Tłumacz

28 lipca 2023

Romanoi

    Obiecany ostatni już wpis o Bałkanach (przynajmniej na tą chwilę) będzie miał dużo lżejszą tematykę niż poprzednich kilka – bo nie będzie nic o toczących ten region wojnach czy konfliktach. Co nie zmienia faktu, że bez świadomości pulsujących tu antagonizmów nie da rady zrozumieć Półwyspu Bałkańskiego. Ani też nie da się poczuć tego wieloetnicznego kolorytu regionu.
Bałkańskie miasteczko
    Dużo tu jest konfliktów słowiańskich – bo właśnie Słowianie w połowie pierwszego tysiąclecia po Chrystusie opanowali w dużej mierze ten region – pisali o tym średniowieczni kronikarze, w tym żydowski handlarz niewolnikami z Hiszpanii Ibrahim ibn Jakub, że jesteśmy swarliwi i podzieleni, a gdyby nie to nikt by Słowian nie pokonał, bo mistrzami walki są, zwłaszcza partyzanckiej (nie wiem co na takie dictum zwolennicy teorii Wielkiego Imperium Lechickiego – ale zostawmy ich na inny raz). Oprócz Słowian jest tu jednak całkiem sporo innych narodów i grup etnicznych, niekoniecznie indoeuropejskich, które posiadają własne państwa, nieraz o wielkiej historii: Grecy (według Greków spadkobiercy Imperium Rzymskiego, Bizancjum, a także prahelleńskiej cywilizacji minojskiej), Albańczycy (według Albańczyków potomkowie Ilirów zamieszkujących kiedyś całe Bałkany) czy Turcy (spadkobiercy Imperium Osmańskiego, seldżuckiego Sułtanatu Rum i – według TurkówImperium Rzymskiego).
Stambuł - największe miasto Półwyspu Bałkańskiego
    Oprócz tego mamy tu pełno innych narodów i grup etnicznych: Niemcy, Węgrzy, Gaugazi i Tatarzy w Dobrudży, Włosi, Pomacy, półkoczowniczy Cyganie (najwięcej przedstawicieli pochodzącej z Egiptu grupy nazywającej samych siebie Roma żyje chyba w Bośni), ludy wołoskie...
Bałkańscy koczownicy
    I o owych Wołosach – czy Wołochach – będzie ten wpis. Otóż mimo, iż wschodnia część Imperium Rzymskiego na co dzień posługiwała się greką istniały tu już w Starożytności społeczności posługujące się łaciną. Grupy te przetrwały Średniowiecze i najazdy Turków oraz modernizm Nowożytności, i ba, mieszkańcom średniowiecznych księstw Mołdawii i Wołoszczyzny udało się utworzyć nie tylko nowoczesny naród ale także całkiem spore państwo, dziś podzielone na Rumunię i Mołdawię. Pozostali Wołosi tyle szczęścia nie mieli, choć do dziś zamieszkują zachodnią część Bałkanów: od północnej Grecji po leżącą głównie w Chorwacji Istrię.
Krk - Dalmacja
    O najsłynniejszej przedstawicielce tego ludu (chodzi o liczącą jakieś ćwierć miliona ludzi grupę Arumunów – to druga po Rumunach pod względem liczebności społeczność mówiąca językiem z grupy wschodnioromańskich) już na blogu wspominałem. To Agnes Gonxha Bojaxhiu, znana jako Matka Teresa z Kalkuty. Ta, jak sama mówiła o sobie, Skopjanka (bo właśnie w Skopje przyszła na świat; rodzinny dom zniknął w czasie trzęsienia ziemi w latach 60-tych XX wieku; dziś straszy nieładne centrum pamięci) jest obiektem sporu między Albańczykami a Macedończykami o to do jakiego etnosu należała. Matka była Albanką, ale ojciec właśnie Wołosem, Arumunem (i tureckim urzędnikiem). Naprawdę, potrafią się tu kłócić o wszystko.
Miejsce po domu Matki Teresy
Centrum pamięci Matki Teresy w Skopje
    O innym Arumunie, Pitu Guli, wspominałem przy okazji wpisów o Makedonium i Republice Kruszewskiej. Pitu był jednym z głównych przywódców  antyosmańskiego Powstania Ilindeńskiego zakończonego w Kruszewie. Dziś to górskie miasteczko jest jedynym miejscem na Świecie gdzie język arumuński jest językiem urzędowym dla około 1000 Wołosów tam mieszkających. Arumuński cmentarz jest też w niedalekiej Bitoli.
Makedonium w Kruszewie
    Dziś wszystkie grupy Wołochów wyznają prawosławie – z jednym wyjątkiem: Istrorumuni są katolikami i, jak nazwa wskazuje, żyją na Istrii, tym trójkątnym półwyspie dziś podzielonym między Chorwację, Słowenię i Włochy. Mimo niezaprzeczalnego uroku region ten jest niezbyt tłumnie odwiedzany przez turystów – jeżeli już, to tylko pobieżnie, od strony wybrzeża. Jakoś wszyscy uderzają na Rivierę Crkvenicką albo na Krk – bo tu już zaczyna się Dalmacja. Przyznam się, że też istryjskiego interioru nie spenetrowałem dokładnie, ale udało się dotrzeć do malowniczego miasteczka Vodnjan (czyli włoskie Dignano) – głównie w celu spróbowania miejscowej oliwy, wytłaczanej tu z endemicznej odmiany Buża/Buca. Znalazłem taką niewielką oliwiarnię – której gospodarz poczęstował mnie równie wyśmienitym teranem (teran to endemiczna istryjska odmiana winorośli; włosi powiedzieli by terrano – ale napój alkoholowy z tego powstaje przedni). A że byliśmy w Śródziemnomorzu i na Bałkanach, usiedliśmy i pogadaliśmy.
Vodnjan
Rodzinna tłocznia oliwy
    - Wy to jesteście Chorwaci czy Włosi? - zapytałem, znając historię regionu.
    - My – gospodarz uśmiechnął się – jesteśmy Istrioci.
    - Znaczy: Istrorumuni? - dopytałem.
    - Ależ nie! Istroci. Istrorumuni żyją na wschodzie półwyspu, i przybyli tu w XIV wieku. A my mieszkamy na Istrii od zawsze!
Rovinj
    I rzeczywiście, okazało się, że Bałkany zawsze potrafią zaskoczyć. Oto rzeczywiście oprócz Istrorumunów mówiących językiem wschodnioromańskim w Vodnjanie i Rovinju (włoskie Rovigno) żyją Istrioci, których ginący język spokrewniony jest z włoskim, firulskim i wymarłym językiem dalmatyńskim. Ot, bałkański kocioł.
Na zakończenie jeszcze jedna informacja i jedna ciekawostka. Informacja jest taka, że nazwy Wołos, Wołoch, Włoch to nazwy obce tych ludów – sami siebie nazywają Romanoi, Rzymianie. A ciekawostka dotyczy orzecha włoskiego. Wcale włoski nie jest, pochodzi bowiem z Bałkanów z którejś z miejscowych Wołoszczyzn. Powinien więc nazywać się orzechem wołoskim.
Rzymski amfiteatr w istryjskiej Puli

24 lipca 2023

Pożar

    Pożar jest czymś strasznym. Sam nie miałem, ekhem, przyjemności zaznać tego śmiercionośnego żywiołu – znam to tylko z opowiadań, śp. Dziadek był strażakiem i brał udział w akcji gaszenia wsi w latach 40-tych albo 50-tych zeszłego stulecia. Wsi, dodajmy, drewnianej, krytej strzechą. Ot, zdarzyła się letnia sucha burza (po fali upałów), trzasnął piorun, powiał wiatr (swoją drogą w czasie takiej apokalipsy rozgrzane powietrze samo roznosi płonące strzechy – ot, fizyka działa) i wieś się zajęła. Dziadek do końca życia (a dożył prawie setki) słynął z brawury, więc i wtedy zapuścił się zbyt daleko – płonąca krokiew nie dość, że odcięła mu odwrót, to jeszcze przepalila parciany wąż. Udało się go uratować, ale włosy odrosły dopiero po jakimś czasie.
Drewniana zagroda z Pomorza
    Tak, w zabudowaniach – zwłaszcza gęstych i drewnianych – pożar jest straszny. Natomiast w naturze pożar jest nie tylko czymś normalnym, ale i wręcz miejscami pożądanym.
Puszcza Białowieska
    Otóż nie dość, że uwalnia przestrzeń życiową dla nowych organizmów, to jeszcze włącza do obiegu uwięziony w roślinach związki organiczne. Drobne przypomnienie z biologii: obieg węgla w ekosystemie wygląda tak: rośliny w procesie fotosyntezy pozyskują z atmosfery dwutlenek węgla i przetwarzają go w związki organiczne – cukry (a potem tłuszcze, białka i inne) z których budują swoje organizmy, które następnie są podstawą diety roślinożerców, ci drapieżników – a na końcu wszystkich na związki proste przerabiają reducenci.
Roślinożerca
    Oczywiście w czasie życia zwierzęta (i rośliny) także przetwarzają związki organiczne na dwutlenek węgla (w procesie oddychania wewnątrzkomórkowego). Niemniej każdy, kto szedł po lesie strefy umiarkowanej wie, że system nie działa. Masa węgla zostaje uwięziona w ściółce czy w celulozowych pniach drzew. Owszem, reducenci pracują na dwie zmiany, ale i tak nie ma szans, żeby wszystko to przetworzyli. Pożar nagromadzonej ściółki jest co jakiś czas więc niezbędny – stąd i wielkie pożary lasów syberyjskich.
Czas, kiedy reducenci się lenią
    Wyjątkiem jest dżungla, na przykład ta największa, amazońska, gdzie procesy rozkładu są tak zaawansowane, że spadający liść zaczyna gnić zanim jeszcze dotknie ziemi.
Dżungla
    Ciekawostką ekologiczną jest, że brakujących w Amazonii nutrientów (a dżungla rośnie dosłownie z minuty na minutę, więc rośliny jak szalone potrzebują pokarmu) dostarcza wiatr wiejący znad Sahary – pasaty porywają z pustyni mikroelementy nagromadzone tam w czasach, gdy miejsce to było kwitnącą oazą życia (czyli kiedy panował inny klimat – który zresztą ciągle się zmienia) i przenoszą za Atlantyk.
Widok na Atlas
    Poza tym w dżungli jest zbyt mokro żeby cokolwiek się zapaliło.
    Na Świecie najbardziej łatwopalnymi lasami są te tworzone przez eukaliptusy. Na blogu wspomniałem o tym, że przybyłem do Krainy Kangurów wkrótce po największych od 50-ciu lat pożarów. Cóż, podpowiem – następne tak wielkie klęski żywiołowe powinny być za następne pięćdziesiąt. Tyle trwa bowiem cykl życia lasu eukaliptusowego. Po prostu małe eukaliptusiki do wzrostu potrzebują dużo światła, a miejscowy klimat sprawia, że pomiędzy starymi drzewami rosną różnego rodzaju paprocie czy banksje.
Po australijskich pożarach
    Pożar jest więc eukaliptusom niezbędny do zapewnienia potomstwu (oprócz światła także masa odżywczego popiołu) jak najlepszego startu w życiu – każdy organizm dba o swoje potomstwo (wyjątek stanowią zwolennicy mordowania nienarodzonych bezbronnych dzieci). W australijskich lasach czy zaroślach wyewoluowały gatunki, które nasiona wydają właśnie po pożarach – potrafią czekać nań kilkanaście lat.
Czekając na pożar
    U nas w Europie najbardziej pożarolubnym ekosystemem jest śródziemnomorska makia. Pierwszy raz spotkałem się z nią na Ios – wspinaliśmy się z kolegą na najwyższy szczyt tej cykladzkiej wyspy (zdaje się, że zwący się, tak jak stojący nań klasztorek – Święty Eliasz). Upał był niemiłosierny, zbocze nierówne i zbudowane z marmurów. Porośnięte zaś było – w czasach gdy ja się tam wspinałem – jedynie rzadkimi tymiankiem i kwitnącymi hiacyntami.
Hiacynty
   Kocham ten zapach, jakże podobny do bzu lilaka, więc mimo zmęczenia wspinaczka była całkiem miła. Przeszkadzał ciut niewielki zapach spalenizny – pomiędzy hiacyntami i płytami marmuru sterczały spalone kikuty większych roślin. Oto bowiem sezon wcześniej w upalne lato całe zbocze wypaliło się do cna. Zostały tylko cebule hiacyntów i naniesione po pożarze nasionka tymianku. Reszta poszła z dymem, ale te rośliny miały sezon dziesięciolecia. Zbocze, które się nie wypaliło, było porośnięte gęstymi kłującymi zaroślami, nie dopuszczającymi żadnych nowych roślin.
Makia na Ios
    O tym, że pożary w Śródziemiomorzu nie są czymś niezwykłym może świadczyć też jedna z najbardziej emblematycznych roślin tego rejonu – dąb korkowy. Nie bez kozery wytwarza ognioodporną korę – każdy za dzieciaka próbował podpalić korek, wszyscy wiemy, że jest to niezwykle trudne, trzeba bardzo długo trzymać korek w ogniu. A naturalny pożar nie trwa długo. Przesuszone rośliny wypalają się w oka mgnieniu, i ściana ognia idzie dalej.
Makia w Prowansji
    No chyba, że napotka na swej drodze zabudowania. Wtedy zaczyna się groźny pożar, o którym wspominałem na początku wpisu. A jak jeszcze w wyniku ludzkiej gospodarki zmienione zostają – a zawsze będą – stosunki wodne... No, to i o pożar łatwiej i częściej, i będzie on szybszy. Oraz stanowił będzie zagrożenie dla ludzi. Kilka lat temu przejeżdżając przez Attykę nad Atenami rozciągała się olbrzymia chmura dymu. Odbijając na Kretę z portu w Pireusie widziałem płonące szczyty attyckich wzgórz. Ale zagrożenie wynikało nie z pożaru, a z obecności pięciu milionów ludzi w miejscu, gdzie pożary są naturalne.
Spalona hacjenda w Australii
    Oczywiście, człowiek czasem pomaga pożarowi – głośna była sprawa kilka lat temu w Czarnogórze: nasi rodacy zgubili się w miejscowych wspaniałych górach. Zadzwonili po pomoc, ale, że ekipy ratownicze nie mogły ich namierzyć podpowiedziano im, by rozpalono ognisko. W wysuszonym sosnowym lesie, lubiącym się palić. Szanowni Czytelnicy mogą domyśleć się co się stało – w okolicach Baru dalej widać poczerniałe stoki Gór Dynarskich.
Góry Dynarskie w Czarnogórze
    Wydaje mi się też, że właśnie zagrożenie pożarowe jest też powodem zakazu wypalania traw – bo z biologicznego punktu widzenia nie dzieje się tam nic złego (ba, sawanny, stepy czy pampy też muszą co jakiś czas się przepalić). Fakt, że sucha trawa pali się bardzo szybko – a jak podpalacz jest niezbyt bystry albo zmęczony – i finalnie może spowodować zagrożenie mienia lub życia ludzkiego. Niemniej słysząc jeremiady pseudoekologów czy innych szemranych person o tragicznych pożarach miejmy na uwadze, że są to procesy naturalne, ba, niezbędne dla ekosystemu. I tylko myśmy się niepotrzebnie między wódkę a zakąskę wtranżolili – bo z jakiegoś powodu te pożarowe obszary często są atrakcyjne dla mieszkańców i turystów. Ale to już zupełnie inna bajka.
Makia i turyści
    Ach. Wpis taki na gorąco, w związku z pożarami na greckich wyspach. Na blogu powoli kończymy Bałkany, za chwilę Malta i powrót do Peru.

Prom

    Był 14. stycznia 1993 roku, czwartek, a więc u mnie w miasteczku dzień targowy. Akurat wyjątkowo ponury. To znaczy: oczywiście aura mogła być słoneczna, tego nie jestem pewny (ale zdaje się, że była to dosyć pluchowata zima, więc słońce przez wiele dni nie smyrało powierzchni ziemi swoimi bezpośrednimi promieniami), bo byłem kajtkiem, ale ogólnie było ponuro w całym kraju. Tłumy usiłujące kupić na targu wszystko co się dało (albo się nie dało – były to czasy gdy tłumnie odwiedzali targowisko przybysze ze Wschodu – z terenów byłego ZSRS; jeden z handlarzy mojemu śp Dziadkowi oferował któregoś razu nawet automat Kałasznikowa; transakcja nie doszła do skutku, wkroczyła policja, więc bliższy kontakt z AK-47 miałem dopiero wiele lat później w Peru) były szare i ponure. Raczkujący kapitalizm wywołany tak zwaną reformą Wilczka akurat był tłamszony kolejnymi reformami związanymi z tak zwanym Planem Balcerowicza, gdyż stara komunistyczna nomenklatura jakoś nie radziła sobie w warunkach gospodarki wolnorynkowej. Może zresztą to był powód, że tak łatwo owi komunistyczni kolaboranci za bezcen pozbywali się polskiego majątku narodowego (który otrzymali w ramach układów w podwarszawskiej Magdalence) – interesował ich zysk, a uczciwie osiągnąć go nie mogli. Do tego pół roku wcześniej agent komunistycznej bezpieki obalił legalnie wybrany rząd premiera Jana Olszewskiego, pragnący dokonać dekomunizacji w przestrzeni publicznej. Jedynym chyba plusem tamtego ponurego czasu była galopująca inflacja – po kilku jej miesiącach wszyscy Polacy byli już milionerami.
Warcki targ z lat 90-tych XX i z przełomu wieków
    Ja tymczasem, zamiast iść na targ, szykowałem się do szkoły. Odpaliłem przy okazji stojący na meblościance telewizor – czarno-biały, polskiej produkcji, firma niedługo miała zostać rozkradziona; kolorowy, azjatycki, kupiliśmy chyba nieco później, za to razem z wideo – a tam: katastrofa promu "Jan Heweliusz". Sam fakt takiej tragedii, i akcja ratunkowa w trudnych warunkach, zrobił na mnie jako na dzieciaku wielkie wrażenie. Było to pierwsze takie wydarzenie medialne które jakoś mnie ruszyło – ani relacjonowana kilka lat wcześniej Wojna w Zatoce, ani trwająca właśnie Wojna w Bośni.
Ślady po kulach w Sarajewie
    A właśnie – na blogu Bałkany, a tu nagle wstawka o trudnych latach 90-tych XX wieku w Polsce i o katastrofie promu, który miał płynąć ze Świnoujścia do Szwecji? Po co? Ano, okazuje się bowiem, że – według niektórych źródeł – Bałtyk odgrywał niepoślednią, i niezbyt chwalebną dodajmy, rolę w tym krwawym konflikcie.
Panorama Sarajewa
    Ale do rzeczy – "Jan Heweliusz" wypłynął ze Świnoujścia i w okolicach niemieckiej wyspy Rugia obrócił się do góry dnem i zatonął grzebiąc – prawdopodobnie – 55 osób. Większość ciał nadal leży we wraku, stąd ma on status morskiego grobu i zaordynowany jest – restrykcyjnie przestrzegany – zakaz nurkowania. Uniemożliwia to też nie tylko penetrację wraku, ale i dokładne badanie przyczyn katastrofy. Podobnie zresztą sprawa wygląda z bliźniaczą jednostką "Heweliusza:, promem "Estonia", który jakieś półtora roku później, pod koniec września 1994 roku wypłynął z Tallinna do Szwecji i zatonąłwszy u wybrzeży Finlandii pogrzebał ponad 800 osób.
Plaża w Świnoujściu w części wolińskiej miasta
    Izby Morskie w Szczecinie i Gdyni orzekły, że przyczyną zatonięcia "Heweliusza" były wady konstrukcyjne, niedokładne remonty po poprzednich usterkach promu, niesprzyjające warunki atmosferyczne i błędy załogi. Europejski Trybunał Praw Człowieka jakiś czas później orzekł, że śledztwa te przeprowadzone były bardzo nierzetelnie (za to bardzo szybko) – między innymi nie przesłuchano części świadków. Podobnie sprawa ma się z "Estonią". Wrak jest mocno chroniony, więc trudno zweryfikować hipotezę, że statek zatonął w wyniku wybuchu. Co prawda na "Estonii" oficjalnie nie było żadnych środków mogących wywołać eksplozję, ale jakiś czas później rząd Szwecji przyznał, że po Bałtyku w tamtym okresie pływała przemycana broń z terenów byłego ZSRS. Co prawda zarzeka się, że na "Estonii" kontrabandy nie było, ale zbadać tego nie wolno.
Zbrojownia w opuszczonych koszarach Armii Radzieckiej
    A po co broń? Ano, społeczność międzynarodowa – tu wracamy na Bałkany – nałożyła embargo na broń na wszystkie walczące w Bośni strony. Nie spotkało się to zapewne z aprobatą w Belgradzie i Zagrzebiu (oraz niektórych stolicach krajów arabskich), ale cóż było robić. Otóż kombinować. Jeśli człowiek będzie chciał zamordować drugiego, stanie się naprawdę bardzo kreatywny. Zwłaszcza, że były ku temu okoliczności. Oto Europę Środkową opuszczały właśnie (no, robiły to powoli – w Polsce siedziały jeszcze kilka miesięcy, do, nomen omen, 17. września 1993) okupacyjne jednostki dawnej Armii Radzieckiej. I miały całą masę niepotrzebnego już sprzętu. Może nieco przestarzały, ale nadal sprawny. Po co brać go ze sobą gdzieś za Ural, do Azji? Post-radzieccy dowódcy nie są głupi: jest popyt, bo embargo (każda prohibicja stwarza czarny rynek, pamiętajmy), to czemu nie zarobić? Zwłaszcza, że w krajach środkowoeuropejskich u władzy albo za jej kulisami są ludzie z tej samej, jak to się mówi, parafii: to wyszkoleni w Moskwie dawni ubecy czy inni bezpieczniacy. Dogadać się jest bez problemowo. Do tego mają ci tajniacy kontakty na Zachodzie czy w takiej neutralnej Szwecji, więc kanały przerzutowe zbudować jest bardzo prosto. I voila! Interes się kręci i wszyscy są zadowoleni. No, może poza mieszkańcami Sarajewa cierpiącymi i ginącymi w oblężeniu. Ale przecież postkomuniści czymś takim jak moralność przejmować się nie będą – materialistyczna quasi-religia marksistów wyrugowała Boga czy sumienie, a także i diabła – a skoro piekła nie ma to hulaj dusza.
Mapa Europy w byłych koszarach radzieckich w dawnym NRD
    Jeden z trójmiejskich dziennikarzy śledczych pod koniec XX wieku skonstruował zatem teorię, jakoby na "Janie Heweliuszu" przemycano właśnie broń z Rumunii do Bośni. Jako dowód – poszlakę właściwie – podaje on szybkość i niechlujność śledztwa oraz skutecznie egzekwowany zakaz zbliżania się do wraku, tłumaczony całkiem też słusznie szacunkiem dla pogrzebanych tam ofiar. A właściwie podawał – na przełomie wieków dostał bowiem sądowy zakaz powielania tych informacji.
    Czy rzeczywiście prom "Jan Heweliusz" przewoził na swoim pokładzie paliwo do masakr w Bośni – prawdopodobnie jeszcze długo się nie dowiemy. Jeden plus – jeśli można tak powiedzieć – katastrof "Jana Heweliusza" i "Estonii" to zaostrzenie przepisów dotyczących przewozów promowych. Wprowadzono także zmiany konstrukcyjne statków.
Mural sławiący jednego z krwawych dowódców Wojny Bośniackiej we współczesnym Belgradzie
    Tym też smutnym wpisem kończę na tą chwilę opowieść o Bałkanach – no, może jeszcze jeden krótki wpis będzie o pewnej ciekawej grupie etnicznej stamtąd.

21 lipca 2023

Willa Marszałka

    Kiedyś, we wpisie o kolejowych niemieckich nazistowskich bunkrach koło Tomaszowa Mazowieckiego (i o panice koronawirusowej, tak przy okazji) wspominałem o wizycie w – dziś nieistniejącej już – opuszczonej willi zbudowanej dla okupacyjnego rządu PRL, czy też, jak chciała legenda, dla samego towarzysza Gierka, Pierwszego Sekretarza KC PZPR. Do tej pory nie znalazłem zdjęć owego budynku, więc musi sobie Szanowny Czytelnik wyobrazić dwupiętrowy budynek w stylu takim jakimś toskańskim, z fontanną na dziedzińcu, basenem w jednym ze skrzydeł i salą kinową w piwnicy.
    Tym razem zwiedzałem inne bunkry – podziemną jugosłowiańską bazę lotniczą Żeljawa na granicy chorwacko-bośniackiej, zaś w okolicy, również w lasach, choć tym razem górskich, pośród opuszczonych serbskich wiosek czaiła się inna willa – rezydencja Izvor (czyli po serbo-chorwacku źródło) wybudowana dla dawnego partyzanckiego przywódcy Josipa Broza – czyli Marszałka Tito, wodza Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Jugosławii.
Baza lotnicza Żeljava
    Bunkry lotnicze były olbrzymie – dużo większe od kolejowych schronów w Jeleniu czy Konewce – willa przywódcy Jugosławii zapewne też mogła być większa od tej gierkowej, ale nie miałem pojęcia czego się spodziewać. Niby wcześniej widziałem kilka dalmatyńskich wysp onegdaj zamkniętych dla Tity oraz kompleks Gorica nad Jeziorem Ochrydzkim – ale zawsze z daleka. Tu była możliwość wejścia do środka – choć jako, że wyjazd był urbexowy raczej nie spodziewałem się kompletnego budynku.
Kolejowy bunkier w Jeleniu
    Chorwacja bowiem, w przeciwieństwie do Północnej Macedonii, nie uregulowała sprawy własności dóbr po byłej Jugosławii. Macedończycy podpisali stosowne umowy i nad Jeziorem Ochrydzkim w Goricy dziś swoją rezydencję mają prezydent i premier małej republiki. A chorwackie wille jugosłowiańskiego przywódcy niszczeją.
    - Tito miał w Jugosławii jakieś 50, no, może 55 rezydencji – pouczył mnie Macedończyk podczas wspólnego rejsu po jeziorze – Niektórych nigdy nie odwiedził. U nas podobno był trzy razy, za każdym razem z kochanką.
Jezioro Ochrydzkie
    Ale zostawmy słoneczne okolice Jeziora Ochrydzkiego i wróćmy w Góry Dynarskie, w okolice słynnych docenionych przez UNESCO Jezior Plitwickich, wszak w tym rejonie znajduje się podziemna baza lotnicza Żeljawa, z której to ruszyliśmy do Willi Izvor (oznaczanej też jako Objekt 99). Było już ciemno, a górska pogoda nas nie rozpieszczała. Padał dość zimny deszcz. Mimo to dzielnie przekradaliśmy się coraz węższą asfaltową drogą w kierunku rezydencji. Wreszcie wjechaliśmy na niewielki dziedziniec i w snopach samochodowego światła ukazał się budynek. Był ponury – i olbrzymi.
Willa Izvor wieczorową porą
    Bardziej przypominał (kolorem, bo raczej nie rozmiarem) naszą prezydencką rezydencję w Wiśle niż zapamiętaną przeze mnie foremną willę Gierka. Dalsza penetracja uświadomiła nam, że jest to olbrzymi moloch, opuszczony co prawda, ale jeszcze całkiem nieźle zachowany. Pozostały nawet drewniane boazerie w części mieszkalnej oraz – przynajmniej gdzieniegdzie – parkiet (wspaniała sprawa, wszak mieliśmy tu nocować, a na parkiecie drewnianym zawsze lepiej niż na betonie czy kamieniu; dodajmy, że padało i byliśmy w górach).
Część mieszkalna willi
    Jakim wspaniałym obiektem – z racji położenia – hotelowym mogłaby ta budowla zostać. Niczym nie ustępowałaby słynnemu hotelowi z "Lśnienia", niedaleko Plitwice, masa gór gotowych do wykorzystania zimą, ślady po filmach o Winnetou...
Jeziora Plitwickie
Bistro Winnetou
    To znaczy: mogłaby zostać te dziesięć lat temu. Teraz chyba jest już za późno. Dach w wielu miejscach zaczyna się już walić, a miejscowy klimat (no, albo pogoda – to zależy co na ten temat powiedzą eksperci od globalnego ocieplenia) tylko czeka by do końca zniszczyć wnętrza.
Główny hall willi
    Sama konstrukcja podejrzewam, że jest dość solidna, więc szkielet willi będzie straszył w okolicy jeszcze wiele lat – aż w końcu całkowicie zarośnie lasem.
    Co oczywiście Chorwatom nie przeszkadza – bo choć sam Tito był ich krajanem, to spuścizna jugosłowiańska nieodmiennie kojarzy im się z Serbami. A to właśnie Serbia jest prawnym spadkobiercą majątku jugosłowiańskiego, więc Chorwaci nie zamierzają nawet palcem kiwnąć by ocalić albo wykorzystać tego – i wielu innych – budynków. A zniszczyć – tak jak miejscowe nadleśnictwo zaorało podtomaszowską willę Gierka – też nie mogą: wtedy odezwaliby się Serbowie, że niszczona jest ich spuścizna, i zaczęliby dążyć do odzyskania serbskich majątków po obywatelach Chorwacji pochodzenia serbskiego wypędzonych w latach 1991-94. Sytuacja jest więc dość patowa – i willa będzie dzięki temu status quo powoli niszczała. Trochę szkoda.
Dziedziniec willi
    Ale póki stoi można ją spokojnie zwiedzać, a nawet – jeśli komuś nie przeszkadza zimno, wiatr, wilgoć i ciemność – w miarę bezpiecznie przenocować (przynajmniej póki dach nie zaczyna się walić). Wspaniałą atrakcją jest na przykład kolacja jedzona z dawnego stołu bilardowego – z latarkami jako jedynym źródłem światła i latającymi nad głową nietoperzami, głównymi obecnie lokatorami rezydencji Izvor.
    Tajemnicą też pozostaje czy – ponieważ Tito miał kilkadziesiąt rezydencji – jugosłowiański dyktator kiedykolwiek odwiedził to miejsce. Jest to prawdopodobne, choć mądrość ludowa murale w rezydencji twierdzą jednoznacznie, że nie.
Mądrości muralowe


Z OSTATNIEJ CHWILI: No i wygląda, że coś się zmieniło. Napisałem bowiem o Objekcie 99 zachęcając do odwiedzin, a tu dosłownie chwilę po wizycie willę przejęła dyrekcja Parku Narodowego Jezior Plitwickich. I będzie robić tam centrum edukacyjne. Cóż następne miejsce mogę dodać do zakładki "never forget"...
Never forget

17 lipca 2023

Podziemne lotnisko

    Jugosławia powstała jako Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców w wyniku zawieruchy na Bałkanach po Wielkiej Wojnie, kiedy to rosnące od kilkudziesięciu lat Królestwo Serbii połknęło świeżo powstałe po rozpadzie Austro-Węgier Państwo Serbów Chorwatów i Słoweńców (wedle znajomego Chorwata była to praprzyczyna czystek etnicznych lat 40. i 90. XX wieku oraz pomniejszych akcji wynaradawiających pomiędzy, ale o tym może później). Po roku 1945, kiedy wypędzono serbską dynastię królewską Karadziordziewiczów Jugosławia się nie rozpadła – mało tego, na nowo zjednoczył ją i trzymał żelazną ręką chorwacki komunista, marszałek Josip Broz, czyli Tito. Drug, jak go również nazywano, stworzył z Jugosławii całkiem bogate państwo (do dziś cieszy się on estymą w wielu miejscach dawnego kraju) i – zgrabnie lawirując między Wschodem a Zachodem (choć różnie o tym mówiono – vide Golicyn) został liderem państw Trzeciego Świata, czyli tych w większości biednych krajów, o które nieraz i zbrojnie walczyły dwa obozy czasów Zimnej Wojny.
    A jak Zimna Wojna – to i strach przed atomową zagładą.
Prawdopodobny zakład ubogacania uranu w Prypeci w ZSRS
    Jugosławia, jako lider tak zwanego ruchu państw niezaangażowanych sama broni atomowej nie posiadała (w Polsce ZSRS trzymało głowice), ale zabezpieczyć się na wypadek ataku zawsze dobrze by było – więc stwierdzono, że zbudujemy podziemną bazę lotniczą Żeljawa. Jako, że dziś jest ona już opuszczona, podłączyłem się pod grupę fanów urbex-u i ruszyliśmy na Bałkany.
Jedno z czterech wejść do kompleksy Żeljava
    Oczywiście, jak lotnisko, to i cała infrastruktura – na górze Pljesziwica pod którą ukrywały się hangary znajdowała się olbrzymia stacja radarowa – przyczynek do opuszczenia bazy, ale o tym później – niestety, była dość zimna wiosna, i zaśnieżone Góry Dynarskie nie pozwoliły nam dotrzeć do pozostałości radaru. Popłoszyliśmy tylko kilka saren – dziś, dzięki rozminowaniu przez społeczność międzynarodową pól minowych z lat 90-tych zeszłego stulecia swobodnie hasających po zalesionych szczytach na granicy chorwacko-bośniackiej (bo dziś baza znajduje się właśnie na granicy tych dwóch państw – kolejny gwóźdź do trumny podziemnego lotniska).
Plesivica - Góry Dynarskie
Sarna
    Niedostępny, bo zamknięty, był też niedaleki zajazd Winnetou – nazwany tak na cześć słynnego Indianina, którego przygody w słynnej jugosłowiańsko-enerdowskiej serii powstawały właśnie w okolicach Żeljawy.
Bistro Winnetou
    Warto dodać, że samo położenie bazy wcale nie było tajne – ba, była ona powodem dumy dla jugosłowiańskich włodarzy. Pech chciał, że potężne konstrukcje ukończono w roku 1989 – akurat gdy Zimna Wojna się kończyła, a Jugosławia właśnie dożywała swoich dni.
    Sama baza – opuszczona, zakurzona, ciemna – jest ogromna. Zdjęcia zapewne nie oddadzą tego ogromu – mieściło się w środku kilkadziesiąt radzieckiej konstrukcji MiG-ów.
Tunel wjazdowy
    Nie oddadzą też fotografie wspaniałych właściwości akustycznych i echa, które rozlega się w ciemnych korytarzach – mrocznych niczym krasnoludzka Moria.
Podziemne korytarze
    Wielką gratką dla miłośników urbex-u są pozostałości infrastruktury: kwatera dowodzenia, generatory, zbiorniki na paliwo. Wycofujące się wojska jugosłowiańskie planowały wysadzić bazę, ale skoro miała ona przetrwać atak atomowy, to kilka ton TNT nie mogło zrobić na niej wrażenia. I nie zrobiło. Schron wytrzymał.
Prawdopodobna sala odpraw
    Na zewnątrz zachowały się też pasy startowe i opuszczone koszary – oraz amerykański DC-7 – jako państwo Trzeciego Świata Jugosławia kupowała broń i na Wschodzie i na Zachodzie.
DC-7 czyli Dakota
    Mimo swojej potęgi w konfliktach w Jugosławii Żeljawa nie odegrała właściwie żadnej roli. No, może wykreowała jednego chorwackiego bohatera – w latach 80-tych XX wieku jugosłowiańska armia składała się już głównie z Serbów, ale w koszarach w Żeljawie służył także jeden chorwacki pilot. Po ogłoszeniu niepodległości zawinął jeden z samolotów i poleciał nim do Zagrzebia. Dziś maszyna ta dumnie jest eksponowana w niedalekim muzeum wojskowym. Sama baza finalnie opustoszała zaś w 1994 roku – wtedy też jugosłowiańskie wojska podjęły próbę zniszczenia jej – jak wiemy nieudaną. Niestety dla Chorwatów położenie lotniska na granicy państwowej (jedno z wyjść ze schronów znajduje się po bośniackiej stronie – podobno czają się tam miejscowi pogranicznicy, gotowi przyjąć łapówkę: wszak wychodząc tamtędy nielegalnie przekracza się granicę) uniemożliwiło wykorzystanie go militarnie.
Współczesne ślady Serbii w bazie
    Dlaczego – mimo, że wojna w Chorwacji skończyła się w 1991 roku – wojska jugosłowiańskie (oficjalnie nie zaangażowane w konflikt w Bośni 1992-95), czyli serbskie, wyjechały stąd dopiero trzy lata później? Otóż efektem konfliktu chorwackiego było powstanie na terenie kraju – sytuacja analogiczna jak w Bośni – quasi-niepodległego państwa Serbów – Republiki Krajiny i (a także Zachodniej Slawonii, Baranji i Zachodniego Sremu - to państewko istniało do 1998 roku) ze stolicą w Kninie. Franjo Tudźman (prezydent Chorwacji) nie bardzo mógł coś z tym tworem zrobić, zwłaszcza, że wespół z Slobodanem Miloszewiczem (prezydent Jugosławii) knuł jak tu rozebrać pogrążoną w wojnie domowej Bośnię. W 1994 roku sytuacja międzynarodowa delikatnie się jednak zmieniła – i Chorwacja (zapewne za rezygnację z planów rozbioru sąsiada i zaprzestanie walk boszniacko-chorwackich) otrzymała pomoc USA, mocno zaniepokojonych tym, że prorosyjscy Serbowie mają w swoich rękach potężny radar w bazie Żeljawa – czytający ruchy samolotów w całej niemal środkowej i południowej Europie.
Stary Most w Mostarze - odbudowany po wojnie
    Serbowie musieli więc wynieść się z okolic bazy – i dziś nie tylko koszary, ale i okoliczne wioski straszą opuszczonymi budynkami. W poprzednim wpisie pisałem dlaczego nikt o to nie zadba: skoro to jest serbskie, Chorwaci nie będą tego odbudowywać – bo a nuż Serbowie wrócą. Zresztą w okolicy jest jeszcze jeden ślad dawnej świetności Jugosławii – Objekt 99 czyli willa Izvor (czyli po chorwacku i serbsku źródło, zdrój) samego Marszałka Tito.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...