Tłumacz

26 listopada 2021

Minojska Atlantyda cz. 1

    Było jeszcze ciemno, gdy grecki prom powoli zbliżał się do portu w Heraklionie. Stałem na pokładzie i patrzyłem na migocące na brzegu światła tego największego miasta współczesnej Krety. Za chwilę miała pojawić się dla nich konkurencja w postaci wschodzącego Słońca, ale póki co były jedyne. Twarz owiewał mi gorący – to nie pomyłka, taki był – sierpniowy śródziemnomorski wiatr. Przez chwilę czułem się jak północni Barbarzyńcy, Mykeńczycy, dopływający do państwa przedwiecznych Władców Morza, Minojczyków.
   Oczywiście, czułem się tak tylko przez chwilę – szybko powracający rozsądek podpowiedział mi, że w Epoce Brązu, ani tym bardziej wcześniej, żaden szanujący się kapitan (pomijam ryzykantów) nie tylko nie odważyłby się na nocny rejs wprost z Pireusu, ale także zwyczajnie nie byłby w stanie tego dokonać (choć, tu pewne zaskoczenie, handel morski Epoki Brązu na Morzu Śródziemnym stał na naprawdę wysokim poziomie). No i państwo owych – jak dziś ich zwiemy – Minojczyków na pewno nie byłoby tak oświetlone jak współczesne miasta.

Greckie wyspy - Cyklady

    W każdym razie dotarłem do kolebki – jak mawiają współcześni Kreteńczycy – pierwszej europejskiej Cywilizacji. Właściwie jest to prawda – przynajmniej dla pewnej wartości słowa tego słowa: na blogu pojawiła się już przecież Malta z faktycznie najstarszymi europejskimi budowlami, było o majorkańskich talayotach, naszych kopcach kujawskich, czy wreszcie o powodzianach znad Morza Czarnego. Więc skąd takie stwierdzenie? Ano Minojczycy (będę używał tej potocznej nazwy) to już całkiem inna epoka niż neolityczni budowniczowie megalitów. To czas brązu – pierwszego użytkowego metalu w dziejach ludzkości (znowu prawda dla pewnej wartości tego słowa: pierwszym użytkowym metalem była miedź, lecz sprawdziła się tylko trochę lepiej niż złoto; ale to brąz umożliwił nam wskoczenie na kolejny etap rozwoju). Oraz czas powstawania pierwszych – nie wiem jak to ująć – znanych w historii organizmów państwowych. Znaczy się: cywilizacje epoki brązu to cywilizacje pisma – właściwie dokładnie takie jak nasze.

Wybrzeże Krety

    O wszystkich centrach cywilizacyjnych było na historii w szkole, więc nie ma co o nich wiele mówić – Chiny, Indus, Żyzny Półksiężyc (z najstarszymi Sumerami), Egipt. I basen Morza Egejskiego – troszkę młodszy, ale czerpiący pełnymi garściami z dokonań Azji Mniejszej, Bliskiego Wschodu czy kraju faraonów. I tu, w Europie, forpocztą zmian jest właśnie Kreta i Cyklady. I nawet, jeśli Delos było pierwsze, to jednak Minojczycy stworzyli prawdziwą potęgę, którą znali chociażby władcy Egiptu. Współcześni uczeni nazywają "imperium" kreteńskie Thalassokracją – czyli Władztwem Morskim – przyjmuje się bowiem, że Minojczycy dzięki rozwiniętej flocie panowali nad wschodnią częścią basenu Morza Śródziemnego tak dokładnie, że ich pałace (odkryto na razie pięć) nie posiadały żadnych fortyfikacji. Po prostu wróg nie był w stanie dostać się na wyspę. Ile w tym prawdy trudno powiedzieć.

Figurka w delijski stylu, choć z Krety

    Sam Heraklion nie jest niestety miastem urzekającym. Ot, wenecka twierdza w porcie, potężne umocnienia, kilka foremnych budynków – resztę zniszczyły trzęsienia ziemi – i to wszystko. No, może poza genialnym Muzeum Archeologicznym, w którym znajduje się to, co najważniejsze pośród minojskich znalezisk (mało tego, w czasie paniki koronawirusowej muzeum jest otwarte – a sporo innych takich placówek i stanowisk archeologicznych zostało zamknięte na cztery spusty). Oraz leżącą na przedmieściach wioską Knossos.

Wenecki fort w Heraklionie

    Nie trudno się domyślić, że właśnie tam po zejściu z promu się udałem.

Pałac w Knossos

    W Knossos bowiem znaleziono pierwszy – i największy – z minojskich pałaców. Było to odkrycie porównywalne ze znalezieniem Troi, niemniej dużo bardziej zaskakujące: Ilion pozostawił po sobie konkretny ślad u Homera, a o potężnej cywilizacji na Krecie nikt nic nie wiedział. Owszem, były greckie mity o Minosie i Minotaurze, z wyspy na kontynent przybył sam Zeus (na Krecie miał przyjść na świat), ale tak, to cisza. Oczywiście w dokumentach (przypominam: Epoka Brązu zna pismo) sąsiednich ludów zachowało się troszkę wiadomości o Minojczykach, ale jesteśmy w XIX wieku – dopiero co odczytano egipskie hieroglify, powoli rozgryzamy pismo klinowe, odkrywamy Sumer i setki azjatyckich imperiów nastałych po nim. O Krecie nikt nic nie wie. Aż pan nomen omen Minos Kalokairinos odkrywa pałac w Knossos (choć oczywiście każdy jeden zapytany powie, że to sir Arthur Evans odkrył pałac). Opinia publiczna podchwyciła stwierdzenie, że jest to siedziba króla Minosa – i starożytni Kreteńczycy zostali Minojczykami. Mało tego: okazuje się, że ta pradawna cywilizacja ma własne pismo! Wiele lat trwało, zanim w końcu je odczytano – ale wtedy pojawiła się kolejna muka: język minojski nie był indoeuropejskim, ani tym bardziej greckim. Nie byli więc Minojczycy przodkami Greków (choć, oczywiście, Grekom w najmniejszym stopniu nie przeszkadza to twierdzić, że jednak byli) – rychło okazało się, że dawnych Władców Mórz pokonali właśnie

Mykeński hełm

najeźdźcy z kontynentu, zwani dziś Mykeńczykami (od ich najbardziej znanej twierdzy, Myken) – właściwi przodkowie Greków. Barbarzyńcy z północy przejęli część dziedzictwa minojskiego – chociażby pismo (najmłodsze napisy z użyciem kreteńskiego pisma, zwanego linearnym, są już po grecku; po wynalezieniu alfabetu przez Fenicjan zarzucono jednak ten styl zapisków), pewnie kilku bogów, jakieś zwyczaje. Oraz nazwę wyspy, spółgłoskowy rdzeń k-r-t. Do dziś nie wiemy, co to oznacza. Przetrwała także pamięć o kreteńskim Labiryncie, kulcie byka (płodność, płodność, płodność) i potężnych władcach – możliwe, że tytułowanych właśnie Minosem.

Dysk z Fajstos - starożytne pismo

    Czy pałac w Knossos mógł być pierwowzorem Labiryntu? Cóż, spacerując po ruinach rozkład pomieszczeń wydawał mi się chaotyczny i nielogiczny – jakiż musiał być (w czasach świetności budowli) dla ubogich przybyszów z kontynentalnej Grecji? Tam pasterstwo i rolnictwo, tu dwa piętra, schody, zakamarki, tańce, roznegliżowane panny, akrobaci skaczący przez byki... Musiało to przytłaczać przyjezdnych – i zostawiło ślad w pamięci zbiorowej, jako legenda o Minotaurze (sam Minos i jego brat Radamantas uważani byli przez Greków za władców mądrych i sprawiedliwych). A jakie wrażenie Knossos zrobiło na mnie? To w następnej części, za tydzień (a właściwie za miesiąc, bo już w grudniu).

Megalityczne fundamenty pałacu w Knossos

19 listopada 2021

Złoto, Potop i Atlantyda

    Tak się akurat złożyło, że przełom lata i jesieni Roku Pańskiego 2021 (trzeci rok rachuby pandemicznej) spędziłem na Półwyspie Bałkańskim i jego okolicach witając stare i poznając nowe kąty tego kawałka Świata. Udało się ponownie odwiedzić wszystkie bałkańskie kraje (poza Słowenią i problematycznym Kosowem), pełne pięknej przyrody, historii, pól minowych i dobrego jedzenia – a także, po raz kolejny, nie udało (EDIT: udało się w końcu) mi się wejść do Muzeum Archeologicznego w Warnie. Nigdy nie mam na to czasu – a jak już znajdę chwilkę, to okazuje się, że najważniejsza wystawa akurat wyjechała zwiedzać Świat szeroki. A jest ona cenna – i dosłownie, i metaforycznie.

Wybrzeże Bułgarii

    Bułgaria – bo o niej tak właściwie ten wpis – szczyci się trzecią w Europie liczbą antycznych zabytków (po Grecji i Włoszech), jednak w latach 70-tych to trochę przesadziła: w pobliżu Warny (dawne greckie miasto Odessos) odkryto olbrzymie cmentarzysko z grobami pełnymi złotych ozdób. Cmentarzysko pochodziło z przełomu neolitu i Epoki Brązu – naukowcy nazwali ten czas chalkolitem czy tam enolitem: Ludzkość właśnie odkryła metalurgię – nauczono się pracować z miedzią i złotem. Oba te metale są łatwoobrabialne, kowalne, ciągliwe – choć do produkcji wysokojakościowej broni (nie oszukujmy się, to wojna nakręca spiralę postępu) średnio się nadają. Ludzie chalkolitu dalej używali skutecznych pałek i kamieni. Potem ktoś, pewnie przypadkiem, odkrył brąz i miedź troszkę poszła w odstawkę (ale to inna historia) – złoto zaś zostało, i nadal rozpala namiętności (i wojny).

Warna - Odessos
Antyczna Bułgaria - rzymskie termy

    Odkrycie owego "najstarszego złota Świata" sprawiło, że czarnomorskie wybrzeże Bułgarii zostało wciągnięte na listę potencjalnych Atlantyd – zaawansowana antyczna cywilizacja, o której totalnie zapomniano. Nie dość, że tworzyli ozdoby ze złota, to jeszcze tworzyli prawdziwe miasta: w Solnicacie, niedaleko Warny odkryto pozostałości ufortyfikowanej osady okrzykniętej pierwszym miastem Europy (możliwe, że mur powstał po to, by chronić wydobywaną tam sól; inne znane osady często były obronnymi palafitami). Nie widziałem, więc trudno mi się wypowiadać – niemniej teza ta jest dość kontrowersyjna. Do tego kultura Warna, jak zwą ją archeolodzy, używała nawet koła garncarskiego (nie wiemy, czy używała wozów – najstarszy wizerunek takiego, jak wiemy, znajduje się w Polsce i jest odrobinę młodszy od warneńskiego złota; jakiś tysiąc lat) – a wyroby ówczesnych rzemieślników były naprawdę wysokiej jakości. Przypadkowo zajrzałem do współczesnej pracowni garncarskiej, znajdującej się całkiem niedaleko Warny – jakoś antyczna stylistyka przemawia do mnie bardziej.

Współczesna ceramika: średni gust;
ta sama ceramika za 1000 lat: figurki kultowe

    Czy ta kultura Warna mogła być zagubioną Atlantydą? Śmiem przypuszczać, że nie – podobnie jak budowniczowie megalitów z Malty czy pierwsza rolnicza kultura w naszej części Świata z Gobekli Tepe chalkolityczni czarnomorscy garncarze zniknęli zbyt dawno by Egipcjanie mogli pamięć o nich przekazać przodkowi Platona.
    Ale. Jest jeszcze jedna ciekawostka dotycząca tego rejonu – związana z mitem jeszcze starszym niż platońska Atlantyda. Tak starym, że znają go już Sumerowie – pierwsza cywilizacja Żyznego Półksiężyca, która opanowała pismo (oraz wiele innych umiejętności – a najstarsze koło i tak znaleziono u nas). Opowieść o Potopie.
    Otóż pod koniec XX stulecia dwaj amerykańscy naukowcy stwierdzili, że około roku 5600 przed Chr. Morze Czarne było jeszcze słodkowodnym jeziorem, którego lustro wody znajdowało się jakieś 100 metrów poniżej współczesnego. Wtedy właśnie nastąpił kataklizm – woda z Morza Śródziemnego przerwała barierę skalną i tworząc współczesny Bosfor zalała depresję leżącą dookoła pra-Morza Czarnego. Naukowcy wyliczyli, że poziom wód wyrównał się po kilkudziesięciu latach, co było tempem iście ekspresowym. Ci, którzy przeżyli tą katastrofę, neolityczni rolnicy, rozpierzchli się na wszystkie strony Świata roznosząc nowe umiejętności i opowieść o Potopie. Według owych naukowców Europa zawdzięcza neolit właśnie czarnomorskim powodzianom. Archeolodzy twierdzą, że na południu kontynentu rolnictwo przybyło już wcześniej – ale może emigranci przynieśli umiejętność lepienia ceramicznych naczyń. Ich potomkami byliby też zapewne owi garncarze-złotnicy z kultury Warna.

Bosfor

    A możliwe, że i nasi Kapeelowie – budowniczowie kujawskich megalitów. W końcu skądś musieli przyjść na Kujawy, więc dlaczego nie owej zatopionej czarnomorskiej Atlantydy? Pewnie nigdy się tego nie odkryjemy.

Kopiec kujawski

    Chociaż może i czegoś się dowiemy. Morze Czarne ostatnio bowiem znalazło się pod lupą relatywnie nowej dziedziny badań – archeologii podwodnej. Rozwój technologii sprawił, że naukowcy zaczęli penetrować dna mórz w poszukiwaniu dawnych skarbów – no, głównie wraków statków, ale znaleziono także kilka zatopionych miast (Atlantydy jeszcze nie). Okazało się na przykład, że w szczytowym momencie Epoki Brązu ruch statków we wschodniej części Morza Śródziemnego był niczym na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Ogromny. A mówimy tu o czasach jakieś 1,5-2 tysiące lat przed narodzeniem Chrystusa (4000 BP). Teraz archeolodzy zabierają się za Morze Czarne – i strach pomyśleć, co tam znajdą: wszystko, co wpadło w odmęty tego akwenu prawdopodobnie będzie zachowane w świetnym stanie – głębiny (no, lekka przesada – już kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią zaczyna się rzeczona strefa) pozbawione są tlenu, nie następuje tam rozkład materii biologicznej (ok, następuje, ale w śladowych ilościach). Prawdziwe archeologiczne eldorado się szykuje. Do tego istnieje szansa, że odnalezione zostaną artefakty z czasów tej czarnomorskiej powodzi, Potopu, jak chcą niektórzy.
    Na koniec jedna uwaga – hipoteza o pochodzeniu mitu o Potopie znad Morza Czarnego nie tłumaczy skąd ta opowieść u na przykład andyjskich Indian. Albo amerykańskie mity mają inne źródło, albo globalnego Potopu trzeba szukać jeszcze wcześniej w historii. Możliwe też, że ponieważ Człowiek wszędzie jest taki sam, to lokalne podtopienia z biegiem lat urosły do rangi światowego kataklizmu: wszak żyjąc w małej społeczności najbliższa okolica jest volens nolens całym Światem.

Południowoamerykańskie Kotosh - Swiątynia Skrzyżowanych Dłoni

12 listopada 2021

Hac urget lupus hac canis

    Akurat minęło Święto Niepodległości, ustanowione po Wielkiej Wojnie na dzień Świętego Marcina (w Poznańskiem w tym czasie jedzą rogale świętomarcińskie – a tradycyjnie także gęś, smaczne mięso, dziś nieco zapomniane – gdyż onegdaj zaczynał się tego dnia post adwentowy; dziś się nie zaczyna), czyli 11-ego Listopada. Niektórzy ustuskują, że data w sumie wybrana losowo (w teorii przekazanie władzy Józefowi Piłsudskiemu przez Radę Regencyjną Królestwa Polskiego, de facto procedura odbyła się dzień później, tego dnia Piłsudski otrzymał tylko dowództwo wojskowe), że pogoda nie taka (fakt, pierwsze święto narodowe ogłoszone było w lipcu – i nie, nie 22. Lipca, a w rocznicę Potrzeby Grunwaldzkiej: Władysław Jagiełło rok rocznie nakazywał bić w dzwony i radować się; później niestety tradycji zaniechano), że ogólnie listopad... No ale jaka data by nie była – to trzeba by uczcić.

Letni zachód słońca w Polsce

    Ewenementem na skalę światową jest więc sytuacja w Warszawie – gdzie władze miejskie zakazują obchodów. Może wolałyby wspomnianego 22. Lipca, albo nawet internacjonalnie, 1. Maja? Trudno powiedzieć – w każdym razie: sytuacja jest skandaliczna (i żenująca przy okazji: oficjalnie włodarze miasta tłumaczą się paniką koronawirusową – ale nie przeszkadza im to wspierać inicjatyw mających dużo mroczniejsze cele). Budowniczowie Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina mogą być dumni ze swoich następców, nie ma co. Swoją drogą – większość świąt narodowych na Świecie związanych jest z odzyskaniem niepodległości – tylko jeden kraj obchodzi uroczyście zrzucenie jarzma polskiego. Jaki? Mogę tylko podpowiedzieć, że największy.

Symbol sowieckiej okupacji

    Ale dość politykowania i żenujących spektakli w wykonaniu części tak zwanej elity. Stwierdziłem, że z tej okazji (no, miały być poszukiwania Atlantydy – ale o tym w następnych tygodniach, chyba, że coś mi przeszkodzi) zrobię foto-wpis pokazujący Polskę – w granicach współczesnych, powstałych w wyniku Zdrady Jałtańskiej, więc nie będzie ani Ławry Peczerskiej, ani Cerkwi śś Borysa i Gleba, ani Ostrej Bramy, ani Żup Drohobyskich, ani Zamku Ryskiego... Będą za to landszafty z tak zwanych Ziem Odzyskanych. Swoją drogą, czy ktoś wyobraża sobie Francję bez Lyonu i Marsylii, ale za to z Bilbao? No właśnie, a my od II Wojny Światowej musimy tak żyć.
    Oczywiście galeria nie będzie pełna – stwierdziłem, że wrzucę tylko zdjęcia, które już na blogu się pojawiły. A co. Więc lecimy.
    Zanim Słowianie przybyli na te tereny nie istniała tutaj pustać osadnicza. W neolicie kwitła wysoko uorganizowana (choć tajemnicza) cywilizacja zwana dziś Kulturą Pucharów Lejkowych.

Kopce kujawskie - megalityczne grobowce
Jedyny polski dolmen

    Zresztą pozostałości po przedsłowiańskich mieszkańcach Polski są całkiem liczne – choć byłyby liczniejsze gdyby nie budowano z drewna i ziemi.

Kamienne Kręgi w Odrach - gockie cmentarzysko
Rekonstrukcja pruskiej chaty z Truso

    Dopiero w Średniowieczu, wraz z chrystianizacją już Słowiańszczyzny zaczyna się używanie na wielką skalę kamienia, a potem cegły.

Opactwo cysterskie w Sulejowie
Zamek w Malborku
Toruń

    Okres największej potęgi Rzeczypospolitej (prawie 1 mln kilometrów kwadratowych) to wiek XVI i XVII, nic więc dziwnego, że za narodowy styl architektoniczny przyjęto się uważać barok – przyjmuję to do wiadomości, choć oczywiście jestem fanem budowli średniowiecznych.

Barokowy klasztor bernardyński w Warcie
Gdańsk, port Rzeczypospolitej
Dwór staropolski, obecnie w Łodzi

    Epoka nowożytna to upadek państwowości polskiej, ale nie upadek Polski – która przetrwała w sercach i umysłach aż do roku 1918 (i ustanowienia 11. Listopada Dniem Niepodległości).

Rewolucja przemysłowa w Górach Swiętokrzyskich
XIX-wieczne kamienice w Warcie
Pozostałości zamku w Sieradzu, rozebranego w okresie Rozbiorów
Muzeum Chopina w Warszawie

    Mimo tego, że w XX wieku byliśmy tylko kilka lat niepodlegli (1918-1939 i, prawdopodobnie, po 1989) to II Rzeczpospolita okazała się być tworem nad wyraz pięknym.

Modernistyczny kościół św Rocha w Białymstoku

    No i gdy powoli udawało się zabliźniać rany po rozbiorach przytrafiły się dwie następne krwawe, socjalistyczne okupacje.

Gotycka fara św Michała w Wieluniu, zniszczona w 1939 roku
Bunkry niemieckiej armii w Jeleniu

    Ale mimo wszystko istniejemy – razem z naszym wielowiekowym, wielokulturowym dziedzictwem – w miejscu, gdzie, jak to mawiali Starożytni: hac urget lupus hac canis. I oby jak najdłużej.

Półfinał MS w siatkówce, Łódź

5 listopada 2021

Drogowy chaos

    We wpisie o dżungli wspominałem o tym, że – póki co – podróżując do i z selwy nie spotkała mnie żadna przykra przygoda (swoją drogą to w Dzikich Krajach ogólnie miałem szczęście; z przeciwności losu to chyba tylko utkwiłem na kilkanaście godzin w Abancay w Peru oraz – kiedy już sobie sprawiłem smartfona – zgubienie aparatu telefonicznego w Boliwii), a za to jedna dość zabawna – bo szczęśliwie zakończona. Nikt nie zginął.
    Historia owa związana jest trochę z panującym na drogach większości Świata – a zwłaszcza Świata Trzeciego – chaosem. W Polsce toczy się dyskusja o zaostrzeniu kar za wykroczenia drogowe (skądinąd takie zaostrzenie uważam za dość słuszne – wysokie kary, ale brak domniemania winy, czy tam prewencyjnych kontroli, ot co), ale wystarczy opuścić granice naszego pięknego kraju, by zobaczyć, że w wielu miejscach przepisy ruchu drogowego to właściwie tylko niewiążące wskazówki. Owszem, są państwa, gdzie na drogach panuje straszny Ordnung reżym – opisywałem zresztą je na blogu – ale generalnie to hulaj dusza, piekła nie ma.

Równoprawny uczestnik ruchu drogowego (Albania)

    O podróży greckim autobusem już pisałem, ale dla kogoś często odwiedzającego Bałkany nie jest to nic dziwnego – prym w wyczynianiu hołubców na drodze wiodą tam Albańczycy. Na jezdni obowiązuje jedna zasada: lepszy samochód ma pierwszeństwo. Taka konwencja.
    Cuda na drodze dzieją się też w byłym ZSRS – w Kijowie miałem akcję rodem z gangsterskiego filmu, w Rosji napatrzyłem się na wielkie dziwy, a w Gruzji w pewnym momencie skończyła mi się droga: akurat jechaliśmy z Kutaisi do Cziatury, niezwykle zanieczyszczonego i wartego odwiedzenia miasta, kiedy asfalt niemalże-autostrady (niby szeroka, ale trzeba było uważać tak czy siak na zwierzęta gospodarskie) zamienił się w coś na kształt szutru. Nasz kierowca nie trzymał się prawej strony (choć miał prawostronnego mercedesa – na Zakaukaziu sporo aut to lewostronne azjaty, sprowadzane głównie z Japonii i Korei), tylko ciął środkiem tej, niech jej będzie, drogi niczym Szczakiel na wirażu.
    - Czemu jedziesz środkiem? - zapytaliśmy po tym, jak nasz gospodarz nalał nam miejscowego koniaku na odwagę.
    - Tu jest równiej niż z boku – objaśnił Gruzin – I mniej trzęsie. A przecież wiozę klientów.
    Wyjaśnienie było dość przekonujące, aż do chwili, kiedy z prawej i z lewej strony minęły nas dwa samochody jadące z przeciwka. I nikt nie użył klaksonu. Taka konwencja.

Ja przechodzę (Gruzja)

    Sam klakson to osobna sprawa. W wielu miejscach na Świecie sygnały dźwiękowe tworzą prawdziwy język kierowców. Inaczej trąbi się pozdrawiając znajomego, inaczej pospieszając innego użytkownika drogi. Inny jest sygnał ostrzegawczy, inny – wyjaśniający oponentowi kim byli jego rodzice i kim on sam jest. Na krętych drogach Południa jest też klakson wyznacznikiem pierwszeństwa jazdy: kto szybciej trąbnie przed górskim zakrętem, ten przejeżdża jako pierwszy. Taka konwencja.
    I ponieważ wszyscy użytkownicy drogi konwencję ową znają – nie ma wypadków. Owszem, są stłuczki, otarcia, ale przecież od tego są zderzaki, nie? Inostrańców zawsze dziwi sposób parkowania "na gazetę", obowiązujący chociażby we Włoszech. No przecież w centrach miast miejsca jest mało, to trzeba się dopasować. A że się coś tam zadrapie? Zderzak? Zderzak to furda. Auto ma służyć do jeżdżenia.
    Przyznam się, że ja mam pewien problem z tą konwencją, dlatego staram się jednak nie być kierowcą w takich miejscach – choć nie zawsze się udaje.
    No ale miała być anegdotka o podróżowaniu do dżungli. Otóż wyjeżdżaliśmy z Pucallpy w kierunku Tingo Maria – czyli z selva baja do selva alta. Kilku Białasów zapakowanych do busika, bagaże przywiązane sznurkiem od snopowiązałki (znaczy, miejscowym jego odpowiednikiem) do dachowego bagażnika, cumbia w radio, spaliny w całej kabinie. A dookoła typowy, chaotyczny ruch drogowy peruwiańskiego miasta. Z dużą ilością mototaksówek.

Mototaksówki w Tumbes

    Co to jest mototaksówka? Jak ktoś był w Azji to wyjaśniam: tuk-tuk. Środek transportu oparty w dużej mierze na motorowerze, do którego ktoś dospawał kanapę dla pasażerów. Najprymitywniejsze widziałem – oczywiście – w dżungli: składały się z zespawanych gazrurek przykrytych plandeką. W innych rejonach Peru były bardziej zaawansowane technologicznie – w opisywanej przeze mnie Ice przypominały nawet niewielkie samochodziki (i musiały konkurować z niewiele większym Daewoo Tico; podejrzewam, że były trochę bezpieczniejsze i mniej paliwożerne). Generalnie były wszędzie – poza centrum Limy, gdzie miały zakaz wjazdu.

Mototaksówki w Ice

    Typowy kierowca mototaksówki charakteryzował się brawurą, odwagą graniczącą z szaleństwem, szerokim uśmiechem i totalnym brakiem wyobraźni. Ale był za to najłatwiejszym do znalezienia i najtańszym środkiem komunikacji.

Mototaksówki w Pucallpie

    Nasz busik wyjeżdżał właśnie z Pucallpy, mknąc pomiędzy brzęczącymi mototaksówkami a ja spokojnie wdychałem spaliny, słuchałem cumbii i przeglądałem urządzenie GPS (nie napiszę jakiej marki, bo nikt mi za reklamę nie płaci; ale to dobra marka, muszę przyznać). Nagle z tego błogostanu wyrwał mnie klakson. Dźwięk był inny niż normalnie – na zwyczajne trąbnięcie człowiek po jakimś czasie nie zwracał już uwagi, traktował je jako element dźwiękowego tła – długi, nerwowy, złowieszczy. Wręcz krzyczał. Po chwili poczułem, że busik gwałtownie hamuje. Podniosłem głowę. Na przedniej szybie samochodu widać było kawałek plandeki, koło mototaksówki oraz mototaksiarza, kurczowo trzymającego się gazrurki tworzącej stelaż pojazdu.
    Zatrzymaliśmy się. Było jasne, że dalsza podróż będzie bardzo utrudniona. Jak bardzo – zależało to od stanu mototaksiarza. Który to, nie zważając na ruch uliczny, postanowił ot tak zawrócić na trzypasmowej i dwujezdniowej drodze. Wziął szeroki łuk i wjechał wprost na maskę naszego busa. Zafrasowany kierowca szybko wyszedł z auta, nas zostawiając zamkniętych wewnątrz. Na ulicy tymczasem w moment zgromadził się nerwowy – żeby nie powiedzieć: wrogi – tłum. Pierwsi pojawili się tłumnie mototaksówkarze. Zeskoczyli z siodełek swoich pojazdów i zaczęli krzyczeć. Najgłośniej krzyczał ten rozjechany. Lekko utykał, ale poza tym obyło się bez większych obrażeń. Potem przyjechali kierowcy busików i colectivos (w Sowietach: marszrutki). Wzięli oni w obronę naszego kierowcę i zaczęli również zaczęli krzyczeć. W tym czasie kierowca wykonał kilka telefonów – z powodu zgiełku krzycząc do słuchawki. Następnie pojawił się cały tłum naocznych świadków i przypadkowych przechodniów – również krzyczących – wszak musieli stanąć po którejś stronie konfliktu. W końcu przyjechała policja. I zaczęła – a jakże by inaczej – krzyczeć, żeby nie krzyczeć. W tym czasie na dach busika weszło kilku ludzi i zaczęło zdejmować nasze bagaże – część Białasów zaczęła krzyczeć, że odbywa się tu kradzież (spokojnie, przekładali nasze torby na dach innego busa, którym mieliśmy kontynuować podróż). Na to wszystko, w ten rozkrzyczany tłum, wjechał Latynos na motorowerze. A właściwie dwóch. Kierowca oraz pasażer. Zatrzymali się w samym środku tego całego zamieszania, po czym pasażer – dodajmy: przebrany za wielkiego, pluszowego psa – rozpoczął rozdawanie ulotek.
    Nastąpiła chwila ciszy, kiedy wszystkie strony konfliktu czytały ulotki – po czym rwetes zaczął się na nowo. W tym czasie motorower z psem już odjechał, a my cichcem opuściliśmy busika i skierowaliśmy się do nowego. Jak długo trwała jeszcze dyskusja – nie wiem. Ale pewnie co niektórzy stali tam i krzyczeli do nocy.
    Taka konwencja.

Widok "z wnętrza" mototaksówki

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...