Tłumacz

29 kwietnia 2022

Berberowie cz. 1

    Grecki historyk Herodot tak pisał o mieszkańcach północno-zachodniej Afryki (znaczy Maghrebu): Przeklinają oni słońce, gdy wysoko nad nimi stoi, i do tego jeszcze złorzeczą mu wszelakim brzydkim słowem, ponieważ zamęcza żarem swym zarówno samych ludzi, jak też ich ziemię. Po następnych dziesięciu dniach marszu spotyka się inny wzgórek solny i wodę; dokoła niego też ludzie mieszkają. Do tego solnego wzgórza przylega góra, która nazywa się Atlas. Jest ona wąska i zewsząd zaokrąglona, a ma być tak wysoka, że szczytów jej nie można zobaczyć, nigdy bowiem nie są wolne od chmur - ani latem, ani zimą. Krajowcy mówią, że ta góra jest słupem niebios. Od niej też ci ludzie otrzymali nazwę, bo nazywają się Atlantami. Podobno nie jedzą oni nic żyjącego i nie mają żadnych sennych widzeń. Aż do Atlantów mogę wymienić nazwy ludów zamieszkałych w paśmie piasków, odtąd już nie. Sięga zaś to pasmo aż do Słupów Heraklesa i jeszcze poza nie.

Widok na Atlas

    Mimo, że to Pauzaniasza, takoż Greka uważać można za autora pierwszego bedekera, to i historyczne dzieło Herodota dostarcza przecież wiele ciekawostek dziś byśmy powiedzieli turystycznych (warto się z obiema pozycjami zapoznać, ja niestety muszę robić to w polskich tłumaczeniach, ponieważ znajomość greki posiadam li-tylko bierną: to znaczy umiem czytać, natomiast sensu odczytywanych słów raczej nie rozumiem; na podobnej zasadzie działało średniowieczne warckie Bractwo Literaków, którego członkowie obowiązani byli umieć czytać po łacinie, choć niekoniecznie za zrozumieniem – nie należy mylić tego z postępującym współcześnie wtórnym analfabetyzmem) – a o samych mieszkańcach północno-zachodniej Afryki znaleźć tam można sporo informacji. Byli wszak Afrykańczycy od wieków ważnym składnikiem śródziemnomorskiej Ekumeny – od zachodnich Libijczyków walczących przez setki lat z Egiptem poprzez Mauretańczyków wespół z Rzymem bijących się z Kartagińczykami (i odwrotnie, broniących Kartaginy przed Rzymianami) po owych złorzeczących słońcu Atlantów żyjących na totalnej już pustyni. Dziś potomkowie owych ludów (pomieszani oczywiście z różnymi przybyszami, choćby z germańskimi Wandalami i semickimi Arabami) zwani są Berberami (to obca nazwa, z greki, oznaczająca barbarzyńców; sami siebie określają Imazighen, Amazygowie, czyli Freemeni "wolni ludzie"). I choć trudno dziś znaleźć wśród nich postaci pokroju Juby czy Masynissy, to jednak Zinedine Zidane'a zna każdy, kto kiedykolwiek i gdziekolwiek kopał piłkę (świadczy to raczej źle o całości Ludzkości, nie o słabości Berberów).
    Jadąc do Maroko miałem niezbyt wielką wiedzę o Berberach, nie przekraczającą powszechnych informacji o tym Ludzie: ot, Masynissa i Jugurta wojowali z Rzymem i Kartaginą, Kabyllowie (z tej nacji wywodzi się pan Zidane) wespół z Francuzami i algierskimi Arabami mieli bardzo trudną historię w XX wieku a Tuaregowie w Mali próbowali na początku tego stulecia wywalczyć niepodległość (nie udało im się, tak jak Rifenom u progu poprzedniego). No, może byłem w lepszej sytuacji, gdyż zetknąłem się z pozostałościami ludów berberyjskich, o których Herodot nie wiedział już nic pewnego i nie był w stanie nawet ich wymienić.

Pozostałości po Guanczach

    Znaczy się, z kanaryjskimi Gunaczami, Igwanciyen – ale po nich nie przetrwało zgoła nic (bo słynne Piramidy z Guimar zdają się być tworem dużo późniejszym).

Piramidy w Guimar
Guanczowie dzisiaj: Kanary guanczowe i wolne

    W każdym razie w VIII wieku Berberowie ostatecznie przyjmują islam (nie bez problemów, w pewnym momencie Salih ibn Tarif tworzy bowiem własną religię w opozycji do napierających Arabów) i odtąd zaczyna się powolny i trwający do dziś proces arabizacji miejscowych plemion. Ba, uczestniczą w nim nawet berberyjskie dynastie panujące nad regionem, w tym i obecni władcy Maroka, Alawici.
    Poprawę i delikatną emancypację Berberów przyniósł dopiero koniec XX wieku – i masowy rozwój turystyki. Okazało się bowiem, że inostrańcowi łatwiej jest coś sprzedać, jeśli jest to "miejscowe". Niech nawet będą to jakieś chińskie podróbki, ważne, żeby wyglądały jak rodzime, i sprzedawane były przez przebierańców stylizowanych na autochtonów. Ha!

Flaga Berberów

    Na szczęście w Dzikich Krajach bardzo często turystyczny chłam na bazarach jest wciąż miejscowego pochodzenia, a owi przebierańcy (albo chociaż ich rodzice) rzeczywiście – przynajmniej od święta – chodzą w ludowych strojach. Właśnie spacerując po starówce (nie – medynie, starówce właśnie, w następnym nawiasie wyjaśnię) nadmorskiej As-Suwajry (znaczy się, założonego i zbudowanego przez Portugalczyków Mogadoru – stąd i europejskie, trochę kolonialne, stare miasto, nie typowa arabska medyna) natknąłem się na takiego przebranego Berbera. Chłopak pochodził z interioru, tam miał rodzinę (i wielbłądy), a tu pracował w handlu i turystyce – znaczy sprzedawał pamiątki i organizował wycieczki po pustyni.

Port w Mogadorze

    - Co wiesz o Berberach? - zapytał, a ja wysiliłem pamięć: w książkach o przygodach Tomka Wilmowskiego pisali, że mieli niebieskie twarze, ponieważ odbarwiały się one w wyniku noszenia turbanów barwionych indygo.
    - Mają niebieskie – zacząłem, ale mój gospodarz nie pozwolił mi skończyć.

    - Niebiescy Ludzie Pustyni – stwierdził z dumą – To właśnie my!

Niebiescy Ludzie Pustyni w przerwie na herbatę

    Potem – co oczywiste – zaprosił mnie na herbatę do swojego składziku; taka konwencja, odmówić nie wypadało, choć nic nie kupiłem; niemniej jakby ktoś chciał pojeździć na wielbłądach po Saharze, to chyba jeszcze mam gdzieś kontakt.
    Swoją drogą później spotkałem owego biznesmena jeszcze kilkukrotnie, zarówno w stroju pustynnym, jak i po cywilnemu, w dżinsach i katanie, i jednak namówił mnie na kupno miejscowych naparów (znaczy, herbatek; nieprzesadnie smaczna, muszę przyznać, acz korzenna). Zwabił mnie do składu z ziołami:

    - Patrz, to pustynny cukier – powiedział częstując mnie korzeniem lukrecji; w przeciwieństwie do wytwarzanych zeń w krajach germańskojęzycznych słodyczy roślina ta na surowo w smaku jest przyjemna – a to moi koledzy, Berberzy – wskazał na właścicieli sąsiednich sklepików.

    - Hue, hue, all Berbers are crazy! - odparł jeden z nich, z tragicznym akcentem i uśmiechem przypominającym Goofy'ego – Ah ju, wszyscy Berberzy są szaleni!

    Wszystkich akurat nie spotkałem, bo w środkowym Maroku żył tylko jeden z berberyjskich narodów, więc trudno mi to potwierdzić, niemniej okazało się, że na prowincji berberyjskość wciąż ma się świetnie, i jest na co dzień, nie tylko dla turystów (choć dla nich też).

Mieszkaniec pustyni

25 kwietnia 2022

Karawanseraj cz. 3

    Była zima, więc w wysokich partiach gór Atlas pogoda była co najmniej słaba: na zmianę mżyło i padało, a niebo miało kolor ołowiu. Nasza karawana, autokar, zatrzymał się w niewielkiej wiosce Taddart – istniejącej tu prawdopodobnie tylko dla obsługi podróżnych.

Karawanseraj w górach Atlas

    - Pół godziny przerwy – zarządził kierowca (to znaczy: coś powiedział w marokańskim arabskim, a ja dopytałem się współpasażerów, a ci pokazali mi po prostu godzinę planowanego odjazdu; to nic, że byliśmy spóźnieni, postój i posiłek był rzeczą świętą).
    Wysiadłem i rozejrzałem się po niewielkiej, jakby nie było, osadzie. Przydrożne sklepiki, stragany i restauracje oferowały podróżnemu spragnionemu gastrycznych wyzwań wiele opcji: od herbaty po dwudaniowy obiad z owocami na deser. Gorące jedzenie w chłodny dzień parowało, kusząc zgłodniałego przechodnia.

Gorące przekąski

    Hitem kulinarnym tego współczesnego karawanseraju był tajin, tadżyn – narodowa potrawa w Maroku, jednogarnkowe danie (oczywiście mięsne) serwowane w ceramicznym naczyniu o tej samej nazwie. Absolutnie polecam – jadłem kilkukrotnie, choć akurat nie w Taddart – tu skusiłem się jedynie na – również charakterystyczną dla miejscowej kuchni – zupę z soczewicy. Oraz na rozgrzewającą marokańską herbatę (jako wielki miłośnik tego trunku chyba popełnię o niej osobny wpis). W każdym razie: tadżyn jest świetny.

