Dopiero co było o rybach – w
wydaniu nieco egzotycznym – ale skoro wielkimi krokami zbliża się
Wigilia Bożego Narodzenia (a jest Adwent, czas oczekiwania na
Narodziny Jezusa Chrystusa i w tradycji czas postny), to niechże
będzie coś jeszcze o tych wodnych stworzeniach.
A raczej o sposobie ich przyrządzenia.
Rzeka Warta - rybny habitat |
Od małego mieszkam nad sporą rzeką
oraz nad olbrzymim zbiornikiem retencyjnym Jeziorsko – olbrzymim
oczywiście na nasze polskie warunki: pewnego razu, nad innym
przeogromnym zbiornikiem – sulejowskim – miałem okazję
pokonferować z wykładowcą uniwersytetu w Kinszasie (wtedy chyba
jeszcze był to Zair, dziś Demokratyczna Republika Konga; wiecie, to
państwo w którym Belgowie dokonali ludobójstwa na przełomie XIX i
XX wieku). Dumny opowiedziałem, że zalew Jeziorsko ma 17 kilometrów
długości – w odpowiedzi dowiedziałem się, że tyle samo, ale
szerokości, ma rzeka Kongo w Kinszasie. Trudno mi stwierdzić, czy
widać położoną na drugim brzegu rzeki stolicę konkurencyjnego
Konga – Brazzaville (właśnie: Konga czy Kongo? Takie słowa jak:
kakao, radio, studio nie powinny być odmieniane – choć
postępująca pauperyzacja języka sprawia, że nawet tak zwani
twórcy kultury mówią, że będą występować w radiu, nie w
radio). O to się nie dopytałem.
Jeziorsko, zwane Sieradzkim Morzem,
dość istotnie zakłóciło tradycyjne szlaki migracyjne ryb w rzece
Warcie, więc gatunki wędrowne wypadły ze stanu jakościowego
ekosystemu, natomiast stworzyły habitaty dla innych zwierząt –
zwłaszcza dla ptaków. Położenie na trasie przelotów, oraz dość
nietypowa gospodarka wodna – całą niemal zimę zbiornik jest do
połowy opróżniony, widać na dnie ślady dawnych wsi – sprawiły,
że jest to jedna z najważniejszych, jak nie najważniejsza, ostoja
ptactwa w Polsce środkowej. Jakiś czas temu utworzono tam nawet
rezerwat – a znajomi ornitolodzy rok w rok badają i monitorują
niezwykle cenne, bo krytycznie zagrożone, gatunki siewkowatych:
kszyki, bataliony czy inne kuliki (znaczy się: bekasy). Do tego tysiące
osobników gęsi, kaczek czy żurawi – często, zwłaszcza w
lżejsze zimy, zostających na Jeziorsku, kolonie kormoranów (z
którymi na wojennej ścieżce są notorycznie miejscowi hodowcy
ryb), orzeł bielik (raz widziałem z daleka, raz z bliska – jest
ogromny). Ptasi raj.
Lecą żurawie |
Zresztą samemu zbiornikowi należy
się osobny wpis – i pewnie taki się pojawi, jeśli panika koronawirusowa nie ustąpi i turystyka się nie odrodzi. Zobaczymy.
Zbiornik Jeziorsko zimą |
Wracając do ryb – jako, że
mieszkam nad rzeką, to nie wędkuję. Taki paradoks. Wolę iść na
grzyby. Dlaczego? Zbieranie grzybów uważam za ciekawsze, a poza
tym, jeśli ktoś czytał poprzedni wpis, to zna mój stosunek do
rybek.
No ale na Wigilię zjeść trzeba. Ktoś
powie, że karpia, bo to taka tradycyjna ryba.
Guzik prawda.
Pomijając średnie walory smakowe
tego mułożercy, to "tradycyjną" rybą został w czasach
sowieckiej okupacji – bo był najtańszy. Taka nowa, świecka
tradycja, nie ma co. Ale oczywiście karp w kuchni polskiej jest
niemal od zawsze (głównie dzięki niezmordowanym cystersom), więc
i na Wigilii bywał – ale nie jako obowiązkowa ryba: po prostu
jedna do wyboru. W dawnych czasach przy tak ogromnej liczbie dni
postnych w kalendarzu warto było zmieniać co jakiś czas rodzaj ryby.
Opactwo cysterskie w Sulejowie |
Zresztą samemu karpiowi (czy może
raczej największym w Europie Stawom Milickim) należy się osobny
wpis – i pewnie taki się pojawi, jeśli panika koronawirusowa nie
ustąpi i turystyka się nie odrodzi. Zobaczymy.
A co do postów i różnorodności –
rybę trzeba było umieć przygotować na wiele różnych sposobów.
Mnie najbardziej urzeka jeden, średniowieczny – i już wtedy zwany
potrawą przygotowywaną na sposób polski – w polskim sosie (w
niektórych kręgach ta potrawa musi być niezwykle passe – wszak
grono tzw. postępowców twierdzi, że to co polskie to złe,
zaściankowe i narodowe – faszystowskie po prostu; banda buców).
Najczęściej był to szczupak,
drapieżna ryba czająca się w podwodnych zaroślach, ale ów sos
można przygotować (tu mięsożercy odsapną z ulgą) także do mięs
– na przykład do ozorków. Można też do "mięsa
sojowego", ale po co.
Ów sos polski, zwany też sosem
szarym, to kwintesencja dawnej polskiej – staropolskiej – kuchni.
Dawno temu jadano niezwykle tłusto
(fit byli chyba tylko pustelnicy i biedota), więc żeby zniwelować
delikatną niezdrowość takiej diety stosowano liczne zioła i
przyprawy. Ktoś złośliwy powie, że "korzenie"
dosypywano w znacznych ilościach do potraw po to, żeby zabiły
niezbyt świeże wonie wydobywające się z podpsutej nieco żywności
– możliwe, że będzie miał rację. W każdym razie w tamtym
czasie przyprawy były koniecznością. A że Rzeczpospolita Obojga
Narodów była najbogatszym państwem ówczesnej Europy i że –
dzięki Ormianom i Żydom – miała możliwości nieograniczonego
handlu ze Wschodem, to i egzotyczne (nawet dziś) przyprawy w
wielkich ilościach gościły na staropolskich stołach (znaczy, tych
bogatszych – bo tak to był szczaw i mirabelki czosnek czy chrzan,
ale też w wielkich ilościach). Jakiś ekspert kulinarny twierdzi,
że intensywność przypraw była tak gargantuiczna, że przybysze z
Zachodu naszych potraw jeść nie mogli – nie to, że nie chcieli:
nie mogli. Podobno reagowali tak, jak dzisiejszy Polak reaguje na
dalekowschodnie dania – z Indonezji, Indii czy Indochiny –
wykręca go co najmniej zatkaniem nosa.
Toruń |
Żeby nie było – zachodni
Europejczycy, nawet jeśli nie używali wtedy widelca, stosowali
orientalne "korzenie" – ale z racji ceny w znacznie
mniejszej ilości niż u nas. Przecież gdyby nie lubili, nie
stworzyli by korzennego ciasta – zwanego w Polsce piernikiem. U nas
rozpropagowało go niemieckie mieszczaństwo – głównie na Pomorzu
i terenach będących pod wpływem Zakonu Krzyżackiego (zresztą nie jedynego zakonu rycerskiego działającego na terenie współczesnej
Polski – templariusze też byli) albo Hanzy (czyli wszystkie
większe miasta, także te śródlądowe) – dlatego dziś piernik
nieodmiennie kojarzy się z Toruniem. Był wszak Toruń miastem
założonym w czasie niemieckiej kolonizacji Wschodu – i jako
przykład takiej gotyckiej architektury pod swoją pieczę wzięło
go UNESCO. Najsłynniejsza wytwórnia piernika nazywa się dziś tak,
jak najsłynniejszy Torunianin: Kopernik.
Ale choć piernik nie jest polskim
wynalazkiem, do sosu szarego, sosu polskiego, pasuje jak ulał.
Owszem, można by zrobić okrojoną wersję potrawy, bez tego ciasta,
ale wtedy nie mógłbym zatytułować wpisu: ryba w pierniku.
Więc czego potrzeba? Poza rybą i
piernikiem trochę warzyw i kilku dość egzotycznych składników.
Takich, które na pierwszy smak języka nie pasują, ale...
Rybę – niech będzie to niedawno
ułowiony szczupak (o, to prawdziwie tradycyjna ryba) – obgotować delikatnie w (rybnym) bulionie. I
to wszystko.
Sos wymaga nie mniej atencji. Królową
polskiej kuchni – cebulę – należy zarumienić na maśle,
następnie zalać owym (rybnym) bulionem. I dodać piernik –
niech-że się rozgotuje.
Reszta to kwestia przypraw –
intensywnych w kuchni średniowiecznej, mniej odważnych we
współczesnej. Owszem, jak ktoś chce może dodać szafran (to nadal
jest najdroższy "korzeń" na Świecie), kardamon – ja
dosypuję szczyptę cynamonu. Skarmelizowany cukier ma daniu dodać
słodycz, sok z cytryny (oraz starta skórka) i wino – kwasowość.
Ha. Wino. Wcale nie musiało być importowane, bo choć Polacy
preferowali piwo, to winnice – potrzebne do odprawiania Mszy
Świętej – istniały u nas od X do XVII wieku. Zniknęły w wyniku
zmian klimatycznych – bo klimat zmieniał się także onegdaj, nie
tylko obecnie – z początkiem tzw. małej epoki lodowcowej. Nie bez
wpływu pozostały też najazdy szwedzkie – nasi sąsiedzi zza
morza kradli wszystko, a czego nie mogli zabrać – niszczyli. Taki
los spotkał także krzewy winne. Dopiero dziś produkcja wina w
Polsce odradza się – i to nie tylko nad Odrą czy w Lubuskim, gdzie panuje łagodniejszy
klimat i gdzie tradycje uprawy winnej latorośli przerwali dopiero krasnoarmiejcy
wysiedlając miejscowych, a w okolicach Sandomierza – gdzie
zagłębie winiarskie zostało zaorane przez Szwedów. Już niedługo
niewielkie to miasteczko może zasłynąć z produkcji win, a nie
tylko z licznych zbrodni i bezradnej policji (dobrze, że mają
księdza Mateusza).
Sandomierz - winnice podle zamku |
Ale o czym to...
A tak – jest już sos, są
przyprawy, brakuje jeszcze jednego składnika, trochę powiązanego z
winem – bakalii. A mianowicie suszonych winogron zwanych rodzynkami
oraz pestek jednego z gatunków śliwy, popularnych nie tylko w
Średniowieczu, ale i później, kiedy kuchnia polska zmieniła się
nie do poznania – migdałów. Uprażone i posiekane myk do sosu.
Potem wystarczy podgrzać i już.
Najważniejsze składniki |
No, jak ktoś ma świeżą natkę pietruszki albo kolendry - ta też się nada.
Znaczy wiadomo – można do cebuli
dodać mąki i zasmażyć (ten sposób zagęszczania sosów jest dosyć późny - wcześniej dodawano pieczywa: chleba lub, w tym wypadku, piernika), można przetrzeć – ale po co. Zabiera
to tylko czas, a aromat szarego sosu już kręci w nozdrzach...
Wspaniale powinno to wyglądać na
wigilijnym stole – i później, bo sos można też na zimno
chrupnąć. Czego życzę w nadchodzące Święta.
Ryba w szarym sosie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz