Tłumacz

30 września 2022

Smog

    Wziąłem głęboki oddech i zakaszlałem – tak, że nie powstydziłby się ani żaden stary wiarus ani chory na gruźlicę dziad proszalny.
    - Palisz papierosy? - zapytała słysząc tą wagnerowską w brzmieniu symfonię koleżanka.
    - Skądże! - obruszyłem się, kiedy już przestałem się krztusić – Po prostu dopiero co wróciłem z Boliwii.
    - Dopiero co? Wróciłeś dwa tygodnie temu, a kaszlesz tak, że myślałam, że wypalasz ze dwie paczki dziennie.
    Otóż to. Kilkanaście dni po pobycie w La Paz (czy Potosi – ogólnie: trzy tygodnie siedziałem w Boliwii, głównie w miastach) – a ja dalej cherlałem jak umierający Waryński na warszawskiej Cytadeli. Dlaczego?
    Odpowiedź przynosi tytuł wpisu: Smog.

La Paz

    Niech nikt, nawet z Krakowa, kto nie wyjeżdżał z Polski nie mówi mi, że mamy w miastach smog. Możemy mieć co najwyżej smożek, smożątko. La Paz – to trzecie pod względem liczby ludności miasto Boliwii – bije Europę na głowę. Oraz na kilka innych części ciała. Wspaniała niebieska poświata jest tam tak gęsta, że można by spokojnie postawić w powietrzu kubek – a ten na tych spalinach będzie sobie swobodnie stał. Nie żartuję! (no, prawie).
    Ale ab ovo: La Paz (właściwie Neustra Senora de La Paz – Miasto Matki Boskiej Pokoju) zostało założone krótko po konkwiście w wysokogórskiej (jesteśmy na Altiplano, otoczeni niebotycznymi szczytami Andów) kotlinie przez grupkę Hiszpanów z okazji zawarcia pokoju – pokoju pomiędzy zdobywcami, wszak Europejczycy w Nowym Świecie dość szybko wzięli się za łby, vide los Franciszka Pizzara czy jego mordercy Diego de Almeidy juniora. Warto zapamiętać położenie miasta. Z okresu kolonialnego zostało kilka kościołów i domów, podobnie z XIX wieku (może nie tak dużo jak by się zdawało – ten okres to notoryczne przewroty, zamachy stanu, rewolucje – to i budować nie było komu; niemniej udało się znaleźć hotel stworzony w jednej z takich onegdaj luksusowych wielkomiejskich kamienic – oczywiście ciepłej wody i wi-fi nie było). Ciekawostką jest dworzec autobusowy zaprojektowany przez Gustawa Eiffela oraz budynki rządowe – bo choć konstytucyjną stolicą Boliwii jest przeurocze Sucre – to stolicą de facto jest właśnie La Paz.

Stare miasto La Paz nocą
Dworzec autobusowy

    Ma też miasto kilka atrakcji turystycznych, takich jak chociażby Targ Czarownic czy komunikację publiczną w postaci kolejek gondolowych – a trochę za miastem mistyczną Dolinę Księżycową i topniejący lodowiec z którego czerpie wodę – ale wszystko to tonie w potwornej chemicznej mgle. W smogu.

Dolina Księżycowa - efekty erozji piaskowca
Lodowce nad La Paz

    Och, oczywiście, nie jest to ten znany z opowiadań smog londyński – wytworzony przez przemysł, pełen związków siarki, odpowiedzialny za śmierć tysięcy, jeśli nie dziesiątek tysięcy ludzi. W La Paz nie ma wielkich przemysłowych kominów, nie ogrzewa się też domów starymi piecami z którymi usiłuje się walczyć w Polsce (ciekawe, czy dalej tak chętnie w związku ze zmianami na rynku paliw kopalnych – jeśli wiecie co mam na myśli). Nie. Tu za smog odpowiadają w dużej mierze te same czynniki co u nas.

Samochody i ukształtowanie terenu w kwaśnym deszczu

    Samochody i ukształtowanie terenu. Oprócz bowiem transportu publicznego w postaci kolejek gondolowych po La Paz jeżdżą setki colectivos – miejskich busików – i tysiące innych aut (te liczby mogą być niedoszacowane oczywiście, miasto ma prawie 800 tysięcy mieszkańców). I spora część z nich nie jest pierwszej młodości. Do tego – jak wspominałem – leży La Paz w kotlinie, z której spaliny nie mają gdzie się wydostać. Kiedy się je naprodukuje, po prostu zalegają. A pamiętajmy, że na brzegu kotliny rozrosło się El Alto (z budynkami w stylu nowoandyjskim), po którym też jeżdżą kolejne dziesiątki tysięcy aut – i których spaliny spływają łagodnie na dół – czyli nad La Paz; tak więc atmosferę miasta naprawdę można kroić nożem.

Autobus czerwony

    Nic więc dziwnego, że spora część mieszkańców miasta chodziła w maseczkach zanim to było modne.
    Wyobraźcie sobie jaki to musi być szok dla Gringo – który przebywając na wysokości prawie 4000 metrów (nic dziwnego, że Boliwia wygrywała Copa America tylko wtedy, kiedy była jego gospodarzem) i tak ledwo, ledwo łapie powietrze. W La Paz (względnie innym boliwijskim mieście, ale La Paz najgorsze) zaciąga się i zamiast śladowych ilości tlenu pochłania związki siarki, azotu, czad, tlenki ołowiu, substancje smoliste...
    A dodajmy do tego jeszcze jeden myk, jedną boliwijską licentia poetica – oto wspomniane colectivos mają rury wydechowe wyprowadzone niczym kominy traktorów. Spaliny więc po wylocie nie uderzają w ziemię czy bruk, tylko wystrzeliwują niebiesko-czarną chmurą na wysokości – wysokości takiej, aby przechodzącemu Białasowi dmuchnąć prosto w uchylone usta (nozdrza już są zatkane pyłem znajdującym się w powietrzu). Cała spalina prosto w płuco!

Kominy colectivos

    Miejscowym – ponad 60% mieszkańców Boliwii to Indianie, nie słynący ze stolemowego wzrostu – podmuch z rury może najwyżej potargać bujną, kruczoczarną czuprynę.
    I nikt mi nie wmówi, że to starego typu piece robią smog.

23 września 2022

Boliwijski Hunderwasser

    Kim jest Hunderwasser wiem nawet ja – który o nowoczesnej architekturze mam zdanie prawie tak złe jak o socjalizmie (bo wiadomo, że o nim mam jak najgorsze). Kim natomiast jest Freddy Mamani Silvestre nie miałem pojęcia aż do wizyty w Boliwii.
    A z wpływami tegoż pana spotkałem się właściwie od razu po przekroczeniu peruwiańsko-boliwijskiej granicy. Oto Yunguyo po stronie Peru miało typową nowoczesną andyjską zabudowę – składającą się głównie z niedokończonych konstrukcji z żelbetonu i kinkierowej cegły (o czym już pisałem), zaś w Kasani, już w Boliwii, pojawiły się domy ukończone – i to w dość niecodzienny dla Gringo sposób – kolorowe i pełne szklanych powierzchni (co nie znaczy, że zniknęły te ceglane i niedokończone, nie; dalej stanowiły większość). Bardziej estetyczne, tak, jakby Boliwijczykom w przeciwieństwie do ich sąsiadów bardziej zależało na porządku i ładzie w przestrzeni publicznej.

Pierwszy kontakt z architekturą nowoandyjską

    A przecież Boliwia jest od Peru dużo biedniejsza i bardziej zacofana.
    - Jest też ze dwa razy bezpieczniejsza – stwierdził znajomy z Limy – U nas to złodzieje, bandyci, a tam spokój.
    Faktycznie, na ulicach nie było wrogich spojrzeń, nawet zamaskowani chłopcy w La Paz okazywali się zawodowymi pucybutami – z jakichś względów pracującymi w kominiarkach. W każdym razie przekroczyliśmy przyjazną granicę (kiedyś oczywiście Peru z Boliwią toczyły wojny, raz nawet Boliwijczycy najechali północnego sąsiada i rozbili go na dwa państwa, ale dziś są, jak to się mówi, best friend forever i razem z Ekwadorczykami tworzą Comunidad Andina, wspólnotę państw andyjskich; za to z Chilijczykami jest wieczna kosa) i od razu na ulicach stało się porządniej, nawet śmieci było jakby mniej – choć to mogło akurat wynikać z biedy, sprawiającej, że słowo recykling nie jest w Dzikich Krajach jakąś-li tylko fanaberią ekoterrorystów.
    Prawdziwe zaskoczenie czekało mnie jednak gdy dotarłem do aglomeracji La Paz. Samo miasto jest niezwykle zanieczyszczoną i ponurą (mimo tego ogarnięcia o którym wspominałem przed chwilą) faktyczną stolicą kraju (de iure siedzibą rządu jest przesympatyczne kolonialne Sucre, docenione przez UNESCO i naprawdę warte odwiedzenia – może też zrobię wpis, choć nie spotkała tam mnie żadna poważniejsza przygoda, to wpis będzie nudnawy i typowo krajoznawczy) oraz trzecim co do wielkości ośrodkiem miejskim. Leży sobie w wysokogórskiej kotlinie napełnionej smogiem produkowanym przez siebie samego oraz położone tuż nad nim (to jest nad kotliną) El Alto, drugie pod względem liczby ludności miasto kraju. Największe jest Santa Cruz – ma ponad milion mieszkańców (czyli niewiele jak na standardy Ameryki Łacińskiej) i dynamicznie się rozwija w związku z odkryciem nieodległych złóż ropy – przynajmniej tak było kiedy prezydentem Boliwii był nastawiony antyamerykańsko i antykapitalistycznie Evo Morales (obecnie odsunięty od władzy w wyniku protestów społecznych, hm).

Aglomeracja La Paz - El Alto: domy-transformersy w deszczu

    Oto bowiem tkanka miejska La Paz i El Alto poprzetykana jest czymś, co można nazwać "domami-transformersami". Budynki te swoją stylizacją przypominają bowiem Optimusa Prime i jego koleżków z komiksów o wielkich robotach (no, albo japońskiego Daimosa).
    Autorem, pomysłodawcą tego zjawiska, zwanego architekturą neoandyjską, albo krócej: cholte, jest właśnie wspomniany na początku Freddy Mamani – choć znalazł również naśladowców. Na razie ten na poły komiksowy styl architektoniczny nie wykracza poza Amerykę Południową, ale może któregoś dnia zawojuje światowe stolice designu.

El Alto

    Co oczywiście nie oznacza, że trafia to w moje gusta. Cholte jest przaśne i jarmarczne, ale wyróżniające się. No i w sumie zabawne, że jedyni architekci o jakich do tej pory wspominałem na blogu to tuzy katalońskiej secesji z Gaudim na czele, których działa doceniło UNESCO (było jeszcze o niesamowitym Salwadorze Dalim, ale trudno go za architekta uważać) oraz nieznany szerzej Latynos.
    A gdyby ktoś jednak nie wiedział kim jest Hunderwasser, to poniżej krótkie biogramy jego i mojego boliwijskiego faworyta.
    Freddy Mamani Silvestre (ur. 1971 w Catavi) – boliwijski inżynier i architekt-samouk, twórca stylu neoandyjskiego w architekturze, odwołującego się do preinkaskiego wzornictwa tekstylnego i ceramicznego; głównym polem działania jest od 2005 roku miasto El Alto leżące w aglomeracji La Paz. Freddy zaprojektował grubo ponad 60 "domów-transformersów". Sam styl cholte spotkał się z uznaniem (byłego już) prezydenta Boliwii Evo Moralesa oraz zaciekawieniem światowych krytyków.
    Friedensreich Hunderwasser (właść. Friedrich Stowasser, ur. 1928 w Wiedniu, zm. 2000) – żydowskiego pochodzenia austriacki architekt i filatelista, swoim stylem nawiązywał do twórczości artystów z kręgów secesji, zarówno wiedeńskiej, jak i katalońskiej. Najwięcej jego dzieł znajduje się w Austrii i Niemczech, najsłynniejsze – publiczna toaleta – w Nowej Zelandii.

Dom Hunderwassera w Wiedniu

    Ach, i jako ciekawostkę można dodać, że dworzec autobusowy w La Paz jest projektu niejakiego Gustawa Eiffel'a. Tak, tego samego który skonstruował przenoszone mosty dla armii Austro-Węgier (oraz paryskiego paszkwila); jeden z tych mostów do dziś służy mieszkańcom Przemyśla.

Dworzec autobusowy w La Paz

    Gustaw Eiffel (ur. 1832 w Dijon, zm. 1923 w Paryżu) - francuski inżynier pochodzenia niemieckiego, architekt, wizjoner, przedsiębiorca - znany głównie z paryskiej stalowej kratownicy wieży, i symbolu stolicy Francji.

Most w Gironie projektu Eiffel'a

16 września 2022

Wyspy Słońca i Księżyca

    Trochę wiało, więc nasz kapitan, obdarzony niezdradzającą uczuć ciemną kamienną twarzą Ajmara naciągnął kaptur mocniej na głowę.
    - Zaraz dopływamy – mruknął.

Górski marynarz na Titicaca

    Z Copacabany na Wyspę Księżyca – nasz pierwszy punkt wyprawy – nie było daleko. Ponura aura przypominała trochę jeziora – loch – północnej Szkocji (z Jeziorem Ness, z Loch Ness na czele), ale byliśmy jakieś 3,5 kilometra wyżej i kilkanaście tysięcy dalej – w Boliwii, na Titicaca, najwyżej położonym żeglownym jeziorze Świata.

Jezioro Titicaca w pochmurny dzień

    Mieliśmy zamiar odwiedzić dwie najbardziej znane wyspy jeziora, poświęcone parze najważniejszych (poza wspominaną w poprzednim wpisie Pachamamą, Matką-Ziemią i nie wspomnianym Illapie, Panu Błyskawic i Deszczu) inkaskich bogów: Słońcu i Księżycowi – Inti i Quilla (przy czym Księżyc była kobietą, Słońce – mężczyzną). Oczywiście, Inti jest dużo bardziej znany z tej pary – tak jakiś czas zwały się chociażby sole, peruwiańska waluta, każdy, kto odwiedza Patallaqtę (czyli Machu Picchu) ogląda będący przedmiotem kultu gnomon Intihuantana (Kamień do Którego Przywiązane Jest Słońce) a wielkie ludowe święto na zboczach góry Ausangate (Pan Burzy – kolejna postać z inkaskiej mitologii) zwie się – podobnie jak miesiąc czerwiec w keczua – Inti Raymi. Quilla – albo Killa, ortografia hiszpańska w językach andyjskich nadal jest dość płynna – znana jest odrobinę mniej.

Intihuantana z Machu Picchu
Nevado Ausangate
    Główną atrakcją na mniejszej i obecnie niezamieszkanej Wyspie Księżyca są ruiny Iñaq Uyu, Klasztoru Dziewic Słońca.
Klasztor Dziewic Słońca

    Nazwa trąci jakąś mistyczną egzotyką, niechybnie związaną z pożyciem seksualnym – i trochę prawdy w tym jest. Nie od dziś wiadomo, że kobiece dziewictwo jest (i kulturowo, ale także biologicznie) pewną wartością dodaną, przetargową – i jest cenne. A – podobnie jak na przykład w Egipcie czy Japonii (ile jest tych podobieństw – dla dyfuzjonistów to dowód na przedwieczne kontakty międzykontynentalne, dla teoretyków Starożytnej Astronautyki na częste wizyty kosmitów; dla mnie na to, że Ludzie wszędzie wpadają na te same pomysły) – Sapa Inca, władca Tahuantinsuyu miał status boski, czy półboski: oficjalnie był Synem Słońca. A dla potomka Inti należało przeznaczać wszystko co najlepsze – także i dziewice. W większości były to panny z wysokich rodów – które to rody jak najchętniej wysyłały swoje księżniczki do klasztorów (nazwa oczywiście współczesna, ale wbrew pozorom całkiem trafna): jeśli któraś z Dziewic wpadła w oko Sapa Ince i zostawała główną małżonką Coyą oraz matką następcy, rodzina tylko na tym zyskiwała.

Panorama Wyspy Księżyca z terasami i ruinami Klasztoru Dziewic Słońca

    Większość panien dożywała swoich dni w spokoju, zajmując się tkaniem szat dla Inki czy uprawą ziemi (cała Wyspa Księżyca pokryta jest kiedyś uprawnymi polami tarasowymi) – choć według legend Dziewice Słońca notorycznie składano w ofierze krwawym andyjskim bóstwom. Cóż, mogło się tak zdarzyć, w końcu owe panny były niezwykle cenne, a ambiwalentna natura miejscowych bogów podpowiada nam, że im cenniejsza ofiara, tym i oczekiwany profit większy, ale były to naprawdę sporadyczne przypadki. Obraz konkwistadora ratującego przed krwawym kapłanem wprost z ołtarza Dziewicę Słońca to wymysł taniej literatury przygodowej (sam howardowski Conan nic innego nie robi jak raz za razem ratuje z takich opresji dziewice), kolejny klon Perseusza ratującego Andromedę. Motyw trafił także do książek o przygodach Tomka Wilmowskiego – a co.

Wyspa Słońca i Wyspa Księżyca

    Wyspa Słońca – drugi (i historycznie ważniejszy: tu miał przyjść na Świat słynny biały bóg Viracocha, nauczyciel i dawca wiedzy, a jak chcą teoretycy Starożytnej Astronautyki kosmita oraz wedle jednej z wersji pierwsi Inkowie, Manco Capac z żoną-siostrą Mamą Ocllą; sam Inti, Słońce też miałby stąd pochodzić) nasz przystanek – to już całkiem inna historia. Przede wszystkim jest zamieszkana, i to przez trzy communidas, trzy wspólnoty. Pech chce, że miejscowi, zamiast dogadać się i zarabiać na turystach kłócą się między sobą niczym nasi Górale w Zakopanem. Dzięki temu trudno jest swobodnie przemieszać się po wyspie, brakuje infrastruktury i dostępu do części zabytków.

Pałac Sapa Inki
Inkaskie wrota

    Na szczęście dostępne są ruiny pałacu Sapa Inki, z bardzo ciekawym pomieszczeniem, pokrytym dachem w kształcie kopuły. Oczywiście nie jest to prawdziwe łukowe sklepienie – to wynaleźli Rzymianie (i był to jeden z najważniejszych punktów w historii architektury – kto widział Panteon, Pont du Gard albo Kościół Mądrości Bożej ten ochoczo przytaknie) – ale inkascy budowniczowie zastosowali tu motyw używany w Starożytnej Grecji na przykład przy wznoszeniu tolosów (najsłynniejszym takim grobowcem jest tak zwany Grób Agamemnona) – każda następna warstwa kamieni wysuwa się lekko ponad poprzednią dając efekt kopuły – oczywiście bez jej wspaniałej trwałości, wytrzymałości i proporcji.

Sklepienie pałacowe

    Z – tym razem prawdziwych, nie pływających – wysp na Jeziorze Titicaca ruszyliśmy ku obiecanemu Tiwanaku, via La Paz, miasta przedziwnego i niebywale zatrutego. Po drodze – co już opisywałem – natknęliśmy się na niespodziewaną przeprawę promową oraz – o czym jeszcze nie było - pierwsze ślady wyjątkowej w skali Świata nowoczesnej boliwijskiej architektury.

Preinkaskie sanktuarium w Tiwanaku, cel podróży

12 września 2022

Copacabana cz. 2

    Jak wspominałem – Copacabana jest jednym z ważniejszych ośrodków kultu Maryi na Świecie (a przynajmniej w Ameryce Południowej – w Andach) – i pierwszy raz spotkałem się z tą nazwą w katalońskim opactwie Montserrat, także przecież sanktuarium maryjnym.

Sanktuarium maryjne w Copacabanie

    Centrum miasteczka stanowi więc pokaźny barokowy kościół (oczywiście w stylu mestizo, baroku andyjskiego, łączącym iberyjski przepych z geometrycznymi formami charakterystycznymi dla kultur prekolumbijskich) o białych ścianach, otoczony murem oraz – jak to zwykle w pobliżu tłumnie odwiedzanych miejsc punkt obsługi podróżnych stragany. Oczywiście nie tylko z dewocjonaliami – skoro są potencjalni klienci, to na pewno wszystko da się sprzedać. Ot, takie przykościelne Krupówki – bardzo mnie drażniące (hitem było, gdy któregoś roku na uroczystości Wszystkich Świętych przy jednym z łódzkich cmentarzy – bodajże na Dołach – spotkałem stragany serwujące smażone kiełbaski i bigos; o balonikach na drucikach i kogucikach bujanych to nawet nie wspominam).

Sanktuarium i stragany

    Skąd zaś się kult maryjny wziął tak wysoko (jakieś 3800 metrów n.p.m.) i tak daleko od Ziemi Świętej? Ano, to oczywiste, zdawałoby się: przywieźli go hiszpańscy konkwistadorzy. Czemu jednak sanktuarium zbudowano na takim odludziu? Otóż – wcale go tu nie zbudowano. Qupakawana było miejscem kultu na długo przed przybyciem Kolumba do Ameryki, ba, na długo przed podbojem tych ziem przez Inków. Oddawano tutaj hołd jednemu z najważniejszych andyjskich bóstw – Matce Ziemi.
    Pachamama – jak zwie się ta postać w mitologii posługujących się keczuą Inków to taki trochę odpowiednik staroświatowych Rei, Demeter czy Kybele (a może Prozepiny czy Astarte). Ziemia-Rodzicielka, z której wszystko wyrasta, i do której wszystko wraca – postać dość popularna i chyba nawet konieczna w każdej politeistycznej religii rolników – ludzi żyjących z łaski ziemi. Możliwe, że te wszystkie neolityczne Wenus obrazują nie tylko boginie płodności, ale właśnie takie Matki-Ziemie.

Neolityczna bogini z Malty

    Żyjący na przełomie VI i VII wieku papież Grzegorz I Wielki (święty) stanął przed niebywale trudnym zadaniem – w jaki sposób rozszerzać wiarę chrześcijańską poza tereny opanowane przez kulturę greko-rzymską? O rady prosił go misjonarz anglo-saskiej Brytanii, także kanonizowany, Augustyn z Cantenbury – znalazł się bowiem w obcym kulturowo środowisku pełnym ludzi o nieco innej duchowości. Jak przekonać miejscowych do chrześcijańskiego kultu? Jak spowodować, by uczestniczyli w Eucharystii? Grzegorz – nie na darmo dostał tytuł Doktora Kościoła – w Libellus responsionum podsuwa prostą receptę: oto należy przyjmować część miejscowych zwyczajów (czym innym jak nie pogańskim słowiańskim symbolem życia są nasze wielkanocne pisanki?), oczywiście tych nie stojących w sprzeczności z doktryną (przy udzielaniu Komunii Świętej nie ma akulturacji), zaś świątynie wznosić w miejscach gdzie od dawna znajdują się pogańskie gontyny i sanktuaria. Papież wychodzi z założenia, że miejscowi będą tam przychodzić i tak, siłą tradycji – a wtedy może przy okazji spłynie na nich oświecenie i nawrócenie (gra toczy się wszak o Zbawienie nieśmiertelnych dusz, którego poza Kościołem – raczej – nie ma). Jest to strzał w dziesiątkę. Dzięki temu misje chrześcijańskie przynoszą żniwo wielkie w postaci chrystianizacji pierw Europy, a potem i innych części Świata. Gdy więc pierwsi misjonarze przybywają do Ameryki Południowej z powodzeniem stosują wypróbowaną metodę – wznoszą kościoły w miejscach pogańskiego kultu. Copacabana czy kuzkańska Quoricancha to południowy odpowiednik naszego klasztoru na Świętym Krzyżu i katedry w Gnieźnie.

Bazylika w Gnieźnie

    Ktoś powie: ale to perfidne działanie! Jak tak można, podmienić inkaskie bóstwo na Maryję – toć to zamach na kulturę autochtonów. Możliwe – choć dzięki takim "zamachom" powstała zupełnie nowa jakość kulturowa i cywilizacyjna w Andach – na przykład miejscowi weszli w końcu w Epokę Żelaza (i to wprost z Epoki Kamienia). Poza tym dokładnie to samo zrobili jakiś czas wcześniej Inkowie – kiedy zajęli ziemie Ajmarów przejęli Qupakawanę i ustanowili tam własne sanktuarium – choć tej samej bogini.
    Opis współczesnej Copacabany nie byłby pełny bez wznoszącego się nad miasteczkiem stromego szczytu – na którym ulokowano miejscową kalwarię. Zapewne przed konkwistą szczyt również był miejscem składania ofiar – ale obecnie stanowi on – modną zwłaszcza w epoce baroku – rekonstrukcję Drogi Krzyżowej. Nie jest kalwaria kopakabańska tak przeurocza jak te nasze, w Wambierzycach czy (wpisana na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO) Kalwarii Zebrzydowskiej, ale na pewno, zwłaszcza dla nizinnego Białasa, dużo trudniejsza do przejścia.

Kalwaria w Copacabanie
Kalwaria Zebrzydowska

    Wędrówka na tej wysokości po stromych podejściach od jednego stacyjnego krzyża do następnego to istna droga przez mękę. I nie rekompensują tego wspaniałe widoki na leżące poniżej jezioro.

Widok na Jezioro Titicaca

    Do tego każdy z krzyży ozdobiony jest kolorowymi cukierkami. Co one tam robią? Pisałem o tym we wpisie o spotkaniu z bożkiem w sztolniach Cerro Rico w Potosi. To pozostałości przedkolumbijskich wierzeń. Andyjscy bogowie byli ambiwalentni – żeby uzyskać jakąś korzyść należało ich przekupić ofiarą: dam, to i ty mi daj, daj, to ja też ci dam. Na takie na poły magiczne praktyki można natknąć się w całej Ameryce Łacińskiej, co pokazuje, że chrystianizacja miejscowych ludów nie jest pełna. Owszem, uważają się oni za chrześcijan, ale wychodzą z założenia, że i tak, Panu Bogu świeczkę – ale diabłu ogarek.

Obiaty

    Pogańskie sanktuarium w Qupakawana musiało mieć naprawdę sporą siłę oddziaływania, skoro jeszcze dziś składa się tam obiaty. Do tego na pobliskich wyspach znajdowały się inne ważne dla Inków miejsca kultu, a i sami twórcy Tahuantinsuyu swoje legendarne początki wywodzili właśnie z jaskini nad Jeziorem Titicaca, skąd jeszcze w czasach mitycznych mieli wyruszyć do Świętej Doliny z centrum w Cuzco.

9 września 2022

Copacabana cz. 1

    Copacabana kojarzy się wszystkim z olbrzymią plażą w brazylijskim Rio de Janeiro, na której tysiące młodych chłopców z faweli harata w gałę marząc o poprawie swojego losu i międzynarodowej karierze. I podobno nazwa tej brazylijskiej pochodzi właśnie od niewielkiego boliwijskiego miasteczka nad Titicacą – z języka Ajmarów Qupakawana – co Hiszpanie przechrzcili na Copacabana właśnie.

Widok na Copacabanę

    Dojechaliśmy na miejsce wczesnym popołudniem, rozliczyliśmy się z taksówkarzem (miejscowe pieniądze, bolivary, akurat przechodziły lifting: z szarych, dolaropodobnych papierków zmieniały się w plastikowe i wielobarwne, mnie najbardziej utkwił w pamięci banknot z różowiuśkim flamingiem; monety zdawkowe pozostawały bez zmian i wyglądały, jakby ktoś wybijał je własnym sumptem w garażu – możliwe zresztą, że tak właśnie było) i poczęliśmy szukać noclegu. Może faktycznie było wcześnie, ale pamiętaj, Czytelniku, że całkiem niedawno wprost znad Pacyfiku przylecieliśmy na wysokość prawie 4 tysięcy metrów i siły szybko z nas uchodziły.

Copacabana z bliska

    - Patrz – wskazałem koledze na hotel czy tam stancję w dość wiekowym kolonialnym domu – O tym miejscu czytałem w bedekerze – skądinąd akurat ten przewodnik pochodził z wydawnictwa, co do którego nigdy nie miałem zastrzeżeń jeśli chodzi o profesjonalizm i wiarygodność, zwłaszcza przewodników po Dzikich Krajach – Autor ocenia je bardzo wysoko, a to przecież Niemiec, to byle czego polecać nie będzie.
    - No, faktycznie – kolega popatrzył na szyld – Jest napisane, że mają nawet wi-fi. Spróbujmy.
    Cóż. Wi-fi było, choć jak stwierdziła pani Indianka, właścicielka, akurat zabrakło Internetu. Ciepła woda? Był to nasz pierwszy nocleg w Boliwii – i, zdradzę pewną tajemnicę, ani razu w tym kraju nie natknęliśmy się na ten luksus, a spaliśmy w hotelach czy hostelach w różnych miejscach i standardach (może w jakichś drogich mieli, takich nur fur Gringos).
    - Rety, ta Boliwia to takie Peru kilkanaście lat temu – pokręcił głową mój towarzysz wyprawy, który pierwszy raz w Peru był właśnie te naście lat wstecz – Wtedy też nigdzie nie było ciepłej wody.
    - Zdaje się, że Peruwiańczycy już rozwiązali ten problem.
    - Taaaa....
    Otóż rozwiązaniem problemu ciepłej wody w Peru okazała się grzałka elektryczna mocowana na sitku prysznicowym. Urządzenie nieskomplikowane i proste w swej obsłudze miało jednak swoje wady. Jeśli było wyłączone leciała woda lodowata, gdy zaś działało – ukrop. Bardzo często też takie grzałki były podłączane do prądu z dezynwolturą wołającą o pomstę Nieba: izolacja jest bowiem dla słabych. Nic dziwnego, że kąpiąc się w tak wyposażonym prysznicu należy bardzo uważać by nie zamknąć obwodu. Przyznaję się, że parę razy odkręcając wodę mnie trachło – kolega zaś, jako, że jest wyższy, któregoś razu zamknął obwód dotykając głową metalowego sitka prysznicowego. Podobno srogo go kopnęło.

Południowoamerykańska wynalazczość

    W każdym razie hostel był mocno backpackerski, zajęliśmy we dwóch izbę na piętrze z kilkoma łóżkami – bardzo malowniczą, nie powiem: narzuty ręcznie tkane, wielobarwne, podłoga z patyków, ściany z otynkowanej adobe. Łóżka... Zawsze sprawdzam. Na wszelki wypadek. Podniosłem materac, część sprężyn zastąpiono falistą tekturą (jak dla mnie bomba, to świetny materiał izolujący, zresztą zdrowiej i wygodniej mi spać na twardym). Kolega wybuchnął perlistym śmiechem:
    - Będziesz spał na tekturze!
    - Lepiej na tekturze – zmierzyłem wzrokiem jego kojo – Niż na cegłach.
    - Cegłach?
    - No, cegłach.
    Okazało się, że część nóg jego łóżka zastąpiono całkiem sympatycznymi pustakami. Ot – w podróży nawet najlepsze bedekery potrafią zaskakiwać na minus.
    A. Nie wiem, czy zauważyliście, jak dyplomatycznie pominąłem zagadnienie znajdującej się na dziedzińcu obiektu toalety...
    Oczywiście, nie piszę tego, żeby kogokolwiek zniechęcać do podróży w Dzikie Kraje – po prostu chcę pokazać, że jeżeli chce się zobaczyć takie państwa naprawdę (a nie na all inclusive czy na wycieczce z noclegami w drogich hotelach o europejskim standardzie – co do standardów: pluskwy pogryzły mnie chyba tylko raz, w... Budapeszcie) należy się liczyć z, jak to mówią kołcze czy inne dusze zatracone, wyjściem ze swojej strefy komfortu. Jeżeli to się zaakceptuje (i nieco obniży wymagania) naprawdę cały Świat staje przed nami otworem. I tym razem była to Boliwia z czasów Evo Moralesa, Indianina Ajmara, socjalisty, piłkarza (nie to, żeby grał – ale już będąc prezydentem podpisał zawodowy kontrakt z jednym z klubów; w Ameryce Południowej futbol jest ważny), a także – jak twierdzą niektórzy – dyktatora. Rok po naszej wizycie opozycja po wielu latach odsunęła go od władzy – ale my nie maczaliśmy w tym palców.
    Tymczasem rozgościliśmy się w – całkiem tanim, trzeba to przyznać – hostelu i ruszyliśmy zapoznać się z okolicą – czyli z maryjnym sanktuarium i wyspami Jeziora Titicaca. Zanim jednak opis owej, na koniec tej części wpisu krótka anegdotka.

Titicaca

    Z Copacabany ruszyliśmy lokalnym autobusem do La Paz – i droga też przebiegała po boliwijsku: w pewnym momencie bus się zatrzymał, a wszyscy pasażerowie musieli wyjść (została jedna pani Indianka – na krzyki kierowcy otworzyła jedno oko, poprawiła melonik, i przewróciła się na drugi bok na fotelu; kierowca odpuścił). Okazało się, że – potem potwierdziłem to na mapie – Copacabana nie ma jednak połączenia lądowego z La Paz (to jest: ma, ale trzeba jechać wiele kilometrów przez Peru), więc część trasy trzeba przebyć promem. To znaczy – była to krypa zbudowana ze starych desek i pływaków zrobionych ze stalowych puszek. Nasz autobus ostrożnie tam wjechał (z Indianką w środku) a resztę pasażerów przez wąski przesmyk Tiquina łączący Titicaca z Jeziorem Huynaumarca przewiozła mniejsza, acz stabilniejsza łódka motorowa.

Boliwijskie promy

    Takie to atrakcje na drodze w Dzikich Krajach.

5 września 2022

Pływające Wyspy

    Nie ma się co okłamywać – Pływające Wyspy - Las Islas Flotantes - na Jeziorze Titicaca to po prostu atrakcja turystyczna. Fakt, ludzie żyją tam normalnie, niemniej utrzymują się z turystyki i dotacji rządowych (tak było przynajmniej w tamtym czasie) – na przykład władze sponsorują mieszkańcom instalację paneli fotowoltaicznych na wysepkach. Nic więc dziwnego, że sporo rodzin żyjących wcześniej z uprawy komosy ryżowej i ziemniaków zdecydowało się przenieść na taflę jeziora – gdzie dziś mamy właściwie całe pływające wioski.

Pływająca wioska

    Nie zawsze tak było. Pierwotnymi mieszkańcami Pływających Wysp byli Indianie Uro. Urosi charakteryzowali się dość ciemną karnacją oraz niewielkim (nawet jak na miejscowe standardy) wzrostem, i od wieków uciekali na jezioro przed coraz to nowymi falami najeźdźców. Najpierw byli to Ajmarowie – i ich państwo znane obecnie jako Imperium Tiwanaku-Wari (do dziś większość Indian znad jeziora mówi w dialektach ajmara), potem Tahuantinsuyu Inków, na koniec zaś – konkwistadorzy z Kastylii (oraz – zawsze – trzęsienia ziemi, liczne przecież w tym rejonie Świata). Urosi oczywiście nie żyli w całkowitej izolacji, część z nich osiedlała się na brzegu i mieszała z liczniejszymi Ajmarami – ale w końcu wymarli. Ostatni czystej krwi przedstawiciel plemienia (a może narodu) zmarł bodajże w 1959 (swoją drogą potomkowie Urosów pełnię praw obywatelskich uzyskali dopiero w 1975, dziś dawny język mieszkańców wysp znają, o ile jeszcze nie odeszły, jeno dwie osoby). Jeśli jakiś podróżnik po tej dacie mówi, że mieszkał na wyspach u Urosów zwyczajnie się nie zna – albo wypacza fakty (więc i na inne opinie należy zwracać baczniejszą uwagę). Wyspy Uros przejęli pół-Ajmarowie – i niemal zaprzestali ich użytkowania. Niemniej tradycja przetrwała, i dziś jest sposobem na życie. Mieszkańcy mają umowę z turystycznymi przewoźnikami – tego dnia inostrańcy odwiedzają tą wyspę, innego następną – żeby każdy mógł zarobić. I tak się to kręci.
    Też popłynęliśmy, a co.

Rejs przez sitowie

    Podstawą egzystencji mieszkańców jest totora, roślina wspaniale rozwijająca się w przybrzeżnych wodach jeziora (to znaczy tam, gdzie jest płytko – Titicaca jest całkiem głębokie). Właściwie jest to gigantyczna odmiana sitowia, turzycy, występująca tu, w Kalifornii i na Wyspie Wielkanocnej (to jeden z koronnych dowodów zwolenników teorii zasiedlenia Rapa Nui przez mieszkańców Ameryki), o właściwościach mniej więcej takich samych jak słynny papirus, rosnący jeszcze gdzieniegdzie nad Nilem albo Jeziorem Czad. We wszystkich tych miejscach ogromna trawa służyła do konstrukcji niezwykle wytrzymałych łodzi (nieodżałowanej pamięci Thor Heyerdal na trzcinowej łódce przepłynął Atlantyk prawie dwa razy) – właściwie identycznych w Starym i Nowym Świecie. Do dziś zagadką pozostaje pytanie, czy technologię przekazały sobie wędrujące po Świecie antyczne ludy (Heyerdal udowodnił, że takie konstrukcje są zdolne pokonywać tysiące kilometrów otwartego morza, a ludowa muzyka Ajmarów, oparta na pentatonice, podobna jest do folkloru Dalekiego Wschodu) czy może tak jesteśmy skonstruowani, że w różnych miejscach wpadamy na takie same pomysły (no, chyba, że za wszystkim stoją Starożytni Astronauci). W każdym razie na Jeziorze Titicaca trzcina służy także do budowy domów.
    Oto młoda para rozpoczynając nowe życie zakłada także nową wysepkę.

Model wyspy - i młodej pary

    Podstawą konstrukcji są kłącza totory, na które warstwami układa się wysuszone źdźbła (to, że są duże, nie oznacza, że nie są źdźbłami – to termin naukowy, biologiczny, określający pewien typ łodygi roślin jednoliściennych, głównie traw - to znaczy: traw zawsze, ale niektórzy twierdzą, że cały rząd wiechlinowców je posiada, w tym sitowie), na końcu zaś stawia się pleciony domek (i ewentualnie fotowoltaikę). I już można zacząć przyjmować turystów.

Totorowy żeniec
Transport sitowia
Pływające osiedle z fotowoltaiką

    Niektóre wyspy są na tyle luksusowe, że mają nawet własne baseny – i nie mówię tu o powszechnych zbiornikach na wodę deszczową – choć może nie do końca wykorzystywane są one do kąpieli: po prostu trzyma się w nich ryby, żeby na wypadek wielkiego głodu (albo wizyty turystów gości) było co do rondla włożyć.

Pływająca wioska

    Atrakcją dla turystów jest też – oczywiście – rejs łodzią mającą przypominać dawne trzcinowe konstrukcje Urosów – tu jednak nowoczesność wygrała z tradycją i do przemieszczania się tych potworków używa się jako pchaczy zwyczajnych motorówek. Ot, taka udawana cepelia.

Brzegi Titicaca (na środku zdjęcia model trzcinowej łodzi)

    Oczywiście Titicaca ma także naturalne wyspy – choć większość, w tym dwie najważniejsze – leżą już na terytorium Boliwii (czyli po drodze do Tiwanaku): Wyspa Słońca i Wyspa Księżyca. Najłatwiej tam było dostać się z leżącej na drodze do La Paz Copacabany, ważnego andyjskiego sanktuarium maryjnego (nazwę tą, obok naszej Częstochowy, można spotkać na przykład w katalońskim opactwie Montserrat – dziedziniec zdobi mapa z najsłynniejszymi miejscami kultu Maryi). Wsiedliśmy więc w busa i pojechaliśmy na granicę w Yunguyo, niewielkim mieście nad jeziorem. Przekroczyliśmy ją pieszo (to najtańsza opcja jeśli jest się nad Titicaca; jeśli do La Paz i Tiwanaku chce się przyjechać z głębi Peru proponuję autobusy – samoloty międzypaństwowe są bardzo drogie, nie to co lotnicze połączenia lokalne w Peru i Boliwii) pod czujnym okiem ówczesnego prezydenta Evo Moralesa (patrzył na nas z portretu w każdym budynku użyteczności publicznej – także na posterunku straży granicznej) po czym wzięliśmy lokalną taksówkę do niedalekiej Copacabany.

Tiwanaku - boliwijski cel podróży, leżący nieopodal jeziora

2 września 2022

Titicaca

    Chwilę temu zapowiadałem serię wpisów o Ameryce Południowej – a zwłaszcza przepięknych Andach, no to wypada słowa dotrzymać. Oto pierwsza część wyprawy do najbardziej osławionego i tajemniczego prekolumbijskiego andyjskiego sanktuarium – leżącego w Boliwii Tiwanaku.

Brama Słońca w Tiwanaku

    A że to mój blog, to wyprawa okraszona będzie nagłymi zmianami narracji, zboczeniami z głównego nurtu fabuły jakimi nie powstydziłby się żaden – nawet "Beniowski" – poemat dygresyjny oraz raczej zabawnymi anegdotkami z życia mijanych krain. W końcu jednak dotrę do celu, a może nawet dalej, wszak w wysokich (jakby były jeszcze jakieś inne) Andach pełno jest tajemniczych konstrukcji. O niektórych zresztą już na blogu wspominałem.

Andyjskie ruiny

    W każdym razie – wsiedliśmy z kolegą w Limie (o mieście już coś tam było, ale może jeszcze będzie, wszak to kilkumilionowy moloch i stolica kraju) w samolot i polecieliśmy do Juliaki – stamtąd do Puno, największego peruwiańskiego miasta nad Jeziorem Titicaca (tajemnicza ta nazwa oznacza w języku keczua pono... pumę polującą na królika; oficjalnie ma ona związek z kształtem jeziora – choć to by znaczyło, że dawni Inkowie umieli latać i widzieli je z góry), najwyżej położonego żeglownego akwenu na ziemskim globie. 3800 metrów nad poziomem morza, około. Uważni czytelnicy bloga pewnie teraz zwrócą mi uwagę, że przecież nie raz i nie dwa wspominałem, że najlepiej w wysokie Andy wjeżdżać autokarem – organizm ma wtedy delikatną szansę na przystosowanie się do panującego tutaj niższego ciśnienia i takiejż zawartości tlenu w powietrzu. Będą oni mieli rację – rzeczywiście tak doradzam, i zdania nie zmienię. Tym razem jednak nie mieliśmy aż tyle czasu, a celem naszym nie było samo Titicaca tylko legendarne ruiny Tiwanaku, leżące w okolicy jeziora. Mieliśmy przeto chwilę, żeby, nim dotrzemy do celu, dojść do siebie.

Jezioro Titicaca

    Niemniej pierwsze chwile w Juliace, a potem w Puno nie były klawe. Na takiej wysokości właściwie niemożliwe jest dostanie prawdziwej choroby wysokogórskiej (podobno dopiero od 6 tysięcy) niemniej każdy niezaprawiony niżowiec będzie się tu czuł nieswojo. Pomijam oczywiście olbrzymie zmęczenie po pokonaniu kilku schodków (efekt niższej zawartości tlenu – po jakimś czasie, u jednych krótszym, u innych dłuższym, organizm się dostosowuje i produkuje więcej transportującej tlen hemoglobiny; białko to powstaje ze słynnej erytropoetyny, EPO, środka znanego onegdaj każdemu sportowcowi którego dyscyplina wymagała lepszego natlenienia mięśni), najgorsze jest uczucie zmęczenia, bardzo podobne do tego występującego dzień po nadmiernym spożyciu alkoholu.

Zarośla totory na jeziorze

    Znaczy się, człowiek chodzi jak na kacu – choć jak mówi stare polskie porzekadło: w górach kaca ni ma.
    Całe szczęście, że Puno okazało się być dość parchatym miastem – więc zmęczenie nie odbierało nam radości z kontemplowania przepięknych widoków. Oczywiście przynajmniej w centrum, wybudowanym już po nowoczesnemu (pomijam miejscowy kościół, przykład baroku andyjskiego - mestizo).

Barok andyjski - mestizo

    Tak jak bowiem suszona (a potem kolonialna, wypalana) biała cegła adobe zastąpiła prekolumbijskie kamienne mury, tak i sama musiała ustąpić na rzecz żelbetonu i kinkierowej cegiełki (oczywiście, to Dzikie Kraje, więc gdzieniegdzie pojawia się – i będzie pojawiać – blacha falista, plandeka i trytytka, prawdziwa dzikokrajowa triada budowlana). Współczesne budynki stawiane są na bazie żelbetowej struktury wypełnianej – nieraz dość niechlujnie – czerwonymi cegłami. Gros budynków pozostanie w takim, półsurowym, stanie przez następne kilka czy kilkanaście lat (albo i do końca, jeśli przyjdzie jakieś trzęsienie ziemi, wcale częste w Andach), nieliczne tylko doczekają się tynku i dachu z prawdziwego zdarzenia.

Niedokończone Puno

    Miasta w Dzikich Krajach – nie tylko w Ameryce Łacińskiej – zawsze wyglądają jak plac budowy (choć oczywiście zdarzają się wyjątki – o nich niedługo też będzie). Ostanie piętro w większości przypadków zakończone jest sterczącymi drutami żelbetonowego zbrojenia.
    Wyższe piętra też często są w różnym stanie – któregoś razu w Pucallpie zatrzymaliśmy się w pięciopiętrowym hotelu, w którym na trzecim piętrze zamiast pokoi wisiały tylko sznury z praniem rozciągnięte między żelbetonowymi strukturami nośnymi, na czwartym stała betoniarka (i był widok na miejscowy ogromny stadion), piątego zaś nie było jeszcze wcale.

Puno

    Dlaczego miejscowi kończą robotę w pół drogi? Odpowiedź wydaje się oczywista: chodzi o pieniądze. Z tym, że w trochę inny sposób niż u nas – tu budowa staje kiedy skończą się fundusze i kredyty. Tam oczywiście też, niemniej... Niedokończony dom jest dużo niżej opodatkowany. Można w nim mieszkać wiele lat i płacić grosze. Ha!
    No i oczywiście zawsze można wrócić do rozbudowy – czasem w innym stylu, bo w następnym pokoleniu może zmienić się moda. Ważne tylko, żeby nie dokończyć.

Targ w Puno

    I właśnie przez takie miasto wędrowaliśmy w stronę Titicaki – przez brzydkie ulice, kolorowe targowiska – aż w końcu naszym oczom ukazała się granatowa (znaczy: ciemnoniebieska) tafla tego najwyżej położonego żeglownego jeziora Świata.

Na jeziorze

    Gdyby nie wysokość (i hydrobiologia, i historia powstania – wszak tworzyło onegdaj jeden akwen, Lago Ballivian z przepięknym Salar de Uyuni - i tak dalej) to właściwie niczym szczególnym by się nie wyróżniało. Może poza słynnymi Las Islas Flotantes – pływającymi wyspami Indian Uro – jak piszą bedekery albo opowiadają różnej maści podróżnicy. Oczywiście, mijają się z prawdą. O pływających wyspach Urosów będzie więc pierwsza dygresja na drodze do Tiwanaku.

Salar de Uyuni

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...