Tłumacz

30 października 2023

Andy i death metal

    Cóż, kolejny wpis jest całkiem podobny do dwóch poprzednich – mianowicie będzie o cmentarzach i spotkaniach towarzyskich przy alkoholu. Rzecz zaś dzieje się w pueblo Tarmatambo – które na blogu gościło już między innymi przy okazji wizyty w inkaskim centrum dystrybucyjnym i w opowiastce o piłce nożnej.

Inkaskie magazyny

    Akurat był Dzień Zaduszny – u nas czas zadumy i modlitwy za dusze czyśćcowe. W sumie tu też, wszak św. Odilion na tyle był postacią wpływową, że modlitwy takie przyjął cały kościół katolicki, ale Zaduszki w Peru wyglądały zgoła inaczej. Odpoczywa się wtedy po dniu Wszystkich Świętych. W Peru także odwiedza się wtedy cmentarze (raczej składa się ofiary z liści koki niż zapala znicze), ale sam dzień obchodzi się zgoła inaczej. Peruwiańczycy urządzają sobie wtedy – dość stateczną i dostojną, ale jednak – fiestę. Gromadzą się tłumnie w ulicznych knajpkach i barach – oraz spożywający alkohol. Wcale nie są to duże ilości, ale dla Indian wystarczające. Myślę, że jest to pochodna prekolumbijskich wierzeń, kiedy chicha, miejscowy alkohol, używana była przy wszystkich uroczystościach religijnych. Dziś się nieco zdesakralizowała, ale nadal przed wychyleniem szklaneczki (tradycyjnie były to wcale spore kubki) odlewa się – obowiązkowo na ziemię – kapkę płynu dla Pachamamy, Matki Ziemi. W każdym razie: ucztuje się.

Tarma w Dniu Wszystkich Świętych - uliczka przed cmentarzem

    Wracajmy jednak do Dnia Zadusznego. W Tarmatambo znalazłem dwa cmentarze – jeden jeszcze pogański, w jaskiniach ponad inkaskimi magazynami, i drugi, kolonialny. Odwiedziłem ten drugi – wyglądał jak typowy cmentarz iberyjski, choć mniejszy i bardzo zaniedbany.

Cmentarz kolonialny w Tarmatambo

    To ciekawe, że tu, gdzie wciąż wierzy się w duchy i ich obcowanie na Ziemi można tak zapuścić miejsca pochówku.

Trumna jako schowek

    Swoją drogą ta wiara w istoty pozazmysłowe nie przeszkadza miejscowym plądrować dawnych grobów w celu nie tylko zdobycia wyposażenia grobowego, ale i sprzedaży zachodnim kolekcjonerom całych mumii (względnie ich fragmentów).

Mumia zrabowana z grobu

    W każdym razie był dzień zaduszny a ja wędrowałem uliczkami opustoszałego Tarmatambo.
    - Hej, przyjacielu! - zawołał mnie ktoś po angielsku, choć z mocnym hiszpańskim akcentem.
    Przystanąłem, rozejrzałem się. Zauważyłem tylko jednego Indianina. Stał na schodach oparty o ścianę z suszonej cegły i raczej nie nawoływał przechodniów. Właściwie to był całkiem wstawiony i właśnie sikał. Kiedy skończył wsunął się do środka budynku, skąd z półmroku rozległo się ponownie po angielsku:
    - Przyjacielu, zapraszamy!
    Właściwie zazwyczaj nie reaguję na zaczepki obcych w obcym kraju (przy okazji, niezła książka), ale coś mnie tknęło. I poszedłem. Okazało się, że budynek z adobe był niewielkim lokalnym sklepikiem (taki giees prawie że; bardzo lubię) w którym było między innymi piwo. A wraz z nim dwa zydelki i ławka z sękatej deski. Oraz trzech lokalnych borachitos. I pies.
    Borachitos oznacza pijaczynki – i tu nie ma aż tak pejoratywnego określenia jak u nas, ale dobrze oddaje sytuację. W mrocznej izbie trójka lokalsów przedłużała sobie obchody Dnia Wszystkich Świętych – na środku, pomiędzy nimi stała butelka piwa Cristal, zwyczajnego lagera będącego też sponsorem reprezentacji Peru w piłkę nożną.
    Jednym z gospodarzy był ów sikający – charakteryzował się brakiem niektórych zębów i niewyraźnym wspomnieniem. Miał też długie i trudne do zapamiętania imię na M – w mojej pamięci przekręciłem je na Melchizedek. Całkowicie doń nie pasowało, ale oryginalnego zwyczajnie nie zapamiętałem.
    Drugim z miejscowych był Oscar. Miał bardzo indiańską twarz a na głowie chullo, typową andyjską czapkę, u nas znaną głównie noszenia jej przez pewnego polityka okrzykniętego Słońcem Peru. Oscar trzymał się dużo lepiej od Melchizedeka, miał 57 lat i był w najlepszej komitywie ze szwędającym się po sklepie i okolicy czarnym psem.
    Trzeci miał na imię Mirko – to on mnie zawołał, jako tako znał angielski (choć chyba gorzej niż ja hiszpański) i był chyba najdziwniejszym mieszkańcem całego Tarmatambo.

Mirko, Oscar, Melchizedek i Autor

    Chłopaki szybko zawołali ekspedientkę – chyba niepełnoletnią – ta podała mi stakan, po czym rozpoczęliśmy następną butelkę cristala – oczywiście po peruwiańsku.
    Dlaczego powiedziałem, iż Mirko był miejscowym dziwakiem? Cóż, prawdopodobnie był jedynym w powiecie fanem black i death metalu. Pieszczochy, dżinsowa kamizelka z naszywkami – musiał się wyróżniać. Oscarowi i Melchizedekowi chyba to nie przeszkadzało, choć siedzieliśmy przy dźwiękach jego muzyki puszczanej z komórki. I nie była to ani cumbia, ani disco andino, tylko mroczne, niemal satanistyczne dźwięki.
    - Jesteś z Polski? - zapytał – A macie tam jakiś fajny zespół?

Metal world

    Szybko przeszukałem pamięć. Jako stary punkowiec nie słuchałem tego typu muzyki, ale po koromysłach przeskoczyło mi: Vader. W końcu był znany w Japonii. No, a może to Behemot? Nieważne. Vader.
    - Wejder – powiedziałem fonetycznie.
    - Wejder? - Mirko pokręcił głową, nie znał.
    - Wader – spróbowałem.
    - Wader? Aaaa. Bader! Znam! - uradowany metalowiec szybko odpalił na komórce – Bader, Bader. Dobra nuta.
    Bardzo go to widać uradowało, że mógł przed gościem z dalekiego kraju pochwalić się znajomością tego dość niszowego zespołu. Mnie z kolei ucieszyło, że gdzieś w odległych Andach mieszka sobie taki Mirko, który nijak nie pasuje do otoczenia, a zna coś z Polski.

Uliczka w Tarmatambo

    Cóż, posiedzieliśmy jeszcze chwilę, pogadaliśmy, niestety jednak chłopakom coraz bardziej plątał się język. Mimo, że nie chcieli mnie puścić w końcu udało się grzecznie pożegnać i ruszyłem na przystanek skąd udało mi się złapać collectivo do Tarmy. A trzech Indian dalej świętowało przy piwie i dźwiękach Vadera.


Historia tu opisywana wydarzyła się niemal rok temu. Teraz zaś Autor znowu jest w Ameryce Łacińskiej, ale naprawdę nie wie, jak będzie celebrował Dzień Zaduszny.

27 października 2023

Ostatni przyjazny dom

    Wracaliśmy do miasteczka Cotahuasi z wyprawy w poszukiwaniu starożytnych cmentarzy (o czym pisałem chwilę temu). Byliśmy mocno zmęczeni, i od wysokości i od palącego tropikalnego słońca (to, że nie byliśmy w dżungli nie znaczyło, że słońce nie mogło być tropikalne; jak się komuś nie podoba może użyć słowa "zwrotnikowe"). Nawet krajobrazy – już opatrzone – nie robiły na nas wielkiego wrażenia.
Kanion Cotahuasi
    Zjechaliśmy już na jako taki poziom i zbliżaliśmy się do miejsca, o którym – gdy podróżowaliśmy w tamtą stronę – nasz kierowca i przewodnik Marco stwierdził:
    - To ostatnie miejsce, gdzie można się zatrzymać i odpocząć, dalej w górę już niczego nie ma. Jak będziemy wracać możemy się tu zatrzymać.
    Cóż, tak postanowiliśmy uczynić, i podjechaliśmy do Ostatniego – teraz już Pierwszego – Przyjaznego Domu na naszej trasie. Tak, wiem, to zrzynka z tolkienowego Hobbita w tłumaczeniu pani Marii Skibniewskiej, ale tak mnie jakoś naszło słysząc naszego cicerone.
Reklama dźwignią handlu
    Choć tak naprawdę klimat był tu raczej postapokaliptyczny. Rodem z Mad Maxa normalnie. Wysuszone pola, żar lejący się z nieba i gorący porywisty wiatr zamiast chłodu przynoszący jeno suchy piasek wciskający się dokładnie wszędzie. Sam bar, serwujący wedle reklamy schłodzone piwo, wodę i napoje gazowane też nie odstawał od klimatu serii o australijskim bohaterze atomowej pustyni. Był bowiem zbudowany z najbardziej typowych materiałów konstrukcyjnych w Dzikich Krajach i terenach postapokaliptycznych: blachy falistej, plandeki i gazrurek.
Postapokaliptyczna knajpa
    Rzeczywiście, nasz Elrond miał na stanie delikatnie schłodzone piwo (właściwie to po prostu nie było ciepłe – ale to nawet lepiej, w tym upale picie mocno schłodzonych napojów jest co najmniej niezdrowe, a może i niebezpieczne) – i wcale nie przypominał miejscowych.
Pustynny barman
    Usiedliśmy, jak to tu (i na naszych wsiach także) w zwyczaju w kółku i napiliśmy się. Oczywiście nie z gwintu (ta forma jest poprawna – "z gwintu", nie "z gwinta", chociaż wszyscy i tak używają tej drugiej). Gospodarz przyniósł szklanki.
    - Proszę – powiedział – U nas to pijemy kulturalnie, ze szklanek, a w takie Argentynie te prostaki to z gwintu piją. Niehigieniczne to.
    Nie chcieliśmy prostować, że i u nas często się tak pije piwo – a przynajmniej kiedyś, gdy jedna butelka musiała wystarczyć na kilka osób. Sam pamiętam, kiedy trzeba było się po meczu z kolegami oranżadą podzielić. Piliśmy oczywiście z jednej butelki, nikt nie robił z tego powodu żadnych ansów, trzeba tylko było po wypiciu a przed podaniem następnemu przetrzeć szyjkę ręką. Tak było kulturalnie, choć jak dzisiaj patrzę, to chyba niezbyt higienicznie. Ale wtedy nikomu to nie przeszkadzało, nikt duru brzusznego ani nawet zajadów nie dostał. Tak to z tymi zarazkami bywa.
Barowa infrastruktura
    Teraz uwaga – jesteśmy w najgłębszym kanionie na Świecie, zamieszkałym przez potomków Inków (poza nami i Elrondem), więc i tak przyziemny rytuał jak wspólne napicie się piwa musi mieć indiański sznyt. Pomijam oczywiście ofiarę dla Pachamamy przed pierwszym łykiem, ale samą technikę. Oto pomiędzy biesiadnikami krąży sobie butelka – i każdy sam sobie do kubeczka nalewa. Jesteśmy tu wspólnotowo, nie ma starosty który tempem picia i ordynowania napoju by komenderował. Elrond robił za to za podczaszego, donosząc butelki – które tu mają najdziwniejsze pojemności, bazujące na systemie metrycznym, imperialnym i całkiem losowo wybranych cyferkach. Tu zdaje się były to butle 620 mililitrów – i nie wypiliśmy ich zbyt dużo, tym bardziej, że nasz kierowca był Indianinem, dość wrażliwym na alkohol. A przecież musieliśmy jeszcze dojechać do Cotahuasi.
Indiańska biesiada (foto: P. Kawiak)
    Stamtąd zaś z powrotem autobusem do Arequipy – to najszybsza droga by dostać się do Kanionu Cotahuasi, pozostałe miejscowości do których można dotrzeć z Cotahuasi nie dość, że były daleko, to jeszcze niezbyt wielkie, i z nich dalej trzeba podróżować. A Arequipa ma lotnisko – skąd można dolecieć do Limy. Można też oczywiście i do Cuzco ale – to charakterystyczna rzecz siatki połączeń lotniczych w Peru – przez Limę. Czasami lepiej jest w dawnej stolicy Inków wsiąść w autokar.
W kanionie
    Co zaś do dziwnych rytuałów spożywania alkoholu – najzabawniejszy jaki znam pochodzi z Żuław Wiślanych. Oprócz bowiem ascetycznych menonitów (grupa wyznaniowa wypędzona przez Ludzi Radzieckich w 1945, specjaliści od ujarzmiania niesprzyjającego środowiska i przekształcania w żyzne obszary rolnicze; także mistrzowie melioracji) mieszkali tam zwykli chłopi, jak to chłopi lubiący sobie wypić. A gżdylnąć było co, ponieważ produkowano tam lokalną jałówcówkę, machandel (najsłynniejsza była z Nowego Dworu Gdańskiego, ówczesnego Tiegenhofu). Dziś trunek ten można w kilku miejscach znowu wypić w Gdańsku – a co lepsze lokale serwują go tak, jak pito go w tym portowym mieście: w kieliszku zalewano wódką suszoną śliwkę nabitą na wykałaczkę. Owoc wkładało się do buzi, w policzek, wypijało kieliszek i przeżuwano śliwkę. Potem trzeba było złamać wykałaczkę – niech ona pęknie zamiast masztów kupieckich okrętów. Oczywiście żuławscy chłopi pili machandel w inny sposób. W karczmie zamawiano cały garniec alkoholu z cukrem i spożywano go w kółku. Za napój płacił ten, który napił się przedostatni. Aby więc nie wydać fortuny trzeba było myśleć strategicznie oraz znać swoje i współbiesiadników możliwości. Zwyczaj ten zanikł po 1945 roku, kiedy zmieniła za sprawą Armii Czerwonej się struktura etniczna tych ziem.
Menonicki dom podcieniowy w Gdańsku

20 października 2023

Kino Nowej Przygody

    Kto – z ręką na sercu – nie chciał badać tajemniczych ruin w egzotycznych krajach czy znajdować tajemnicze artefakty niczym bohaterowie filmów Kina Nowej Przygody takich jak Henry Jones Junior, Allan Quatermine czy nawet Jack Colton i Joan Wilder (albo, jeśli się jest dużo młodszym – Lara Croft)? Otóż w Dzikich Krajach jest to niemal możliwe. Niemal, bo praktycznie wszystko co bardziej imponujące już znaleziono, a magiczne artefakty są rzadsze niż dobrobyt w komunizmie, niemniej zdarzają się jaśniejsze momenty, więc zanućmy "tu tutu tuu tu tutuuu" i w drogę.
Najsłynniejsze zaginione i odnalezione miasto Świata
    Jeszcze jedna uwaga dotycząca odkrywania starożytności – musi tego dokonać Gringo. O Patallaqcie miejscowi doskonale wiedzieli, ale w świadomości pozostał Henry Birgham III, który informacje o Machu Picchu przekazał na Zachód (i tak nie był pierwszym Białym, ale miał dojście do prasy – co też jest istotne). Sam poczułem się niemal jak odkrywca w kurorcie Cerro Azul, w którym znajdują się ruiny preinkaskiego Huarco. Miejsce przez Białych nieczęsto odwiedzane, a w języku polskim o tym miejscu nie ma chyba żadnych informacji (poza może wzmianką u pani Rostworowskiej, peruwiańskiej profesor polskiego pochodzenia), więc tworząc na blogu dwuczęściowy wpis o zaginionym królestwie Huarco zdałem się w pięciu procentach odkrywcą.
Zaginione królestwo Huarco
    
Tym razem byliśmy w Kanionie Cotahuasi, miejscu, gdzie od Białych na festynie miejscowi brali autografy, więc tu szansa na "odkrycie" czegoś nowego była dużo większa.
     - Pojedziemy zobaczyć starożytne przedinkaskie cmentarzyska – zakomenderował miejscowy cicerone Marco i wsiedliśmy w jego terenówkę.
Kanion Cotahuasi
    Starożytnych cmentarzysk jest w Peru dostatek. Na przykład w Tarmatambo powyżej kompleksu colcas, spichlerzy, znajdują się jaskinie w których złożono ludzkie szczątki. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę powiedzieć, że to kości antenatów dzisiejszych mieszkańców, Inków – miejscowi nadal składają tam ofiary z liści koki (no, albo to dużo starsze kości, i cześć oddawana jest tam duchom gór czy czemuś takiemu).
Zespół inkaskich magazynów z górującymi nad nim jaskiniami z pochówkami
    W każdym razie ruszyliśmy odkrywać peruwiańskie starożytności. Trafić tam nie było wcale tak łatwo, mimo, że wszędzie otwarta (choć mocno pochyła) przestrzeń. Wysiedliśmy gdzieś na środku niczego i zaczęliśmy szukać.
    - Byłem tu jakieś dziesięć lat temu – zaczął tłumaczyć się Marco – I trochę się zmieniło. Poprowadzili nową drogę, ale to musiało być gdzieś tu.
    Faktycznie – podjechaliśmy asfaltem. I zaczęliśmy kręcić się po okolicy. W końcu znaleźliśmy niewielki murek z dość luźno ułożonych kamieni. Na Wyspach Brytyjskich byłaby to miedza pomiędzy pastwiskami, tu mogło to być cokolwiek. Ale znaczyło, że tu musi być gdzieś jakaś cywilizacja. Rzeczywiście – wdrapaliśmy się na stromy pagórek i na niewielkim plateau ujrzeliśmy koliste struktury górujące nad doliną.
Cmentarzysko
    - To grobowce – wyjaśnił Marco - Ale tylko szlachty. Biednych chowano gdzie indziej, i zwyczajnie. bez takich budowli.
    Szybko okazało się, że są tu dwa typy grobowców – okrągłe otwarte struktury oraz niewielkie kamienne kurhany (możliwe, że zwące się chullpas, andyjskie wieże pogrzebowe). Świadczyć to mogło o dość długim czasie użytkowania miejsca, choć wiek trzech tysięcy lat podany przez naszego przewodnika jest nieco zawyżony. Ja obstawiałbym najwyżej tysiąc, a co do kamiennych kopców to i mniej – w niektórych znaleźliśmy zmurszałe bielejące kości.
Kamienny kurhan, chullpa
    Jedynymi artefaktami (kość nie jest artefaktem – ten, jak nazwa wskazuje, musi być sztuczny, stworzony ręką człowieka albo Starożytnych Kosmitów) były liczne fragmenty glinianych skorup.
Były to kawałki dzbanów z których w czasie ceremonii pogrzebowej pito chichę – po czym kubek roztrzaskiwano.
Roztrzaskane skorupy
Gliniane artefakty
    Innych pozostałości raczej trudno się tu spodziewać – w całym Peru na porządku dziennym są rabunki starożytnych grobów. Państwo walczy z tym procederem, ale nieskutecznie. Widać szacunek do zwłok przegrywa z chęcią poprawienia swego losu (chodzi oczywiście o los dolares). Czasami podejmowane są prywatne inicjatywy w celu zachowania miejscowego dziedzictwa w kraju: pisałem o wytwórni pisco której właściciel w zamian za alkohol zbierał od złodziei wykopane mumie i inne artefakty? Pisałem.
Mumia w bodedze w Ice, kultura Paracas
    Niedługo potem pojechaliśmy w jeszcze bardziej tajemnicze i starożytne miejsce. Miało to być stanowisko odwiedzane przez pierwotnych koczowników żyjących w Kanionie Cotahuasi tuż przed pojawieniem się tu rolnictwa. I konia z rzędem temu, kto mi powie kiedy to było – na pewno później niż u nas.
    - Musicie szukać kwadratowego kamienia – brzmiała bardzo filmowa wskazówka udzielona przez miejscowych wieśniaków – Pojedziecie w górę i będzie.
    Ruszyliśmy – po pokonaniu kilkunastu ostrych zakrętów, wysoko nad wioską, rzeczywiście był kwadratowy olbrzymi głaz.
Kwadratowy kamień
    Podeszliśmy do niego – nie powiem, że cały był wymalowany, bo do Altamiry brakowało mu kilka klas, ale na mnie zrobiło to wrażenie. Zwłaszcza, że w niewielkich jaskiniach u stóp skały także leżały ludzkie szczątki.
Po lewej Joan Wilder, po prawej Indiana Jones
W środku Jose, miejscowy, odpowiadający za elementy humorystyczne
    Choć kości wyglądały na starsze niż na poprzednim stanowisku to malunki były niezwykle wyraźne, jakby zrobione kilka lat temu. Nie mam pojęcia czy prehistoryczne farby były tak odporne na warunki klimatyczne, czy nawis skalny ochraniał je przed słońcem, deszczem i wiatrem, czy ktoś je odnawiał, czy może kiedyś były całkiem innego koloru i przez kilka tysięcy lat zblakły. Nie jestem specjalistą. Dla mnie ważne było, że znalazłem coś, czego niewielu ludziom dane było zobaczyć. Ludziom z mojego kręgu cywilizacyjnego: miejscowi pewnie oglądali to tłumnie, ale co tam.
Prehistoryczne malowidła. Pewny jest tylko Krzyż Południa.
Pozostałe obrazki to być może Starożytni Kosmici i lama widziana z tyłu
    Ach, na koniec coś o czyhających tam na nas niebezpieczeństwach. Podobno w okolicy nie było jadowitych węży, ale za to licznie rosły kaktusy. Niezwykle wręcz agresywne, o brzydkim zwyczaju odłamywania swoich kolczastych łodyg, przyczepiające się do ubrania i ciała niczym nasze dziady – tylko mocniej i bardzo boleśnie. Potrafiły też przebijać bez najmniejszego problemu grube podeszwy (o bucich językach nawet nie wspominam) lekkich butów trekkingowych. A kolce (właściwie to liście tych kaktusów) miały brzydki zwyczaj odłamywać się i zostawać w stopie.
Kaktusy-dziady

16 października 2023

Kanion Cotahuasi cz. 2

    Ogólnie rzecz ujmując – przez te kilka dni naszego pobytu w Cotahuasi trafiły nam się trzy imprezy. Oprócz wspomnianego turnieju piłkarskiego jeszcze procesja z prawdziwą fiestą i corrida z potańcówką. Cóż, takie zabawy mają niezwykle integracyjny wpływ na miejscową społeczność bo, podobnie jak na Półwyspie Iberyjskim, są obowiązkowe. Wiadomo – jak sjesta przymusowy odpoczynek, jak fiesta – zabawa. Zresztą gdyby nie wpływ kultury hiszpańskiej i tak by były: miejscowi, jak pisałem, przywiązani są do wykonywania wszystkich czynności wspólnie.
Kanion Cotahuasi
    Od razu napiszę – na corridę się nie załapaliśmy, na fiestę po procesji nie poszedłem z racji wspominanej kontuzji i zmęczenia (a trochę szkoda – kiedy gniłem w hotelu dostałem telefon: stary, co tu się dzieje, jest totalna impreza a miejscowe dzieciaki biorą od nas autografy, jak od jakichś gwiazd! - rzeczywiście, byliśmy jedynymi Gringos w okolicy, i już samo to stanowiło dla miejscowych atrakcję, a jeśli dodamy do tego, że koleżanka która z nami podróżowała była niebanalnej urody blondynką o jasnych oczach to już w ogóle; zresztą to nie był pierwszy raz, gdy jako obcy spotykaliśmy się z zainteresowaniem w południowoamerykańskich wioskach, podobnie jak u nas w Polsce ludzie na wsi są ciekawi świata i zainteresowani przybyszami; w miastach jest zgoła inaczej, no i niebezpieczniej), a turniej piłkarski... Cóż, turniej piłkarski. Okazał się nad wyraz owocny.
Zabawa w Cotahuasi
    Kiedy w końcu nas zauważono i poznano cel wizyty jeden z miejscowych przedstawił się jako alcade (wójt, sołtys) sąsiedniego pueblo i obiecał, że zaraz kogoś znajdzie, kto nam pomoże. Nie do końca mu wierzyliśmy – co prawda byliśmy w kręgu kultury macho w której mężczyzna musi pokazać swoją męskość, zaradność i pozycję, ale wiedzieliśmy też, że Latynosi bardzo lubią ubarwiać rzeczywistość. To wspaniała sprawa, gdy słucha się jakiejś opowieści, ale troszkę gorsza gdy chce się załatwić coś konkretnego.
  Faktycznie, ów Latynos okazał się osobą nieźle poinformowaną (między innymi wskazał pizzerię gdzie można było – mnie to nie dotyczyło – zjeść coś wegetariańskiego i pizzę mrożoną), ale już nie pamiętam, czy to on był spiritus movens spotkania z Marco.
Miasto nocą
    Pod dworzec podjechał bowiem niewielkiego wzrostu Latynos raczej pochodzenia indiańskiego:
    - Spoko, nie ma problemu – powiedział – Jestem stąd, ale pół roku mieszkam w Arequipie, i pracuję jako przewodnik. Tylko – wskazał na dwójkę pociech siedzących na tylnym siedzeniu – odwiozę dzieciaki.
Widok na kanion i górujący nad nim wulkan
    Jak powiedział tak zrobił – z tym, że zabrał ze sobą potomków. Małe Indianiątka musiały jednak zająć miejsca w bagażniku, ale wcale im to nie przeszkadzało, były tam zamontowane foteliki. Ruszyliśmy do sąsiedniej wioski, Cahuny. Tam musieliśmy wspiąć się na górę – jak każde szanujące się miejsce w Peru kanion Cotahuasi także miał bowiem opuszczone inkaskie miasto.
Ruiny inkaskiego miasta w Cahunie
Współczesna Cahuna
    Tu także Marco nas zostawił – mieliśmy własnym sumptem dostać się do miejscowości Alca, leżącej głęboko w dolinie. Podpowiem, że trasa ta biegła – ba, była – inkaskim traktem włączonym do Qhapaq Nan, imperialnych dróg królewskich.
Widok na Alkę
Inkaskie drogi w kanionie
    Tempo naszego spaceru dalekie było od czasów wykręcanych przez chyżonogich chasqich (Marco zdradził nam, że w okolicy mieszkają potomkowie tych inkaskich gońców, niestety tym razem nie udało się nam z nimi spotkać), ale skupiać musieliśmy się także na przepięknych widokach i nieprzyjaznych spojrzeniach południowoamerykańskich wielbłądowatych (przypominam: lamy i alpaki, podobnie jak wielbłądy nie plują – wystrzeliwują w kierunku napastnika nadtrawioną treść żołądka; ale za to są całkiem smaczne i mają ciepłą wełnę).
Zła lama
    Następnego dnia okazało się, że Marco był także posiadaczem sporego samochodu terenowego, dzięki czemu mogliśmy ruszyć na bezdroża kanionu Cotahuasi nie bojąc się utkwić gdzieś w trasie. A naprawdę było tu co oglądać – przez chwilę można było się nawet poczuć niczym jacyś archeolodzy, bohaterowie filmów Kina Nowej Przygody, innym razem jak Hobbici przybywający do Rivendell.
W drodze do Rivendell
    No, ale o tym będzie w następnych wpisach – bo opowieść o Cotahuasi trochę się rozrosła, więc warto przybliżyć to nie znane szerzej w Polsce miejsce.
Widok na kanion
Pola uprawne w kanionie

13 października 2023

Kanion Cotahuasi cz. 1

    Bywając w Dzikich (choć nie tylko) Krajach staram się, zwłaszcza podczas którejś z kolejnych wizyt oprócz miejsc turystycznych odwiedzać także takie mniej znane, lokalne, bardziej parchate. Bywa, że czasem na głowę pokonują sławniejszych konkurentów (a czasem oczywiście nie; trzeba przekonać się samemu). Grunt, że nie ma tam tłumów turystów.
    Tym razem na celownik wzięliśmy Kanion Cothauasi – jeden z najgłębszych (o ile nie najgłębszy; naukowcy nie mogą się zgodzić w jaki sposób zmierzyć głębokość) kanionów Świata.
Panorama Kanionu Cotahuasi
    Tak, wiem – nie jest zbyt znany, w przeciwieństwie do sąsiedniego, zwącego się Colca. Tam organizowane są wyprawy, spływy, trekkingi... Może nie na wielką skalę, ale zawsze. Zresztą inni naukowcy uważają, że to właśnie Colca jest najgłębszy na Świecie, oba zaś są ze dwa razu głębsze od słynnego kanionu Colardo w USA (i nie wiem ile od najgłębszego europejskiego kanionu rzeki Tary, leżącego w Czarnogórze). Kanion Colca ma tę przewagę, że jest kilka godzin bliżej od Arequipy od Cotahuasi, ale bądźmy szczerzy: to niewielka różnica. W każdym razie wsiedliśmy wieczorem w rejsowy autokar i trochę po północy byliśmy już na miejscu. O ile mnie pamięć nie myli po jakichś siedmiu godzinach.
Kanion Cotahuasi
    Dworzec w Cothauasi, położony tuż obok areny do walk byków (starożytny ten rytuał przypłynął tu razem z konkwistadorami i zakorzenił się na dobre) nie był przesadnie imponujący. Do centrum było stąd kilkanaście minut piechotą – pustą drogą. Była noc, a miasteczko nie było turystyczną mekką. Oczywiście, w dzień można było na przykład wypożyczyć sobie quady by pojeździć po okolicy, był też jeden sklepik pełniący funkcję punktu informacji turystycznej (pan tam urzędujący na wieść, że jesteśmy z Polski od razu pochwalił się, że zna inżyniera Malinowskiego, twórcę kolei andyjskiej i peruwiańskiego bohatera narodowego; jakoś tak tylko Niemcy i niektórzy Polacy o Polakach się źle za granicą wypowiadają, tak, to jesteśmy postrzegani całkiem dobrze), ale w nocy? No w nocy nikogo i niczego. Mimo to udało się znaleźć hotel – o dziwo o standardzie niemal południowoeuropejskim – tylko nie było robali. Peruwiańskie trzy gwiazdki, cymes.
Hotelowy dziedziniec
    W każdym razie – kanion okazał się miejscem czarownym – postaram się wrzucić tu sporo zdjęć, choć oczywiście nie oddadzą one ogromu tej naturalnej formacji. Choć oczywiście europejski turysta, przyzwyczajony do tego, że chucha się na niego i dmucha może poczuć się rozczarowany. Transport publiczny przygotowany jest pod potrzeby miejscowych, turystycznego właściwie nie ma (jedyna opcja to nieliczne taksówki), zaopatrzenie zapewnia kilka niewielkich sklepików ze wszystkim i niczym (wspaniałe to jest, każdy sobie może sklepik założyć), zaś jeśli chodzi o restauracje – to są typowo peruwiańskie. Parchate i serwujące głównie ryż z kurczakiem – czyli najtańsze dania. Cóż, na biednej prowincji je się to co jest, więc różnego rodzaju niejadki i wegetarianie mają utrudnione życie. W miasteczku są też dwie pizzerie, ale – to już całkiem piękna sprawa – serwują tylko pizzę mrożoną. W jednej możliwe jest skomponowanie własnego placka, bo mają podkłady z ciasta mrożonego w stanie surowym, druga, położona w malowniczych uliczkach ma tylko gotowe kupne zestawy. Takiej pizzy w lokalu jeszcze nie jadłem, przyznam się szczerze.
Widok z miasteczka na kanion
Cotahuasi nocą
    Wyspani i najedzeni ruszyliśmy zwiedzać miasteczko. Szybko nam poszło, Cotahuasi leżało na brzegu głębokiej rozpadliny, więc trudno było odejść gdzieś daleko – złapaliśmy więc taksówkę i dwa dni jeździliśmy z miejscowym chłopakiem, który swoim niewielkim samochodzikiem dokonywał cudów zręczności – asfalt widziały tu tylko główne drogi – a raczej droga prowadząca w stronę Arequipy. Pozostałe trakty były w miarę utwardzone, nie można powiedzieć, ale jazda nimi w porze suchej mogła przyprawić o pylicę. Co jakiś czas krętymi serpentynami jeździły beczkowozy polewając piasek – tak, byliśmy w porze suchej. Oczywiście, miejscami nawet taka droga się kończyła, zaczynały się wyboje, albo nawet zwykłe ścieżki, pamiętające jeszcze czasy prekolumbijskie (był to element inkaskich Qhapaq Nan, królewskich dróg, wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO).
Qhapaq Nan
    Tak więc nasz taksówkarz zabrał nas do nieodległego wodospadu Sipia – mimo pory suchej wyglądał imponująco.
Wodospady Sipia
    Podjechaliśmy też do nieodległej wioski Pampamarca – między innymi by wspiąć się na stromą skałę by podziwiać miejscowy Kamienny Las. Cóż, pisałem, że pod wulkanem w Arequipie odniosłem lekką kontuzję, a ze złamanym palcem u stopy ciężko byłoby mi, nie tyle wejść, co zejść, więc zająłem się kontemplowaniem tarasowych pól Pampamarki. Miały one oczywiście pochodzenie prekolumbijskie, czyli uprawiane były bez mała od pół tysiąca lat. No. Może dłużej. Może i od tysiąca. A wyglądały jak te w Azji Południowo-Wschodniej, co tylko potwierdza, że człowiek w podobnej potrzebie wpada na podobne pomysły. Choć oczywiście Teoretycy Starożytnej Astronautyki mogą mieć odmienne zdanie.
Pampamarca
Pola tarasowe Pampamarki
    Niestety, nasz kierowca miał do załatwienia swoje, zapewne ważne sprawy, i po powrocie z Pampamarki zostaliśmy bez podwodu. Cóż było robić – poszliśmy na pekaes i liczyliśmy na łut szczęścia. Już kiedyś – o czym pisałem przy okazji wizyty w innym, mikroskopijnym, kanionie – nam się udało. Tym razem czekaliśmy i czekaliśmy. Na szczęście na niedalekim boisku odbywały się zawody sportowe – dziecięcy turniej piłki nożnej. A to znaczyło, że zawsze można było kogoś spotkać.
Zabawa taneczna na corridzie

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...