Gryzący dym wciskał się pod
zaciśnięte powieki, a uszy pękały od odgłosów wybuchów. Nie,
nie znalazłem się w strefie wojny. To Holendrzy (i inni mieszkańcy
Dolnych Krajów; Amsterdam akurat leży w historycznej części
Niderlandów zwanej Holandią, Ziemią Bagien) hucznie obchodzili Nowy Rok. Tradycyjnie musi huknąć – na szczęście.
Najlepiej by było, żeby huknęło jak najgłośniej – a takie fajerwerki są w Niderlandach zakazane. Holendrzy więc – na potęgę i niezbyt legalnie – sprowadzają takie pirotechniczne cuda z Niemiec. Lub kupują od pracujących u nich Polaków – przemyt fajerwerków w okresie poprzedzającym Nowy Rok stanowi dla naszych Rodaków dodatkowe źródło dochodu. Może niezbyt legalne, ale każdy zakaz tworzy czarny rynek.
W efekcie przełom Starego i Nowego Roku wygląda w Amsterdamie jak pole bitwy. Zresztą strzelają nie tylko Holendrzy – także tłumnie mieszkający w okolicy imigranci i ich potomkowie z dawnych kolonialnych posiadłości oraz z północnej Afryki strzelają. Widać podpasowała im ta tradycja.
Ja wtedy idę na frytki. Takie, jakie
u nas zwie się belgijskimi – ale tu to frytki flamandzkie. W końcu
belgijscy Flamandowie i mieszkańcy Niderlandów mówią jednym
językiem – więc nie dziwota, że i frytki są jedne. Wspaniałe,
grube, w oryginale smażone na smalcu (już się tego niestety nie
robi) – nijak mają się do frytkopodobnych produktów serwowanych
w międzynarodowych sieciach junk-foodu (znaczy, fast-foodu, ale w
dużej mierze to junk-food, śmieciowe żarcie). A że Holandia
posiadała kolonie (Belgia też – odziedziczyła po królu
Leopoldzie II Wolne Państwo Kongo – kraj, w którym dostojny i
lubiany belgijski władca urządził ludobójstwo), to do
"belgijskich" frytek ma własne dodatki. Serwuje się je z
majonezem, cebulą i sosem curry, który zmienia wszystko. Takie
trochę skrzyżowanie niemieckiej currywurst z frytką.., Ani w Belgii
nie jadłem tak dobrych ziemniaków, ani w Niemczech kiełbasek.
I tak zajadając multikulturowe
frytki, słuchając wystrzałów petard i fajerwerkowych kanonad (i
jadących na sygnale karetek) nie trudno mi jest wyobrazić sobie
Amsterdam jako pole walki, na którym rozstrzelana zostaje
cywilizacja europejska.
Mimo niezwykłego uroku, historii, zabytków (o czym pisałem w poprzednimroku wpisie) Amsterdam zawsze
sprawia na mnie dość ponure wrażenie.
Punktem obowiązkowym zwiedzania centrum miasta zawsze jest/była dzielnica De Wallen. Kiedyś była to po prostu część "przy murach", dziś to ścisłe centrum. Oraz dzielnica czerwonych latarni. W Amsterdamie bowiem z nierządu zrobiono świetny interes biznes. Swoją drogą prostytucja istniała – i będzie istnieć – zawsze. Tak jesteśmy skonstruowani jako gatunek, ale robienie wizytówki miasta z rzeczy – w moim odczuciu – wstydliwej i dość uwłaczającej (i to chyba bardziej dla korzystającego z usług mężczyzny; to mężczyźni bowiem dużo częściej są klientelą) jest co nieco słabe. Idąc przez oświetlone na czerwono okna wystawowe w których wdzięczą się panie (nie wolno im wychodzić – prostytucja na ulicy jest zakazana) czuję się trochę jak w zoo. Albo jakieś wystawie – panie są tutaj jakby uprzedmiotowione. Nie tylko zresztą panie – kiedy jeszcze można było przechodzić z turystami przez De Wallen razu pewnego w oknie wystawowym stał niezbyt urodziwy osobnik rodzaju ludzkiego odziany w dwuczęściowy czerwony koronkowy kostium. Aby ukrócić komentarze turystów począłem tłumaczyć, że różne są gusta, że czerwone światło w szybie ma nie tylko przyciągać wzrok klienta ale także tuszować niedostatki urody czy oznaki przemęczenia pani któraś z turystek, w wieku, powiedzmy, grubo ponadbalzakowskim, przerwała mi:
- Wie pan, panie Adamie, to chyba nie jest jednak pani.
Staram się raczej nie przyglądać
oknom wystawowym (bo i, tak po prawdzie, bardzo rzadko można
dostrzec tam coś interesującego), ale tym
razem rzuciłem okiem jeszcze raz.
- Ma pani rację – stwierdziłem – Przecież nie jest tak, że tylko panowie mogą korzystać.
- Heteroseksualni.
- Heteroseksualni – potwierdziłem – Holandia jest krajem bardzo tolerancyjnym.
Zakończywszy dyskusję ruszyliśmy dalej – przypomniałem tylko jeszcze raz o zakazie robienia zdjęć paniom w oknach. Żeby tylko paniom (choć podobno bardziej krewkie niewiasty potrafią wyskoczyć z okienka i na przykład wrzucić zabrany turyście aparat do kanału) – któregoś razu robiłem zdjęcie ulicy starego miasta, wpierw sprawdzając czy nie ma tam żadnej pracownicy i obsobaczył mnie przechodzień. Na nic zdały się tłumaczenia, że robię zdjęcia ulicy, że pań tam nie ma. Miejscowy nie rozumiał, skakał dookoła i przeszkadzał, więc poszedłem. Nie będę się sprzeczał, nie jestem u siebie.
Jedną z atrakcji De Wallen jest Oude Kerk – Stary Kościół (podobnie jak równie średniowieczny Neuwe Kerk, leżący tuż obok Pałacu Królewskiego nie spełnia już funkcji sakralnych – są tam sklepy i galerie sztuki). Ta średniowieczna budowla leży w samym centrum Dzielnicy Czerwonych Latarni, jest więc otoczona oknami wystawowymi. Średnio to wygląda.
Ale przynajmniej teraz nie można wchodzić do tej dzielnicy z dużymi grupami turystów. A i mniej licznym musi towarzyszyć lokalny przewodnik. Panie bowiem – a mają własny związek zawodowy – zażyczyły sobie tego od włodarzy miasta. Turyści bowiem tylko oglądają – blokując tym samym dostęp do witryn potencjalnym klientom – a panie nie są tam od bycia oglądanymi.
Tuż obok, również w centrum,
znajduje się z kolei dzielnica pełna coffe-shopów. Wszak wiadomo,
w Holandii zażywanie niektórych narkotyków jest zdepenalizowane
(sami Holendrzy do sklepów z marihuaną mają dalece mniej
entuzjastyczny stosunek niż przyjezdni; niech świadczy o tym to, że
coffe-shopy znajdują się głównie w turystycznym Amsterdamie).
Efekt tego jest taki, że wielobarwne centrum miasta jest pełne
słaniających się na nogach ludzi (głównie mężczyzn) i po
zmroku przypomina Dzikie Kraje. Dziwne, że w takim tłoku i ścisku
naćpani (bo trawka owszem, jest legalna, ale pełno kręci się
sprzedawców mocniejszych narkotyków) i lekko podpici delikwenci nie
wpadają do kanałów – warto dodać, że te zazwyczaj nie mają
barierek (co roku wyciąga się z nich tony słynnych amsterdamskich
rowerów – swoją drogą rowerzyści tutaj mają immunitet świętych
krów i mogą robić na chodnikach co im się tylko żywnie podoba).
A zresztą może i wpadają.
Pierwszy raz idąc przez centrum
Amsterdamu – był to właśnie Sylwester, wyjątkowo ciepły i,
przynajmniej do zachodu, słoneczny dzień – oraz obserwując te
tłumy bezrefleksyjnie naćpanych młodych w sumie ludzi (choć
gdzieniegdzie przemykał siwy, podstarzały hippis; swoją drogą
kiedyś na odległym kontynencie spotkałem całą wioskę takich
typów) załamałem się. Tak wyglądał dla mnie upadek cywilizacji
europejskiej – bez wojny, bez jakichś klęsk: po prostu leżała
naćpana zadowolona ze swojego próżnego konsumpcjonizmu. Pozbawiona
wszelkich zasad moralnych w imię źle pojętej wolności.
I przed tym trzeba się bronić w Roku Pańskim 2021.
Najlepiej by było, żeby huknęło jak najgłośniej – a takie fajerwerki są w Niderlandach zakazane. Holendrzy więc – na potęgę i niezbyt legalnie – sprowadzają takie pirotechniczne cuda z Niemiec. Lub kupują od pracujących u nich Polaków – przemyt fajerwerków w okresie poprzedzającym Nowy Rok stanowi dla naszych Rodaków dodatkowe źródło dochodu. Może niezbyt legalne, ale każdy zakaz tworzy czarny rynek.
W efekcie przełom Starego i Nowego Roku wygląda w Amsterdamie jak pole bitwy. Zresztą strzelają nie tylko Holendrzy – także tłumnie mieszkający w okolicy imigranci i ich potomkowie z dawnych kolonialnych posiadłości oraz z północnej Afryki strzelają. Widać podpasowała im ta tradycja.
Sylwester w Amsterdamie |
Frytki tzw belgijskie |
Mimo niezwykłego uroku, historii, zabytków (o czym pisałem w poprzednim
Punktem obowiązkowym zwiedzania centrum miasta zawsze jest/była dzielnica De Wallen. Kiedyś była to po prostu część "przy murach", dziś to ścisłe centrum. Oraz dzielnica czerwonych latarni. W Amsterdamie bowiem z nierządu zrobiono świetny interes biznes. Swoją drogą prostytucja istniała – i będzie istnieć – zawsze. Tak jesteśmy skonstruowani jako gatunek, ale robienie wizytówki miasta z rzeczy – w moim odczuciu – wstydliwej i dość uwłaczającej (i to chyba bardziej dla korzystającego z usług mężczyzny; to mężczyźni bowiem dużo częściej są klientelą) jest co nieco słabe. Idąc przez oświetlone na czerwono okna wystawowe w których wdzięczą się panie (nie wolno im wychodzić – prostytucja na ulicy jest zakazana) czuję się trochę jak w zoo. Albo jakieś wystawie – panie są tutaj jakby uprzedmiotowione. Nie tylko zresztą panie – kiedy jeszcze można było przechodzić z turystami przez De Wallen razu pewnego w oknie wystawowym stał niezbyt urodziwy osobnik rodzaju ludzkiego odziany w dwuczęściowy czerwony koronkowy kostium. Aby ukrócić komentarze turystów począłem tłumaczyć, że różne są gusta, że czerwone światło w szybie ma nie tylko przyciągać wzrok klienta ale także tuszować niedostatki urody czy oznaki przemęczenia pani któraś z turystek, w wieku, powiedzmy, grubo ponadbalzakowskim, przerwała mi:
- Wie pan, panie Adamie, to chyba nie jest jednak pani.
De Wallen |
- Ma pani rację – stwierdziłem – Przecież nie jest tak, że tylko panowie mogą korzystać.
- Heteroseksualni.
- Heteroseksualni – potwierdziłem – Holandia jest krajem bardzo tolerancyjnym.
Zakończywszy dyskusję ruszyliśmy dalej – przypomniałem tylko jeszcze raz o zakazie robienia zdjęć paniom w oknach. Żeby tylko paniom (choć podobno bardziej krewkie niewiasty potrafią wyskoczyć z okienka i na przykład wrzucić zabrany turyście aparat do kanału) – któregoś razu robiłem zdjęcie ulicy starego miasta, wpierw sprawdzając czy nie ma tam żadnej pracownicy i obsobaczył mnie przechodzień. Na nic zdały się tłumaczenia, że robię zdjęcia ulicy, że pań tam nie ma. Miejscowy nie rozumiał, skakał dookoła i przeszkadzał, więc poszedłem. Nie będę się sprzeczał, nie jestem u siebie.
Jedną z atrakcji De Wallen jest Oude Kerk – Stary Kościół (podobnie jak równie średniowieczny Neuwe Kerk, leżący tuż obok Pałacu Królewskiego nie spełnia już funkcji sakralnych – są tam sklepy i galerie sztuki). Ta średniowieczna budowla leży w samym centrum Dzielnicy Czerwonych Latarni, jest więc otoczona oknami wystawowymi. Średnio to wygląda.
Ale przynajmniej teraz nie można wchodzić do tej dzielnicy z dużymi grupami turystów. A i mniej licznym musi towarzyszyć lokalny przewodnik. Panie bowiem – a mają własny związek zawodowy – zażyczyły sobie tego od włodarzy miasta. Turyści bowiem tylko oglądają – blokując tym samym dostęp do witryn potencjalnym klientom – a panie nie są tam od bycia oglądanymi.
Dzielnica Czerwonych Latarni |
Prawie jak zamieszki |
I przed tym trzeba się bronić w Roku Pańskim 2021.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz