Tym razem na celownik wzięliśmy Kanion Cotahauasi –
jeden z najgłębszych (o ile nie najgłębszy; naukowcy nie mogą
się zgodzić w jaki sposób zmierzyć głębokość) kanionów
Świata.
|
Panorama Kanionu Cotahuasi
|
Tak, wiem – nie jest zbyt znany, w przeciwieństwie do
sąsiedniego, zwącego się Colca. Tam organizowane są wyprawy,
spływy, trekkingi... Może nie na wielką skalę, ale zawsze.
Zresztą inni naukowcy uważają, że to właśnie Colca jest
najgłębszy na Świecie, oba zaś są ze dwa razu głębsze od
słynnego kanionu Colardo w USA (i nie wiem ile od najgłębszego
europejskiego kanionu rzeki Tary, leżącego w Czarnogórze). Kanion
Colca ma tę przewagę, że jest kilka godzin bliżej od
Arequipy niż Cotahuasi, ale bądźmy szczerzy: to niewielka różnica. W każdym
razie wsiedliśmy wieczorem w rejsowy autokar i trochę po północy
byliśmy już na miejscu. O ile mnie pamięć nie myli po jakichś
siedmiu godzinach.
|
Kanion Cotahuasi
|
Dworzec w Cothauasi, położony tuż obok
areny do walk byków (starożytny ten rytuał przypłynął tu razem
z konkwistadorami i zakorzenił się na dobre) nie był przesadnie
imponujący. Do centrum było stąd kilkanaście minut piechotą –
pustą drogą. Była noc, a miasteczko nie było turystyczną mekką.
Oczywiście, w dzień można było na przykład wypożyczyć sobie
quady by pojeździć po okolicy, był też jeden sklepik pełniący
funkcję punktu informacji turystycznej (pan tam urzędujący na
wieść, że jesteśmy z
Polski od razu pochwalił się, że zna
inżyniera
Malinowskiego, twórcę kolei andyjskiej i peruwiańskiego
bohatera narodowego; jakoś tak tylko Niemcy i niektórzy Polacy o
Polakach się źle za granicą wypowiadają, tak, to jesteśmy
postrzegani całkiem dobrze), ale w nocy? No w nocy nikogo i niczego.
Mimo to udało się znaleźć hotel – o dziwo o standardzie niemal
południowoeuropejskim – tylko nie było robali. Peruwiańskie trzy
gwiazdki, cymes.
|
Hotelowy dziedziniec
|
W każdym razie – kanion okazał się miejscem
czarownym – postaram się wrzucić tu sporo zdjęć, choć
oczywiście nie oddadzą one ogromu tej naturalnej formacji. Choć
oczywiście europejski turysta, przyzwyczajony do tego, że chucha
się na niego i dmucha może poczuć się rozczarowany. Transport
publiczny przygotowany jest pod
potrzeby miejscowych, turystycznego
właściwie nie ma (jedyna opcja to nieliczne taksówki),
zaopatrzenie zapewnia kilka niewielkich sklepików ze wszystkim i
niczym (wspaniałe to jest, każdy sobie może sklepik założyć),
zaś jeśli chodzi o restauracje – to są typowo peruwiańskie.
Parchate i serwujące głównie ryż z kurczakiem – czyli najtańsze
dania. Cóż, na biednej prowincji je się to co jest, więc różnego
rodzaju
niejadki i wegetarianie mają utrudnione życie. W miasteczku
są też dwie pizzerie, ale – to już całkiem piękna sprawa –
serwują tylko pizzę mrożoną. W jednej możliwe jest skomponowanie
własnego placka, bo mają podkłady z ciasta mrożonego w stanie
surowym, druga, położona w malowniczych uliczkach ma tylko gotowe
kupne zestawy. Takiej pizzy w lokalu jeszcze nie jadłem, przyznam
się szczerze.
|
Widok z miasteczka na kanion
|
|
Cotahuasi nocą
|
Wyspani i najedzeni ruszyliśmy zwiedzać
miasteczko. Szybko nam poszło, Cotahuasi leżało na brzegu
głębokiej rozpadliny, więc trudno było odejść gdzieś daleko –
złapaliśmy więc taksówkę i dwa dni jeździliśmy z miejscowym
chłopakiem, który swoim niewielkim samochodzikiem dokonywał cudów
zręczności – asfalt widziały tu tylko główne drogi – a
raczej droga prowadząca w stronę Arequipy. Pozostałe trakty były
w miarę utwardzone, nie można powiedzieć, ale jazda nimi w porze
suchej mogła przyprawić o pylicę. Co jakiś czas krętymi
serpentynami jeździły beczkowozy polewając piasek – tak, byliśmy
w porze suchej. Oczywiście, miejscami nawet taka
droga się
kończyła, zaczynały się wyboje, albo nawet zwykłe ścieżki,
pamiętające jeszcze czasy prekolumbijskie (był to element
inkaskich Qhapaq Nan, królewskich dróg, wpisanych na Listę
Światowego Dziedzictwa UNESCO).
|
Qhapaq Nan
|
Tak więc nasz taksówkarz
zabrał nas do nieodległego wodospadu Sipia – mimo pory suchej wyglądał
imponująco.
|
Wodospady Sipia
|
Podjechaliśmy też do nieodległej wioski
Pampamarca – między innymi by wspiąć się na stromą skałę by
podziwiać miejscowy
Kamienny Las. Cóż,
pisałem, że pod wulkanem w
Arequipie odniosłem lekką kontuzję, a ze złamanym palcem u stopy
ciężko byłoby mi, nie tyle wejść, co zejść, więc zająłem
się kontemplowaniem tarasowych pól Pampamarki. Miały one
oczywiście pochodzenie prekolumbijskie, czyli uprawiane były bez
mała od pół tysiąca lat. No. Może dłużej. Może i od tysiąca.
A wyglądały jak te w Azji Południowo-Wschodniej, co tylko
potwierdza, że człowiek w podobnej potrzebie wpada na podobne
pomysły. Choć oczywiście Teoretycy Starożytnej Astronautyki mogą
mieć
odmienne zdanie.
|
Pampamarca
|
|
Pola tarasowe Pampamarki |
Niestety, nasz kierowca miał do
załatwienia swoje, zapewne ważne sprawy, i po powrocie z Pampamarki
zostaliśmy bez podwodu. Cóż było robić – poszliśmy na pekaes
i liczyliśmy na
łut szczęścia. Już kiedyś – o czym
pisałem
przy okazji
wizyty w innym, mikroskopijnym,
kanionie – nam się
udało. Tym razem czekaliśmy i czekaliśmy. Na szczęście na
niedalekim
boisku odbywały się zawody sportowe – dziecięcy
turniej
piłki nożnej. A to znaczyło, że zawsze
można było kogoś spotkać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz