Tłumacz

29 października 2021

Panika w czasach zarazy

    I udało się dokończyć sezon turystyczny – poprzedni był, jakby to powiedzieć, niezbyt udany (co prawda udało się odwiedzić trzy pozaeuropejskie kontynenty, ale z ostatniego trzeba było się ewakuować – na szczęście wszystko dobrze się skończyło; ale turystyki jako takiej, zwłaszcza zagranicznej, to jednak nie było). Tym razem było odrobinę lepiej, traf chciał, że dosyć intensywnie odwiedzałem dwa turystyczne regiony w Europie Południowej, dwa półwyspy: Apeniński i Bałkański.

Toskania - Półwysep Apeniński
Jezioro Ochrydzkie - Półwysep Bałkański

    Trochę różnic między nimi oczywiście jest (są też podobieństwa: gdzie nie wbijesz łopaty znajdziesz jakąś starożytność, klimat jest podzwrotnikowy, dieta śródziemnomorska – ale skupmy się na różnicach): jeden jest, można rzec, cywilizowany (choć każdy, kto odwiedził południe Włoch wie, że teza ta nie jest do końca prawdziwa; mówi się, że za Neapolem zaczyna się już Afryka, choć nie geograficznie), drugi to w dużej mierze Dzikie Kraje (widzę oburzenie mieszkańców Zagrzebia, ale co tam), jeden to w miarę spójny polityczny byt, drugi podzielony jest granicami, jeden posiada w miarę spójną kulturę – przynajmniej od XIX wieku, drugi to istny tygiel religii, języków i grup etnicznych.
    Okazało się też, że w czasach paniki koronawirusowej zgoła inaczej wygląda tam turystyka.
    Mianowicie Bałkany, z racji ich "dzikości" dużo szybciej zaczęły wracać do normalności. Zgodnie z panującym powszechnie w Dzikich Krajach zdrowym rozsądkiem nad popularnym wirusem Bałkany przeszły do porządku dziennego. I to się chwali. Owszem, czasem nie chcą wpuścić do knajpy bez ważnego tzw. paszportu kowidowego, ale dzieje się tak tylko w stolicach, które, jak wiadomo, chcą być bardziej europejskie od Europy. Czasem służby porządkowe mogą przyczepić się o brak maseczki (która, jak już wiadomo od pewnego czasu, dla transmisji koronowariusa jest totalnie ambiwalentna) – ale są to pojedyncze przypadki.
    Generalnie w Dzikich Krajach rządzi wolność, albo nawet Wolność.
    Tymczasem Zachód – w znaczeniu "jądro cywilizacji europejskiej" – podąża w odmienną stronę. Na ulicach turystycznych centrów Włoch (a niestety, głównie takie miejsca w pracy odwiedzam, choć zdarzają się – nieczęsto – wyjątki) są pustki. Wiadomo, Ameryka Północna i Azja nie przyjechały – ale brak też podróżnych zachodnioeuropejskich. Właściwie spotykało się głównie Polaków i innych Środkowoeuropejczyków. Wygląda na to, że większa część mieszkańców naszego kontynentu poddała się koronapanice – i zwyczajnie siedzi ze strachu w domu. Trochę to smutne, kiedy przypomnimy sobie jak te sto, dwieście lat temu wyruszano na poszukiwanie źródeł Nilu, zdobywano górskie szczyty, penetrowano odludzia... Owszem, sporo takich ekspedycji było czynionych dla zysku, sporo przedsięwzięć skończyło się jak belgijskie panowanie w Kongo, ale z odwagą ruszano wypełniać białe plamy na mapie. Dziś na Zachodzie tego chyba już nie ma, można by rzec: sic transit gloria mundi, gdyby nie to, że to właściwie naturalny proces – każda Cywilizacja musi upaść. Dobrze, że upadek naszej będzie przynajmniej świetnie udokumentowany – i historycy będą (prawdopodobnie) mieli więcej źródeł niż my, czytający Beocjusza lamentującego nad końcem Cesarstwa Zachodniorzymskiego.
    A co do wspomnianych pustek na ulicach włoskich miast – pierwszy raz zdarzyło mi się, że przy rzymskiej fontannie di Trevi nie trzeba było się przepychać, łokciować, żeby zobaczyć to barokowe arcydzieło. Ba, można było swobodnie kroczyć po placu, wręcz panoszyć się. Tłumy na Moście Świętego Anioła? Zapomnij. Pustki.

Most Sw. Anioła

    Audiencja generalna u rzymskiego papy odbywała się nie na Placu Św Piotra, a na niewielkim dziedzińcu Św Damazego – i wszyscy się zmieścili.

Plac Sw. Piotra

    W Wenecji, rok rocznie zadeptywanej przez turystów na Placu Św Marka takie pustki, że spokojnie można byłoby haratać w gałę – a na wejście do bazyliki, onegdaj okupione nawet godzinami oczekiwania, właściwie się nie czekało.

Plac Sw. Marka

    I tak dalej.

Katedra w Mediolanie

    W takich warunkach zwiedza się wspaniale (wspominałem o tym i rok temu), ale strach pomyśleć co przeżywają ci wszyscy miejscowi żyjący z turystyki, przewodnicy, sklepikarze, restauratorzy, kieszonkowcy. Mają słabo.

Bosfor

    Przenieśmy się jednak z Rzymu, centrum zachodniego chrześcijaństwa, do Konstantynopola, matki kościołów prawosławnych (dobra, nie mówię tu o nestorianach, Koptach czy innych monofizytach, tworzących prawdziwy Kościół, Kościoły Wschodnie). Owszem, dziś Miasto Konstantyna nosi miano Stambułu (to ciekawa historia, warta opowiedzenia kiedyś), Kościół Mądrości Bożej ostatnio znowu przerobiono na meczet, ale nadal jest to centrum Prawosławia – nawet jeśli tylko metaforycznie. Otóż przed Hagia Sophia mamy tłumy (choć owszem, odrobinę mniejsze – nie dojechali turyści z Dalekiego Wschodu i takiegoż Zachodu), miasto tętni życiem i nie ma zamiaru poddawać się panice koronawirusowej.
    Tak się wygrywa starcie Cywilizacji.

Tłumy przed Hagia Sophia
Hagia Sophia

    A co do samego koronawirusa – wspominałem jakiś czas temu, że uważam, że każdy, prędzej czy później kowida dostanie. Swoją tezę podtrzymuję – sam już przeszedłem, jestem zaszczepiony – ale nie zdziwię się, jak ponownie zachoruję (możliwe, że bezobjawowo). Tak bowiem z koronawirusami jest, że szybko mutują, i nawet jeśli szczepionka była skuteczna, to po kilku mutacjach nie będzie. Standardowo też kolejne odmiany zarazka stają się coraz mniej zjadliwe – w końcu wirionom (wirion to cząsteczka wirusa) nie zależy na ubiciu swojego żywiciela/nosiciela – bo wtedy sam wirus przepadnie. Tak więc skoro już coraz więcej wiemy o tej zarazie, to i nie ma co wprowadzać nowych obostrzeń (które, moim zdaniem, na początku miały sens) ani straszyć kolejnymi falami – koronawirus zostanie z nami już na zawsze.
    I, jako, że został on częścią rzeczywistości, to – mam taką nadzieję – na blogu już więcej tematu paniki koronawirusowej poruszać nie będę, jest bowiem tyle ciekawszych tematów, jak choćby obiecana opowiastka o ruchu drogowym w Dzikich Krajach.
    Tak więc o koronawirusie na blogu koniec.
    Prawdopodobnie.

22 października 2021

Leprozorium

    Poprzedni wpis był o – prawdopodobnie – miejscu pochówku ofiar dawnej zarazy (cholery), bieżący zaś również dotykał będzie zagadnienia choroby, choć trochę innej – budzącej oprócz lęku także i fizyczny wstręt do chorych. Choroba Hansena. Lepra. Trąd.
    Nigdy bakteria Mycobacterium leprae nie wywołała prawdziwej zarazy, ale aż do wynalezienia skutecznych antybiotyków uderzała punktowo przez całe stulecia, za nic mając status społeczny czy materialny chorych (vide król jerozolimski Baldwin IV Trędowaty). Choroba była zakaźna, i od dawna wiadomo było, że zakażonych należy izolować od społeczeństwa: już hebrajski Pięcioksiąg jasno formułował zasady postępowania z trędowatymi. Generalnie najczęściej wyganiano ich poza obręb społeczności. Z biegiem czasu zaczęto nawet formować specjalne wioski zamieszkałe tylko przez zarażonych: leprozoria. Pech bowiem chce, że zakażeni prątkiem trądu, choć okaleczeni i powoli tracący siły, żyją bardzo, bardzo długo.

Wyspa Spinalonga

    Jedno z takich miejsc, zlikwidowane w połowie XX wieku po wynalezieniu skutecznych leków na trąd odwiedziłem – ironia losu sprawiła, że było to w czasie trwania paniki koronawirusowej oraz w czasie dyskusji o segregacji chorych, zdrowych, zaszczepionych, niezaszczepionych. Przed Państwem wyspa Spinalonga w Grecji.

Zatoka Mirambello

    Tradycyjnie będzie ab ovo. Choć w okolicy ludzie mieszkali od kilku tysięcy lat (tak, tak, istniało tu osadnictwo minojskie, a potem grecka polis, mocno zniszczona przez trzęsienie ziemi) to właściwa historia Spinalongi zaczyna się – jak wskazuje nazwa, po włosku to "Długi Cierń" – w czasie panowania Wenecjan. Najjaśniejsza Republika Św Marka wznosi na wyspie twierdzę mającą osłaniać wejście do zatoki Mirambello. Po opanowaniu Krety przez Turków także Wysoka Porta wykorzystuje zamek militarnie – choć osiedlają się tam również tureckojęzyczni cywile. Kiedy Kreta uzyskuje autonomię Grecy koniecznie chcą się Turków pozbyć – tworzą więc na Spinalondze kolonię trędowatych. Założenie jest – jak to się mówi: szlachetne. Trędowaci mają tam sobie mieszkać jak normalni ludzie. Pracować, kochać się, umierać et cetera. Turcy, przerażeni, opuszczają wyspę.

Wenecka twierdza
Tureckie domki
Szpital dla trędowatych

    Jak w praktyce wygląda to "normalne" życie trędowatych na Spinalondze? Cóż, okazuje się, że różowo nie jest. Jak bardzo – tego nie dowiemy się nigdy, po likwidacji kolonii w 1957 grecki rząd zniszczył wszystkie dokumenty. Zapewne nie zrobił tego bez powodu: zaleczeni trędowaci po powrocie na łono społeczeństwa nie szczędzili gorzkich słów na temat swojej sytuacji – kto ciekaw, znajdzie takie relacje (ba, nawet powstała pełnowymiarowa książka na ten temat). Przykładem niech będą chociażby losy urodzonych na Spinalondze dzieci – te, które przeżyły zostały odebrane siłą rodzicom – nigdy się już z nimi nie skontaktowały. Podobnie zresztą jak i reszta rodzin przesiedlonych na wyspę trędowatych. Chorzy mieli dostać namiastkę normalnego życia, a zostali odcięci od Świata, żywcem pogrzebani. Lęk przed zakażeniem był tak duży, że nawet Niemcy naziści, kiedy zajęli Kretę Spinalongę pozostawili nieokupowaną.

Cerkiew na Spinalondze
Osada trędowatych

    Dzisiaj leprozoria czy inne tego typu zakłady należą już niemal do przeszłości (w Europie jest bodajże jedno, w Rumunii). Postęp medycyny sprawił, że nie ma już potrzeby izolować zakażonych – przynajmniej nie na dłuższą metę: opisywałem na blogu jak zamknięto mnie w izolatce z powodu paniki koronawirusowej. Dobrze by było, żeby takie getta dla zakażonych nigdy nie wróciły, niestety może zdarzyć się inaczej.

Widok na stały ląd

    No i – oczywiście – zamykanie zarażonych działa tylko jeśli ich liczba nie jest przesadnie wielka: wspominałem, że trąd nigdy nie spowodował prawdziwej epidemii. Inne zarazki, to i owszem. Cholera, dżuma, ospa... Lista jest długa. Przed prawdziwymi zarazami próbowano zabezpieczać się – dziś znamy to słowo doskonale – kwarantannami. Stosowano je od Średniowiecza, nazwa jest włoska bo prawdopodobnie italskie republiki kupieckie rozpoczęły stosowanie tej procedury na wielką skalę (znajomy Macedończyk co prawda twierdzi, że kwarantannę zaczęto stosować w Ochrydzie i stąd Włosi podchwycili pomysł, ale to nie jedyna dziedzina, w której przypisuje on pierwszeństwo swoim rodakom) – ale nie zawsze wystarczało. Wtedy, kiedy mimo wszystko epidemia wybuchała zdrowi po prostu uciekali – z miast, będących z racji zagęszczenia ludności wodą na młyn dla transmisji mikrobów, na wieś. Najbardziej znanym – twórczym – wykorzystaniem takiej emigracji jest "Dekameron" Boccaccia. Wszak opowiadacze historii uciekli z Florencji przed zarazą na wieś (mniej cennym literacko efektem siedzenia na wsi w czasach zarazy jest na przykład ten blog).
    Wracając do leprozorium – choroby wywołują u zdrowych lęk, strach – a w skrajnych przypadkach panikę. Nie dziwi więc, że przestraszony (a czasem zmanipulowany) tłum będzie chciał chorych odizolować (lokale "nur fur geimpfte"?) – a nawet i zabijać (vide mordowanie chorych nieuleczalnie dzieci). Jest to w sumie naturalne, że boimy się zachorować, albo boimy się chorych, zwłaszcza, jeśli wyglądają, zachowują się inaczej.

Ruiny prewentorium gruźliczego w Sudetach

    Jeżdżąc w tym Roku Pańskim 2021 dosyć dużo po Europie widzę, że – zwłaszcza na laickim Zachodzie – ludzie bardzo mocno poddali się panice. A jeśli ktoś się boi, łatwo nim manipulować. I łatwo jest na nowo zakładać jakieś leprozoria. Albo i coś znacznie gorszego.

Coś gorszego

15 października 2021

Choleryczna kapliczka

    Było skwarne sierpniowe popołudnie, kiedy – w czasach paniki koronawirusowej – opuszczaliśmy historyczną Ziemię Kłodzką i wjeżdżaliśmy na Śląsk. Nie my jedni – sznur samochodów na wąskiej, choć międzynarodowej drodze wlókł się niczym nieprzygotowany uczeń podstawówki zmierzający na kartkówkę z matematyki. Znaczy się: toczyliśmy się w korku. Miało to swoje – jak mawiał pewien znany agent komunistycznej bezpieki – plusy dodatnie i plusy ujemne. In minus na pewno można było policzyć marnowany czas oraz wypalaną bezsensownie benzynę, jako pozytyw zaś – łatwiej było lustrować okolicę.
    Dzięki temu – ponieważ staliśmy dobrych kilka minut – udało się zauważyć niewielki budynek, stojący na (bardzo lubię to słowo) rżysku. Samotną kaplicę na środku pola.

Samotna kapliczka na rżysku

    Po krótkiej dyskusji stwierdziliśmy, że skoro i tak szybko stąd nie odjedziemy, warto się budynkowi przyjrzeć bliżej. Opuściliśmy korek i zjechaliśmy w polną drogę, wiecie, taką zapewniającą dojazd do pól, użytkowaną głównie przez traktory oraz pijanych rowerzystów chcących cichcem-chyłkiem przemknąć do domu omijając wieś. Bo i faktycznie – leżała kapliczka spory kawałek za zabudowaniami wioski, dziś zwanej Braszowicami – choć do 1945 było to Baumgarten. Owocowy Sad.
    Trzeba przyznać, że działająca po II Wojnie Światowej komisja nadająca nowe nazwy miejscowościom na ziemiach przekazanych przez Stalina quasi-niepodległej Polsce Ludowej (oficjalna nazwa kraju nadal brzmiała Rzeczpospolita Polska, PRL wprowadzono później – ale nie była to ani republika, ani tym bardziej polska) stanęła na wysokości zadania i wymyślano takie formy, by wysiedlanym mieszkańcom nawet trudno było je wymówić. Czasem sięgano do pojedynczych średniowiecznych zapisków, czasem zwyczajnie wymyślano (Frydlant Dolnośląski stał się Mieroszowem) – byle tylko nie kojarzyły się z Niemcami. Dziesięć lat wcześniej na tych samych terenach inny socjalistyczny reżym przeprowadził podobną reformę – większość słowiańsko brzmiących nazw przerobiono na germańskie. Cóż, obaj agresorzy z 1939 roku mieli wiele wspólnego.

Panorama Ziemi Kłodzkiej
Panorama Dolnego Sląska

    To była dygresja, wracając do sedna (tak, to cytat z kazikowej płyty "12 groszy"): oto staliśmy na środku rżyska przed wyglądającą barokowo kapliczką i zastanawialiśmy się kto i po co ją tu postawił. Najlepszą metodą w takich razach jest oczywiście przepytanie miejscowych gospodarzy, ale w tym wypadku mogło się to mijać z celem: autochtonów (tych, którzy nie uciekli przed Armią Czerwoną) wyrzucono w 1945, a napływowi mogli nie mieć pojęcia co to za budowla. Zwłaszcza, że wyglądała na zaniedbaną. Na szybko postanowiliśmy zrobić internetowy research, ale najpierw zajrzeliśmy do środka.
    - Pewnie nie można wejść do środka – westchnęła koleżanka wskazując na wejście.
    - Pewnie nie – potwierdziłem, lecz profilaktycznie pchnąłem drewniane drzwiczki; nie było na nich żadnej kłódki, drgnęły.
    Jednak było otwarte. Powoli weszliśmy – właściwie: wsunęliśmy się – do niewielkiego pomieszczenia. W dobrych czasach mieścił się tu chyba tylko celebrans – i maksymalnie dwóch, trzech bardzo chudych kmiotków. Wnętrze – zapewne zdesakralizowane od kilkudziesięciu lat – kiedyś musiało być, jak to zwykle w barokowych budowlach, barwnie pomalowane. Dziś ślady wiekowej polichromii zachowały się tylko na sklepieniu – na miejscu ołtarza (dam sobie rękę uciąć, że była tu zwyczajna drewniana nastawa ołtarzowa – dziś został tylko kamienny stół) jakiś domorosły artysta umieścił współczesną interpretację barokowych aniołów (putto) oraz Serca Jezusowego.

Resztki polichromii

    Oglądając polichromie można było dojść do wniosku, że XVIII-wieczni malarze (pewnie raczej rzemieślnicy w swym fachu, niż artyści) mieli jednak ciut więcej talentu niż współcześni. I – zapewne – zatrudniał ich niedaleki klasztor cysterski: wieś od XVII wieku należała do dóbr mnichów z Kamieńca Ząbkowickiego (Ząbkowice nazywały się Frankenstein, Kamieniec zaś – Kamenz). Czy więc kaplica wyznaczała granicę dóbr kamienieckiego opata? A może zakonnicy postawili ją żeby zakonni żeńcy mieli gdzie się modlić? Były to nasze pierwsze, mocno radosne hipotezy. Potwierdzić ich nie było jak, ale granice posiadłości najczęściej wyznaczano mniej hucznie, jakimiś kamieniami, a o stawianiu kaplic modlitewnych bez powodu jakoś nie słyszałem.

Współczesna interpretacja baroku

    Zgłębiając historię okolicy odkryliśmy, że w czasie licznych na Śląsku w XVIII wieku wojen pod Baumgarten miała miejsce potyczka. Może więc kaplica była wystawiona jako wotum? Bitwę jednak wygrali protestanci, a we wsi zwyciężyła w końcu kontrreformacja, więc też nie bardzo. Może więc było to miejsce pochówku poległych?
    Owszem – mogło tak być, ale kiedy dokładniej przyjrzeliśmy się kaplicy doszliśmy do wniosku, że niekoniecznie pogrzebano tu poległych w bitwie.
    Kaplica zwieńczona bowiem jest charakterystycznym krzyżem – karawaką. Oryginał, wschodniego pochodzenia, znajduje się w Hiszpanii w Caravace (prawdopodobnie przywieźli go tam templariusze), ale wzór rozprzestrzenił się – wraz z epidemiami – na całą Europę. Dotarł także na Śląsk i do Polski: znamy go pod nazwą krzyża lotaryńskiego, patriarszego i – the last but not the least – cholerycznego. Do dziś zresztą można spotkać u nas takie – bardzo stare, drewniane – krzyże, stojące po wsiach i na przedmieściach, mające chronić przed – bądź dziękować za oddalenie – zarazą, morowym powietrzem. Wersja polska ma ramiona jednakiej długości, tu zaś górna belka była odrobinę krótsza.

Kaplica od frontu, zwieńczona karawaką

    Byłaby więc owa kapliczka wzniesiona na masowym grobie ofiar jakiejś zarazy – strzelam, że właśnie cholery, która w XVIII i XIX wieku zbierała naprawdę krwawe żniwo. Nawet miejsce się zgadza: choleryczne cmentarze – czy raczej doły w które wrzucano zwłoki – tworzono z dala od zabudowań. Po ustąpieniu epidemii ci, którzy przeżyli zbudowali na tym miejscu kaplicę – by podziękować Bogu za ocalenie oraz prosić o zbawienie dusz zmarłych – nieraz przecież nieopatrzonych sakramentami, ze strachu, albo z powodu nagłego zgonu.
    Powiem szczerze, że jest to tylko hipoteza – choć bardzo prawdopodobna. Może jakiś regionalista wie coś więcej o tym zapomnianym (kaplica nie jest bodajże wpisana do rejestru zabytków) miejscu. Chętnie się czegoś dowiem.
    Na koniec zaś jedna refleksja – nasza obecna pandemia przy dawnych zarazach to naprawdę pikuś: panika w dużej mierze jest obecnie podtrzymywana sztuczne, wszak dziś nie grzebie się setek zmarłych w dołach za wsią. Ani też – przesadnie – nie ucieka się pod opiekę Siły Wyższej. Widocznie to jeszcze nie ten czas.

8 października 2021

Równowaga w przyrodzie

Wpis powstał na potrzeby ogólnoświatowej zabawy w podchody zwanej Geocaching. Zachęcam do zabawy, a oryginał opowiadania o równowadze w przyrodzie znajdziecie tutaj: Aesculus hippocastanum vs Cameraria ohridella. A wrzucam go tu, bo primo: nie mam czasu, secundo: pseudoekolodzy ostatnio ciągle jątrzą nie wiedząc nic o tej dziedzinie nauki.

    Dookoła nas toczy się odwieczna walka - zdałoby się powiedzieć: na śmierć i życie. Gdzie nie spojrzysz tam wojna. Walka o przetrwanie. Brat przeciwko bratu. Sąsiad przeciwko sąsiadowi. Napastnik przeciwko ofierze, ofiara przeciwko napastnikowi.
    Ta walka to tylko jeden z aspektów jakimi zajmuje się EKOLOGIA - w spauperyzowanym umysłowo społeczeństwie traktowana jako segregowanie śmieci czy przypinanie się do drzew (o kupowaniu tzw. żywności ekologicznej nie wspomnę, ponieważ profil ten mogą czytać dzieci), które to działania z EKOLOGIĄ niewiele mają wspólnego.
    Ten wpis opowie historię jednego konfliktu - walki, która nie może mieć zwycięzcy: Aesculus hippocastanum vs Cameraria ohridella.
    Według oficjalnych danych ta wojna rozpoczęła się w Roku Pańskim 1984 roku na terytorium dzisiejszej Północnej Macedonii nad przepięknym Jeziorem Ochrydzkim. Na teren Polski dotarła czternaście lat później.

Jezioro Ochrydzkie

    Ale - nie biorąc przykładu z Homera - zacznijmy ab ovo.
    Dramatis personae:
 
Aesculus hippocastanum - czyli kasztanowiec zwyczajny, przynajmniej po polsku. Nazwa gatunkowa oznacza dosłownie "koński kasztan", bo i owoce - torebki - podobne są do owoców kasztana jadalnego.

Prawdziwe kasztany

    Ów kasztanowiec to średniej wielkości drzewo (maksymalnie 25 metrów wysokości), z gęstą koroną i dłoniastozłożonymi liśćmi złożonymi z kilku wysłużonych listków. Pień posiada dość charakterystyczną korę, w wieku późniejszym łuszczącą się tafelkowato. Kwiaty zebrane w wiechowate, wzniesione kwiatostany o długości do 30 cm kwitną w maju - stąd skojarzenie z maturami.
    Kasztanowiec należy według najnowszych badań do rodziny mydleńcowatych (podobnie jak na przykład klon) i - co warto zaznaczyć - jest rośliną trującą! Ale jak mawiał Phillippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim zwany Paracelsusem: Dosis facit venenum (Dawka czyni truciznę) - więc także i kasztanowiec wykorzystywany jest (kwiaty, kora i nasiona) do produkcji leków. Zawarte w nich związki działają bowiem przeciwzapalnie, przeciwbakteryjnie, rozkurczająco, przeciwkrwotocznie oraz uszczelniają naczynia krwionośne.
    Kasztanowiec zwyczajny - co warto zaznaczyć - we florze Polski jest antropofitem, czyli, w dużym skrócie, gatunkiem obcym. Przybył do nas pod koniec XVI wieku (można więc zaklasyfikować go jako kenofit - "nowy" gatunek obcy, w przeciwieństwie do archeofitów, przywleczonych na nasze ziemie przed 1500 A.D, czyli przed wymianą flory i fauny z Amerykami) z Austrii. Jednak nasz bohater także stamtąd nie pochodzi. Otóż Roku Pańskiego 1576 cesarz Maksymilian II Habsburg sprowadził kasztanowca jako roślinę ozdobną do swych ogrodów wprost ze Stambułu (Konstantynopola).

Konstantynopol

    Czy więc tam znajduje się ojczyzna tego drzewa? Choć przez wiele lat dominowało przekonanie, że kasztanowiec pochodzi z Indii obecnie za jego matecznik uznaje się Bałkany, czasem z dodatkiem Azji Mniejszej, czasem zaś pierwotny zasięg rozciągając aż po Kaukaz. Ale warto zapamiętać Bałkany. Czemu? Bowiem tam pojawia się drugi bohater dramatu...

Bosfor - Europa i Azja

    Cameraria ohridella - czyli szrotówek kasztanowcowniaczek. Nazwa, która od wielu lat wywołuje drgawki u wszystkich europejskich zarządców zabytkowych czy miejskich parków, u osób odpowiedzialnych za zieleń w przestrzeni publicznej i innych, podobnych.
    W tej historii ten niewielki nocny motyl odgrywa bowiem rolę tego złego.
    Samo zwierzę jest rzeczywiście filigranowe. Długość ciała imago (czyli owada dorosłego) waha się od 2,8 do 3,8 mm przy rozpiętości skrzydeł maksymalnie 10 mm, poczwarka (czyli pupa) ma 3-4 mm długości, a świeżo wylęgła larwa zaledwie 0,5 mm (więc konia z rzędem temu, kto widział go na własne oczy). Warto dodać, że poczwarki wytrzymują temperatury do -25 stopni w skali Celsjusza - jak na warunki klimatu umiarkowanego są niemal nieśmiertelne. Pełny cykl rozwojowy tego motyla wynosi 6-9 tygodni: w ciągu roku mogą pojawić się nawet 3 pokolenia.
    Szrotówek należy do rodziny kibitnikowatych, niewielkich nocnych motyli należących do ekologicznej grupy minowców. Minowce są niewielkimi owadami (oprócz motyli także chrząszcze, błonkówki czy muchówki) tworzącymi miny - korytarze drążone przez larwy wewnątrz liścia. Nasz bohater upodobał sobie liście właśnie kasztanowca zwyczajnego, choć okazjonalnie może żerować na innych gatunkach kasztanowców albo nawet na klonach - jaworze i pospolitym.
    Nie wiadomo dokładnie skąd ów owad się wziął - dlatego, całkiem słusznie, traktowany jest jako gatunek inwazyjny. Szrotówek kasztanowcowiaczek pierwszy raz zanotowany został na Bałkanach, nad Jeziorem Ochrydzkim – stąd i łacińska nazwa gatunkowa.
    Skąd tam się wziął, jak już mówiłem, nie wiadomo. Sporo przemawia za tym, że przybył z daleka, choć tak małe gatunki owadów są bardzo słabo rozpoznane, więc równie dobrze mógł sobie żyć na Bałkanach. Czemu więc nie szkodził? Może szkodził, ale nikt tego nie zauważał.
    Tak więc A.D. 1984 zauważono, że na populacji kasztanowca w okolicach Jeziora Ochrydzkiego żeruje nowy gatunek - nie chcę tu użyć słowa pasożyt. Bardzo szybko ów szkodnik rozpoczął przemieszczanie się po Europie - nawet w tempie 60 km rocznie (obecnie są lata, kiedy nowy teren zdobywa z prędkością ponad 100 km na rok - prawdziwy owadzi blitzkrieg; Heinz Guderian byłby dumny) - bardzo często przy pomocy ludzi, nieświadomie przenoszących zainfekowane liście, poczwarki czy owady dorosłe. Warto zauważyć, że pierwszymi na nowym terenie ofiarami motyla padały przydrożne aleje kasztanowców - z racji walorów dekoracyjnych bardzo częste w całej Europie. Obecnie zaczął podbijać Skandynawię, Wyspy Brytyjskie i Hiszpanię. Prze też tradycyjnie na Wschód.
    Dalsza ekspansja owada może zagrozić całej europejskiej populacji kasztanowca. Szrotówek niszczy liście oraz powoduje defoliację (opadanie zarażonych liści) a co za tym idzie pozbawia roślinę możliwości przeprowadzania fotosyntezy.

Minowane liście

    Pozostaje pytanie: Dlaczego tak się stało?
    Odpowiedź jest prosta: Nie wiemy.
    Ekologia to nauka o bardzo delikatnych zależnościach między populacjami. O równowadze panującej między nimi. Na przykład - lew poluje na antylopy; jest przy tym, może to się wydać dziwne, strasznie nieefektywny - antylopa jest szybsza, często ucieka. Dlaczego tak się dzieje? Gdyby lew był super myśliwym, rychło wybiłby wszystkie antylopy i sam padł z głodu. Gdyby zaś usunąć lwa - antylopy rozmnożą się tak mocno, że zjedzą całą trawę i same zginą z głodu. Każda ingerencja w te skomplikowane zależności może skończyć się tragicznie dla całego ekosystemu (w szerszym znaczeniu: dla Ziemi).
    W wypadku kasztanowca i szrotówka także musiał zadziałać nieznany nam czynnik naruszający odwieczną równowagę. Mógł on, ale nie musiał, być spowodowany działalnością człowieka.

Kasztanowcowy zagajnik na Kaukazie

    Mogło to być zawleczenie szrotówka do nowego środowiska, gdzie pozbawiony wrogów zaczął rozwijać się bez przeszkód.
    Mogło to być zwiększanie areałów kasztanowca - im więcej drzew i im gęściej rosną tym łatwiej przeleźć szkodnikowi z jednego na drugie.
   Mogła to być presja wywołana zmianami w środowisku powodująca zmiany w behawiorze owada.
    Mógł też motyl po prostu, naturalnie, zmutować.
    Możliwe też, że wszystkie te przypuszczenia są w jakimś stopniu prawdziwe.
    Cóż, póki co prawdziwi ekolodzy szukają rozwiązania tej zagadki – oraz sposobów zwalczenia szkodnika (to ważne, bo pomyślmy, że pojawia się szkodnik niszczący na przykład pszenicę; toć to katastrofa by była). Na tą chwilę poszukiwany jest pasożyt, który mógłby przetrzebić populację owada.
    A na razie ze szrotówkiem walczy się bardziej tradycyjnymi metodami - wycina zainfekowane drzewostany, stosuje opryski pestycydami, żele wstrzykiwane wprost do roślin oraz (choć tu skuteczność jest niezbyt zadowalająca) pułapki lepowe na korze oraz feromonowe. Co przecież kosztuje.
    Choć oczywiście – zgodnie z "hipotezą Czerwonej Królowej" (wpis przydługi, więc sami musicie poszukać co to) – możliwe, że wkrótce kasztanowiec wymyśli jakiś sposób by ograniczyć wpływ motyla, i wyścig zbrojeń między tymi gatunkami wróci do fazy równowagi sił.
    Na koniec prośba - nie lekceważmy prawdziwej EKOLOGII, bowiem może przynieść nam to niepowetowane straty.
    Lekceważmy zielonych terrorystów, bo oni już przynoszą owe wspomniane niepowetowane straty.

1 października 2021

Wał na Wale Hadriana

    W ramach braku czasu na tworzenie nowych wpisów kolejna ciekawostka z czasów antycznego Rzymu, powstała dla portalu Imperium Romanum (który to portal nieodmiennie polecam, Autor naprawdę kawał dobrej roboty wykonuje). Tym razem sięgnąłem do miejsca leżącego na prawdziwych peryferiach Cesarstwa – północnej Brytanii. Granica tej prowincji to najdoskonalszy przykład rzymskich limes – systemu umocnień oddzielających Barbaricum od Cywilizacji. Zazwyczaj limes były strukturami dość luźnymi, tu jednak rzymscy inżynierowie stworzyli coś na kształt słynnego Wielkiego Muru w Chinach. Mimo jednak całego jeich (ależ ja lubię tą archaiczną formę słowa "ich") geniuszu w pewnym momencie w trakcie budowy fortyfikacji coś poszło nie tak...
    Widziałem to miejsce w czasie swej peregrynacji po północnej Anglii (która to – wyprawa – zapewne w końcu pojawi się na blogu; liczę, że niezbyt szybko, bo w związku z niejakim przemijaniem paniki koronawirusowej powoli można zacząć na nowo podróżować, więc stare wyprawy ustąpić muszą świeżynkom; chyba, że wymyślą kolejną falę), więc mogę potwierdzić organoleptycznie, że coś takiego istnieje.
    Ach, byłbym zapomniał: w okolicy kręcono chociażby sceny filmu "Robin Hood, książę złodziei" z Kevinem Costnerem.

Wał na Wale Hadriana

    Wał Hadriana, Vallum Hadriani, to bodaj najsłynniejsza z rzymskich limes. Powstał w latach 121-129 po Chr. i ciągnął się na długości 117 kilometrów dzisiejszej wsi Bowness nad Solway Firth po twierdzę Segedunum (dziś to Wallsend nad Tynem). Wał przecinał więc Brytanię niemal po linii od wschodu do zachodu i – prawdopodobnie – miał bronić tą najbardziej na północ wysuniętą rzymską prowincję przed atakami kaledońskich Piktów. Względnie – jak powiedziałby poeta – oddzielać miał Światło od Ciemności. Ale to już wiecie. Jest jednak coś, o czym niekoniecznie musieliście słyszeć.

Wał Hadriana

    Wędrując wzdłuż dawnych fortyfikacji – zachowanych całkiem dobrze mimo upływu lat – zauważyć można niezwykle regularną konstrukcję umocnień. Co 500 metrów wyrastały wieże strażnicze (dziś zwane po angielsku "zamkami milowymi", "milecastles"), a co półtora kilometra budowano niewielkie obozy dla strzegących muru żołnierzy. Regularnie – to ważna informacja – pojawiały się też bramy: Wał Hadriana nie miał odgrodzić Kaledończyków od Imperium – miał jedynie, jak byśmy dziś powiedzieli, regulować przepływ ludzi i towarów. Były to więc tak naprawdę długie na 117 kilometrów i dość kosztowne w budowie rogatki.

Rzymski fort w Housestead

    No, z tymi kosztami budowy może trochę przesadziłem – warto pamiętać, że fortyfikacje budowali żołnierze z trzech miejscowych legionów – i zapewne nie była to najprzyjemniejsza służba. Z zachowanych w Vindolandzie (najbardziej na północ położone rzymskie miasto, opuszczone i niezasiedlone od końca Starożytności, przez to tak lubiane przez archeologów) dokumentów – a była to w dużej mierze prywatna korespondencja zwykłych Rzymian – dowiadujemy się, że już wtedy klimat Brytanii – umiarkowany morski – był powodem ciągłego utyskiwania południowców. Było zimno i wilgotno, dookoła Vindolandy znajdowało się pełno bagien i torfowisk (owa torfowa ziemia sprawiła, że do naszych czasów przetrwało tam bardzo wiele przedmiotów codziennego użytku, które normalnie nie zachowałyby się – w tym elementów odzieży), a i sama Vindolanda... Cóż, kto widział pozostałości miasta, ten wie, że nie była to wielka metropolia. Na dodatek w Brytanii nijak nie chciała rosnąć winna latorośl – a jak urosła, to wino było niezwykle podłe. Do tego – zapewne, tu mogę trochę konfabulować, ale przecież człowiek zawsze jest człowiekiem – Brytania leżała daleko od Rzymu. Co oznaczać mogło, że urzędnicy – na przykład administrujący budową Wału Hadriana – czuli się wyjątkowo bezkarnie... Naprawdę, służba wojskowa w Brytanii nie mogła należeć do ulubionych pośród rzymskich legionistów.

Vindolanda - widok współczesny

    Może to właśnie swego rodzaju bunt żołnierzy-budowniczych jest powodem najdziwniejszej z konstrukcji Wału Hadriana?
    Oto bowiem niedaleko antycznej Vindolandy i współczesnego Housesteads znajduje się brama... donikąd.
    Jak pisałem – Wał przecina Brytanię niemal po linii prostej, biegnąc niczym strzała po miejscowych wzgórzach, to opadając, to się wznosząc, a bramy, wieże i forty znajdują się w regularnych odstępach. Jaki był jednak sens budowania bramy w momencie, kiedy mur postawiony był na krawędzi urwiska? Ja go nie widzę – może więc był to taki przejaw buntu budowniczych: wy nam każecie budować, to zbudujemy jak nam każecie. Byłby to chyba pierwszy w historii przykład strajku, nomen omen, włoskiego.

Tajemnicza brama

    Alternatywnym tłumaczeniem jest chyba tylko zbyt ścisłe trzymanie się rozkazów i wytycznych: skoro na tym kilometrze muru ma być brama, to być musi – i nieważne dokąd prowadzi. Ordnung must sein!
    
Która z tych dwóch możliwości jest prawdziwa (jeśli któraś jest, oczywiście) nie dowiemy się chyba nigdy.
    I jeszcze jedna sprawa: która to brama jest taką niesforną – wszystkie mają bowiem swoje numery? Tą informację zachowam sobie in pectoram – sami jedźcie i poszukajcie, w końcu to jedna z atrakcji Wału Hadriana.

Link do artykułu:
[PL]: Wał na Wale Hadriana
[ENG]: Embankment on Hadrian's Wall

Pozostałe wpisy (blogowe) związane z Imperium Romanum:
- Śmierdzące pieniądze
- Antyczne wieżowce
- Jeszcze jedna tajemnica Petry

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...