującego halitu po horyzont

   Innymi słowy – był styczniowy upalny dzień nad Morzem Czerwonym, a my staliśmy w nadbrzeżnej oazie i szukaliśmy transportu w głąb jordańskiego interioru by dotrzeć do jednego z najsłynniejszych zaginionych miast – Petry. O czym jednak – pobycie w Akabie/Ejlacie – już pisałem.
   
Kiedy jednak podróżowaliśmy w te okolice – przez pustynię, a jakże – trudno było nam uwierzyć, że ta niegościnna ziemia zaliczana jest do tzw. Żyznego Półksiężyca, rejonu w którym w naszej części Świata Ludzkość wynalazła rolnictwo i – co za tym idzie – setki innych pożytecznych umiejętności, prowadzących do powstania naszego współczesnego Świata (efektem – dość odległym oczywiście – owej rewolucji jest m.in. możliwość oglądania zdjęć słodkich kotków w Internetach). A jednak. Wystarczy tylko odrobina słodkiej wody – i już. Można żyć.

Mgła - źródło ożywczej wilgoci na pustyni
Masada - skraj Pustyni Judzkiej

    Jest jednak pewien szkopuł. Wody w okolicy wcale nie ma zbyt dużo – a jako zasób bez mała strategiczny jest stałym powodem do wojny. I właśnie tereny uprawne (a więc i dostęp do wody) Bliskiego Wschodu są głównym powodem niekończących się wojen. Religia? Rasa? Narodowość? To tylko przykrywka – naprawdę podłoże jest czysto biologiczne: zasoby. Najmocniej technicznie rozwinięte państwo w okolicy – Izrael – do pozyskiwania wody używa coraz bardziej wyrafinowanych metod, ale w końcu i tak zacznie jej brakować. Co wtedy? Biedniejsze okoliczne kraje – pogrążone w dużym procencie w wojnach domowych i zamieszkach, a w całości w wielkiej eksplozji demograficznej – swojej wody nie oddadzą, tym bardziej, że im też brakuje. Wojna w Ziemi Świętej nie ustanie – choćby nie wiadomo ile bomb i Pokojowych Nobli zrzucono na ten skrawek Świata. Dla człowieka z kraju, gdzie dostęp do broni jest skrajnie reglamentowany (co sprawia, że jesteśmy społeczeństwem totalnie bezbronnym w razie W) dodatkową "atrakcję" stanowią uzbrojeni cywile, obnoszący się z giwerami (bo uzbrojonych po zęby stróżów prawa w Europie Zachodniej też można spotkać – zwłaszcza od czasu wybuchu tam konfliktu na tle kulturowym z tzw uchodźcami). Jadąc znad Morza Czerwonego do Jerozolimy przejeżdżałem przez Zachodni Brzeg, autokar zatrzymał się na popas w miejscu będącym największą depresją na Świecie – na wybrzeżu Morza Martwego. Po stronie izraelskiej w pośród słonej pustyni stały hotele – po stronie palestyńskiej wielbłąd z którym za niewielką opłatą można było zrobić sobie zdjęcie. Na rejsowy autokar, wielbłąda i beduinów spoglądał uzbrojony gieroj z naładowaną giwerą i spokojnie palił papieros. Trudno było orzec, czy to ochroniarz, bojownik, policjant czy po prostu właściciel karabinu. Cóż, kiedy peruwiańskie wojsko z okazji paniki koronawirusowej zaganiało mnie na ciężarówkę latynoscy żołdacy mieli kamienne twarze, takież palce na spuście i poczucie misji – tu karabin był po prostu elementem krajobrazu (oraz, co przecież logiczne, wyznacznikiem męskości).

Na autokarowym popasie
Morze Martwe i kurort

    Samo zaś Morze Martwe już na blogu gościło – we wpisach poświęconych soli. Warto jednak nadmienić, że w okolicach tego akwenu lokowano Sodomę, Gomorę oraz kilka innych zaginionych miast – istnieją przesłanki, że w związku z aktywnością sejsmiczną terenu mogło faktycznie tu dojść do zniszczenia jakichś starożytnych ośrodków miejskich. Czy była to kara Boża, czy zwykły kataklizm, czy atak atomowy Starożytnych Kosmitów, nie mnie oceniać – w każdym razie owo wydarzenie przez wieki było ostrzeżeniem dla grzeszników. No i tłumaczyło skąd w okolicy sól (dla niewtajemniczonych – żona Lota, abrahamowego krewniaka, uchodząc z ginących miast mimo zakazu obejrzała się za siebie – i ze zgrozy w słup soli się zamieniła; to także jedna z biblijnych nauk, oraz nieczęsto obecnie używany zwrot frazeologiczny "stać jak słup soli"). Swoją drogą smoła czy tam asfalt, razem z siarką łączona z zagładą biblijnych miast, jest dziś głównym surowcem mineralnym wydobywanym w Jordanii – dlaczego nie ropa naftowa, która przecież od wielu dekad kojarzy się z pustynią i Arabami to już pisałem: zadecydowała o tym geopolityka i niefart.

Uzdrowisko
Kurort

    A. W Morzu Martwym – które w sumie też jest pustynią (miejscem nieomal pozbawionym życia) naprawdę nie da się utopić (chociaż niby, jak to mówią: dla chcącego nic trudnego...). Sprawdziłem to organoleptycznie.

Autor usiłujący utonąć w Morzu Martwym (foto: P. Strzelczyk)

    Ale – miało być oprócz dna rowu tektonicznego także o podróży do Petry... No, to będzie następnym razem. Wspomnę też o tym, że ów system pęknięć skorupy ziemskiej prawdopodobnie odpowiada za wykształcenie się nas jako gatunku – Homo sapiens. Napisałbym o tym już teraz, ale wyszłoby pewnie zbyt długo – a wpisy i tak są dosyć obszerne. Walnę więc na koniec zabawny landszaft z ptasiego sanktuarium w Ejlacie (tam też jest woda – więc i życie; ptaki zrobiły sobie w tym miejscu ważny pit-stop w swoich wędrówkach w te i nazad, zupełnie jak u mnie na zbiorniku Jeziorsko). A co.

Ptasie sanktuarium w Ejlacie - Jezioro Anita
Ptasie sanktuarium we Warcie - Jezioro Jeziorsko

16 kwietnia 2021

Jordańska riviera

    Haszymidzkie Królestwo Jordanii nie jest szczególnie mocno kojarzone z morzem – turyści przylatują najczęściej do stolicy, Ammanu (dawniej Rabba, stolica Ammonitów oraz Filadelfia, założona przez egipskich Ptolemeuszy; nie mylić ze szwajcarskim skoczkiem narciarskim Simonem Ammannem ani z piosenką Bruce'a Springsteena) lub wjeżdżają przez Jordan od strony Palestyny/Izraela – głównie po to by odwiedzić pustynną Wadi Rum oraz jeden z Nowych Cudów Świata – stolicę Nabatejczyków Petrę (to nie jedyne dawniej zaginione miasto na tej liście).
    Nie ukrywam, że właśnie ów antyczny gród był celem mojej pierwszej wizyty w Jordanii (na przepiękną Wadi Rum zwyczajnie nie miałem czasu), ale jako, że wyjazd był całkowicie "na dziko" prywatny nie musiałem korzystać z obu wyżej wymienionych dróg. Żeby było ciekawiej udałem się nad Morze Czerwone – do izraelskiego Ejlatu – a stamtąd wprost na jordańską riwierę: do Akaby.

Jordańska riviera

    Te dwie miejscowości wraz z egipską Tabą spokojnie mogłyby stanowić jeden ośrodek miejski, ale geopolityka zadecydowała inaczej – i to Trójmiasto jest też trójkrajowe. Wszystkie i tak są czerwonomorskimi kurortami i leżą u stóp wzgórz pustyni Negew – podobno jednej z najbardziej niegościnnych pustyń Świata. Miejsce to jest zamieszkane nieprzerwanie do dobrych dziesięciu tysięcy lat – i mniej więcej od tego okresu jest ważnym punktem handlowym. Także dziś – Akaba to jedyny port w Jordanii, a Ejlat – izraelskie okno na Morze Czerwone.

Pustynia na Bliskim Wschodzie
Morze Czerwone

    Ale wracamy do Akaby – stąd w Starożytności wyruszały statki króla Salomona do Ofiru, Tarsziszu czy innego Puntu, tu zapewne przypłynęła legendarna Makeda, władczyni Saby, tu handlowano z całym niemal Starożytnym Światem. Tu także kończy się akcja pierwszej części filmowego fresku "Lawrence z Arabii" – podpuszczeni przez tytułowego brytyjskiego oficera Arabowie zdobywają ottomańską twierdzę w Akabie, przekraczając wcześniej ową owianą złą sławą pustynię Nefud (akcja dzieje się – tu informacja dla absolwentów gimnazjum – w czasie I Wojny Światowej; w filmie gra plejada aktorska, m.in sir Alec Guinness czyli Obi-Wan Kenobi oraz – dziś to chyba nie do pomyślenia – nie pojawia się nawet najmniejsza kwestia wypowiadana przez kobietę; w sumie nic w tym dziwnego, jest to opowieść o męskich przyjaźniach, niebezpieczeństwach i wojnie, a Kobiety są zbyt cenne by pozwolić im ginąć na pustyni/wojnie; dobrze, że "nowoczesne" media jeszcze nie wpadły na pomysł remake'u tego filmu). Po czasach minionej świetności pozostało tu kilka zabytków, niestety niezbyt często odwiedzanych.

Akaba dzisiaj
Kawa po arabsku - akabskie życie codzienne

    Bo dla – nielicznych, ale jacyś jednak są – zachodnich turystów Akaba to przede wszystkim kurort, starający się przyćmić sławę pobliskiego Ejlatu. Cóż, nie idzie mu najlepiej, więc większość plażowiczów to nadal miejscowi (a ci też przecież po jakichś zabytkach nie będą hasać – zwłaszcza po tych nie będących pamiątkami islamskimi). Czy taki turysta będzie wiedział o istnieniu w tym miejscu portu Salomona albo fortu krzyżowców? Wątpię.

Knajpka nad morzem
Akaba - kurort
Ejlat - kurort

    A natknąć się tu można na przykład na pozostałości jednego z pierwszych chrześcijańskich kościołów na Świecie! Budowla powstała w III wieku po Chrystusie – czyli tuż przed ustanowieniem chrześcijaństwa oficjalną religią Imperium Rzymskiego. Odkryto ją ponownie na początku XX wieku – i choć może nie wygląda imponująco jest bardzo cenna. Wraz z pobliskimi ruinami Ayli tworzy niewielki kompleks archeologiczny w centrum Akaby – otwarty, darmowy i świecący pustkami.

Dawna Ayla - wykopaliska
Pozostałości kościoła z początku III wieku

    Trochę bardziej imponujący – i obecnie rekonstruowany – jest mamelucki fort (Mamelukowie to islamscy władcy Egiptu, rywalizujący na Bliskim Wschodzie z Osmanami – takie małe didaskalia). Leży on tuż koło gigantycznej flagi – podobno największej w Jordanii – sterczącej na wybrzeżu Morza Czerwonego. Futurystyczny maszt i zabytkowa twierdza w sumie nijak mają się do siebie, a efekt bliskowschodniego chaosu potęgują jeszcze wąska plaża oraz sztucznie nawadniane poletka uprawne, wyglądające jak odpowiednik naszych ogródków działkowych. Akaba jest także niewielką oazą – dzięki temu ludzie mogli tu egzystować przez te wspomniane kilka tysięcy lat.

Fort Mameluków
Oazowe działki

    Dla miejscowych najważniejszym budynkiem jest – również niezbyt imponująca (cóż za niespodzianka) – rezydencja szarifa Mekki Husajna. Tutaj właśnie ów wybitny arabski mąż stanu przebywał, pod kuratelą Turków Osmańskich, na wygnaniu z rodzinnej Mekki. Dzisiaj znajduje się tu niewielkie muzeum skupiające pamiątki po władcy. Dlaczego ta postać jest ważna dla miejscowych muzułmanów (i nie tylko)? Od początku: pełna nazwa Jordanii to Haszymidzkie Królestwo Jordanii. Haszymici to ród z którego pochodził prorok Mahomet oraz czczeni przez szyitów jego wnukowie Husajn i Hasan. Haszymitami byli również szarifowie najświętszego miejsca Islamu – Mekki. Szarif to tytuł władcy tego miasta – na Zachodzie znany chyba głównie z refrenu piosenki The Clash "Rock the Casbah" – pochodzącego z rodu Proroka. Przetrzymywany w niewielkim domku pałacu Husajn Ibn Ali był właśnie szarifem – przedostatnim. Ostatnim, obalonym przez Saudów był najstarszy syn Husajna Ali, król Hidżazu. Kolejny syn, Abd Allah został królem Transjordanii, następny – Fajsal (to jego grał Obi-Wan w "Lawrence z Arabii") władcą Iraku i Syrii (jego potomków na irackim tronie niemal zastąpił kolejny brat, tym razem przyrodni, Zajd – niemal, bo wprowadzono tam socjalistyczną republikę). Dziś potomkowie Husajna władają tylko Jordanią, przekształconą z Transjordanii – stąd więc przymiotnik "haszymidzki" w nazwie królestwa.

Dom szarifa Mekki na uchodźstwie

    Królestwa, dodajmy, dość ubogiego. Jordania nie ma złóż ropy – historia ta związana jest też między innymi z Akabą. Otóż Saudowie, władcy Arabii Saudyjskiej odstąpili Jordanii kawałek wybrzeża – te 27 kilometrów będące do dziś oknem na Morze Czerwone dla królestwa. W zamian za to Jordańczycy oddali kawał pustyni. Dlaczego? Ano dlatego, by Arabia Saudyjska nie graniczyła z Izraelem – państwa te nie są, ujmijmy to delikatnie, zaprzyjaźnione. Wydawało się, że dzięki takim geopolitycznym uwarunkowaniom Jordania zrobiła świetny interes. Aż do czasu gdy pod tą oddaną pustynią znaleziono ropę...

Zatoka Akaba

    Taka to historia.
    Ale nie koniec przygody z Akabą – stamtąd bowiem wyruszyłem do Wadi Musa, Doliny Mojżesza – miasta leżącego u wrót antycznej Petry.
    Zanim się to stało wypadało jednak coś zjeść – sęk w tym, że nie pamiętam co to było. Taka gęsta zupa z mięsem, wyglądająca jak – tu zacytuję kolegę "psie żarcie". Ale – obaj to stwierdziliśmy – smakująca wyśmienicie. Jakby ktoś wiedział co to za danie – niechże się podzieli tą wiedzą. A jakby miał przepis, to już w ogóle... (EDIT: fatteh, podobno pochodzi z Syrii. Smacznego).

Miejscowe jedzenie

9 kwietnia 2021

Bunkry w czasach zarazy

   Ostatnimi czasy, w związku wszechobecną paniką koronawirusową, jedną z najpopularniejszych – a na pewno jedną z najczęściej wspominanych – miejscowości w Polsce stał się Wąwał. W tej bowiem podtomaszowskiej wiosce w centrum kraju (chodzi oczywiście o Tomaszów Mazowiecki, nie troszkę starszy, ale także powiatowy, Tomaszów Lubelski; w czasach świetności Rzeczypospolitej to ten drugi leżał zdecydowanie bliżej centrum, a tego pierwszego jeszcze nie było) znajdują się bowiem magazyny Agencji Rezerw Materiałowych – tam więc trafiają (ku uciesze jednych, a przerażeniu drugich) różnej proweniencji szczepionki przeciwko słynnemu już wywołującemu panikę wirusowi SARS-CoV 2 (powodującym – jakie zaskoczenie – chorobę nazwaną Covid-19; każdy ją przejdzie, tak jak i inne choroby wywoływane przez zarazki z grupy koronawirusów – jako ozdrowieniec kowidowy mogę powiedzieć, że nie taki diabeł straszny, grunt to nie panikować). Ma jednak Wąwał w okolicy dużo mroczniejsze tajemnice, sięgające w głąb trudnej XX-wiecznej historii Polski oraz obu socjalistycznych okupacji naszego kraju – pierw przez narodowych socjalistów z Niemiec, a potem przez internacjonalnych komunistów z piekła rodem z ZSRS.

Bunkry

    Był styczeń – właściwie nie powinienem dodawać, że mroźny, bo to w sumie jeden z atrybutów tego miesiąca, ale kilka lat anomalii sprawiło, że część ludzi zapomniała, że jak jest zima, to musi być zimno – a ja z kolegą postanowiliśmy przedostać się z Tomaszowa Mazowieckiego w okolice Wąwału – znajdowała się tam bowiem jedna z ciekawszych atrakcji tego rejonu: kolejowe bunkry. Czy też może – będąc dokładniejszym – niemieckie nazistowskie bunkry służące do ukrywania przed Światem pociągów – chociażby sztabowych (najsłynniejszym niemieckim nazistowskim pociągiem była oczywiście "Amerika" – składem tym po terenach wcielonych do Europy zajętych przez III Rzeszę podróżował słynny austriacki wegetarianin i artysta dowodzący ówczesnymi Niemcami; czy "Amerika" gościła w podtomaszowskich bunkrach? Chyba nie – ale zawsze mogła). Takich obiektów jest na terenie dzisiejszej Polski bodajże cztery – dwa na Podkarpaciu i dwa właśnie tutaj. Zbudowane dla dowództwa frontu "Anlage Mitte" szybko – z powodu tempa działań wojennych na froncie wschodnim – stały się niezbyt użyteczne, ale powstały. I zostały. W zimowy dzień dostać się do nich było jednak bardzo trudno – raz, że nie było żadnej komunikacji, dwa – jeden z obiektów, bunkier w Konewce, zimą jest zamknięty jako refugium dla nietoperzy. Dlatego za cel eskapady wybraliśmy drugi z bunkrów, położony w Jeleniu.

Bunkier w Jeleniu

    Łatwo było powiedzieć – przez kilka kilometrów borykaliśmy się bowiem z totalną i prawdziwą gołoledzią. Cudowne to zjawisko, prawdziwy postrach użytkowników dróg, powstaje, gdy warstwa wody pokrywająca nawierzchnię zamarza – najczęściej na kamień. Tworzy się wtedy totalna szklanka – a spacer po niej wymaga sporej ekwilibrystyki. Tak było i tym razem. Do tego kilka dni wcześniej przyszła odwilż (stąd pomysł na wyprawę), zrobiło się mokro, a potem wszystko złapał naprawdę poważny mróz. Cóż, drogę naszą – przez odludzie, a więc raczej nie posypaną solą, piaskiem czy czym tam jeszcze – znaczyły aksle, podwójne rittbergery i malownicze wywrotki. Wystające czasem z podłoża kępki trawy były tak kruche od mrozu, że nie dawały oparcia dla stóp – czasem za to przyspieszały artystyczne ewolucje. Niemniej – co poczytuję sobie za spory sukces – donieśliśmy wszystkie zęby na polanę obok bunkra. I bardzo szybko wbiegliśmy do środka – wewnątrz tej olbrzymiej betonowej konstrukcji panuje stała temperatura: latem jest tam ożywczy chłód (trochę kłamię, latem bywa tam – odpowiada za to różnica temperatur – zwyczajnie zimno), zimą – w porównaniu z siarczystym mrozem na zewnątrz – ciepło.

Bunkier w Jeleniu
Elektrownia w kompleksie

    Bunkier w Jeleniu (Reichbahntunnel Tomaczew, kryptonim "Goldamsel" - nazwa zaprawdę brzmi groźnie), w przeciwieństwie do troszkę dłuższego schronu w Konewce, jest całkowicie niezagospodarowany. Oznacza to, że wewnątrz, już po kilku krokach

Mrok

(bunkier zakręca) jest ciemno – czy latem, czy zimą nie należy zapuszczać się tam bez latarki. Pod bunkrem znajdują się kanały i tunele, zapewne łączące konstrukcję z pobliskimi zabudowaniami – bunkrem dowodzenia, elektrownią – magazyny i nie wiadomo co jeszcze: wszystko bowiem jest solidnie zatopione – przy penetrowaniu pobocznych pomieszczeń warto mieć to na uwadze, bowiem łatwo można chlupnąć wprost do wody. A, byłbym zapomniał: w głównej hali może też brakować tak nieistotnych urządzeń jak włazy do studzienek. Głębokich i zalanych wodą. Mimo, że moja pierwsza wizyta w schronie odbyła się zimą, to lepiej spenetrowałem bunkier latem – przyczyn było wiele, ale najważniejszą było chyba to, że podobnie jak w Konewce zimują to nietoperze – i jakoś głupio było przerywać im hibernację.

Bunkier w Konewce

    We wspomnianym bunkrze w Konewce – zamkniętym zimą – znajduje się niewielkie muzeum. Prezentuje ono historię bunkrów oraz trochę uzbrojenia z epoki. Okoliczne lasy były – warto pamiętać – terenem działań partyzantki przez całe lata 40-te XX wieku, od Hubala po Wyklętych, to i trochę historii się uzbierało.

Bunkry dowodzenia w Konewce
Bunkier w Konewce

    Oba schrony dowództwa "Anlage Mitte", potężne konstrukcje, zachowały się wspaniale – lepiej niż polskie bunkry z końca lat 30-tych XX wieku, ale jeśli ktoś będzie miał chwilę czasu i samozaparcia też je odnajdzie.

Schrony artyleryjskie z lat 30-tych

    Nie znajdzie natomiast pozostałości po sługach sowieckich okupantów tajnej willi rządowej zbudowanej bodajże w czasach panowania towarzysza Gierka. W samym środku (traktujcie to jako zabieg stylistyczny) podtomaszowskich lasów (Lasy Spalskie – tak właściwie powinienem rzec, ale na inną okazję Spałę zostawię) w czasach gierkowskiej prosperity zbudowano bowiem luksusową willę dla członków rządu – w końcu na coś trzeba było wydać zagraniczne pożyczki, nie? Miałem jeszcze okazję ją zobaczyć...
    Tym razem jechaliśmy tam samochodem – dodajmy, że terenowym. Zwykłe auto owszem, miało szanse się tam dostać przy dobrych wiatrach, ale wysoko podwieszone 4x4 było gwarancją sukcesu – w końcu do willi nie mógł mieć dostępu zwykły plebs. Niedaleko Konewki zagłębiliśmy się więc w leśne ostępy dukty – i nagle pomiędzy drzewami zamajaczył nam zardzewiały – podniesiony – szlaban i – tym razem opuszczona – wartownia. Na prawo i lewo od ścieżki ciągnęły się też resztki drutu kolczastego: wjeżdżaliśmy na teren zamknięty. Następnym przystankiem była stojąca w środku lasu rozdzielnia prądu. Nie wiem, czy w dawnych czasach znajdowały się tu też generatory prądu, czy tylko stacja przekaźnikowa – na początku XXI wieku po elementach metalowych nie było już śladu. Niezbyt daleko od stacji, na polanie stała rzeczona willa – kryta czerwoną dachówką, dwupiętrowa, taka trochę w stylu toskańskim. Ukryta głęboko w lesie nie była jeszcze wtedy zniszczona – rozszabrowana, owszem. Próżno było szukać w środku miedzianych kabli – zamiast nich leżało tylko kilka pustych flaszek. Zostało też troszkę mebli.
    Sama willa miała kształt litery U (choć delikatnie przechodzącej w H, jeśli wiecie, co mam na myśli). Skrzydła boczne, jednopiętrowe, otaczały niewielki, wyłożony płytkami dziedziniec z – obowiązkową – fontanną i widokiem na okoliczne lasy. W skrzydłach tych znajdowały się odpowiednio: basen i pomieszczenia dla służby – niezbyt komfortowe, trzeba przyznać. Główna część gmachu była – jak wspominałem – dwupiętrowa: na górze znajdowały się przestronne pokoje dla rządowych gości i innych kokot, na dole zaś obszerny hall i główna klatka schodowa. Był też – co oczywiste w rezydencjach – także boczny ciąg schodów: dla służby, ochrony i – możliwe – innych kokot. Nie pamiętam niestety, gdzie znajdowała się kuchnia – choć możliwe, że w przyziemiu – choć ono kryło też inną niespodziankę: po kąpieli w basenie mogli dygnitarze i ich kokoty goście udać się na seans filmowy. W piwnicy znajdowała się bowiem całkiem spora sala kinowa – kiedy ją zwiedzałem stało jeszcze kilka foteli obitych czerwonym suknem. Co ciekawe, za ekranem kinowym znajdowało się sekretne pomieszczenie – może dla ochrony, może dla służb, może dla kokot. Po co opisuję tak dokładnie ten budynek? Z dwóch powodów. Po pierwsze: już nie istnieje. Kilka lat po mojej wizycie miejscowe nadleśnictwo podjęło decyzję o wyburzeniu willi – bo była niepotrzebna, zrujnowana, droga w utrzymaniu, i tak dalej. Po drugie: nie zachowały mi się w archiwach żadne zdjęcia ówczesnej eksploracji – mam gdzieś fotografię na której pałaszuję – na tej samej imprezie – prażone pasikoniki, a willi Gierka – niet. Trochę szkoda.
    Ot, taka historia o Wąwale – znanym obecnie z dostaw szczepionek przeciwkowidowych.
    A swoją drogą – to w czasach zarazy najlepiej jest uciekać na wieś lub w inne ostępy: żyje tam mniej ludzi, jest spokojniej i – at last but not least – wieś jest autarkiczna. Wyżywi się. Wiedziano zresztą o tym od dawna: "Dekameron" Boccaccia (kiedyś lektura, ale w okrojonej wersji, nie w tej dla dorosłych) wszak to historia młodych ludzi ukrywających się przed zarazą właśnie w wiejskiej posiadłości. Takiej toskańskiej willi.
    Pasikoniki smakują jak skrzyżowanie czipsów i popkornu, jakby ktoś pytał.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...