Zapraszamy na smaczne jedzenie
Tadżyn

    Pomiędzy zupą, a rozgrzewającą herbatą postanowiłem przespacerować się po wiosce (mając nadzieję, że dobrze zrozumiałem wyjaśnienia współpasażerów odnośnie godziny zbiórki i, że autokar nie odjedzie beze mnie). Jak wspominałem, miejscowość, może dzięki aurze, sprawiała dość przygnębiające wrażenie – trochę kolorytu próbowały nadać tylko drzwi. Były wielobarwne, w przeciwieństwie do reszty domostw, mających barwę okolicznych skał. Widocznie dawna berberyjska tradycja zdobionych drzwi nie umarła – zmieniły się tylko sposoby i formy przyozdabiania wejść, moim zdaniem in minus. Ale o swoim dość niechętnym podejściu do nowoczesności to już wspominałem, i to nie raz na blogu.

Marokańska herbata

    Niemniej stare, drewniane drzwi w moich oczach są dużo piękniejsze niż nowe i metalowe, nawet pomalowane na liliowo czy w jaki inny kolor (to znaczy w taki, który akurat był na składzie, najlepiej jaskrawy i inny niż u sąsiada).

Kolorowe drzwi dziś...
..i kiedyś

    Zresztą ogólnie jazda przez miasta i wioski Dzikich Krajów bardzo często może przyprawiać o oczopląs. Wszystko tam stara się być jak najbardziej kolorowe, krzykliwe – ogromne reklamy mają zwabić klienta i dać zarobić właścicielowi interesu. Często te billboardy są dość nieudane (bo robione bardzo amatorsko), zazwyczaj kiczowate, najczęściej zaś zawierają roznegliżowaną panienkę.
    Tu, w Maroko, kraju muzułmańskim, gołych gerlsów na plakatach nie było, ale miejscowi używali nagminnie innej sztuczki, jakże popularnej w Dzikich Krajach. Ten chwyt marketingowy stosowany był zresztą bardzo szeroko także i u nas, po tym jak skończyła się sowiecka okupacja i na pełnej kurtyzanie weszła do Polski konsumpcyjna kultura Zachodu. Wszystko, co się z owym Zachodem kojarzyło, miało znamiona luksusu, sukcesu czy wysokiej jakości. Po prawdzie różnie z tym bywało, ale na przykład firm powstałych w pierwszej połowie lat 90-tych XX wieku o nazwach kończących się na "-x" było legion.
    Nie zawsze jednak trzeba było wymyślać nowe nazwy – w przestrzeni publicznej pojawiły się setki, tysiące graficznych znaków wielkich światowych koncernów. Tak u nas, jak i w Dzikich Krajach umieszczenie takiego brandu symbolizuje jakby przynależność do ogólnoświatowej nowoczesnej społeczności. Makdonaldy czy inne marki mają świadczyć, że nie jesteśmy zaściankiem – a królem rozpoznawalnych marek jest niewątpliwie coc... Dobra. Nie będę robił reklamy. Sam bardzo rzadko spożywam ten najpopularniejszy na Świecie napój gazowany (wolę kwas chlebowy czy oranżadę), wynaleziony w XIX wieku w Stanach Zjednoczonych jako lek na żołądek (nadal jest tak stosowany; oraz jako odrdzewiacz – ale tu chyba lepsza jest konkurencyjna marka, ma więcej kwasu ortofosforowego), ale logo zna chyba każdy na planecie. Od dżungli po bieguny. Jest wszędzie – i wszędzie można ów napitek dostać (prawdopodobnie; jakiś czas temu gruchnęła plotka, że w Boliwii nie ma – organoleptycznie sprawdziłem, że jest). A skoro wszędzie, to i we współczesnych krawanserajach – niech przyjezdny wie, że trafił na światowych ludzi (wszak zajazdy zawsze były centrami informacyjnymi oraz ważnymi punktami dla przepływu nowych idei), a co.

Toufleht

    Albo, jeśli jest kosmitą, niech wie, że trafił na Ziemię.

Taddart

    Tymczasem jednak kierowca zatrąbił donośnie raz i drugi. Zrobiłem ostatnie zdjęcie tego współczesnego krawanseraju i wróciłem do autokaru. Po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę przez Atlas Wysoki, ku nizinie na której rozciągał się Marrakesz. Mój współtowarzysz podróży wrócił zaś do pokazywania mi filmików ze swoimi wielbłądami.

Właściciel wielbłądów i towarzysz podróży

    Swoją drogą bardzo pożyteczne stworzenia, jeszcze dziś bywają niezastąpione – choć akurat ich jeszcze nie jadłem (w przeciwieństwie do ich krewnych z Ameryki Południowej, tak, całkiem smacznych i także miejscami niezastąpionych w transporcie lokalnym).

Wielbłądy na pustyni

22 kwietnia 2022

Karawanseraj cz. 2

    Natura nie znosi próżni – gdy tylko wycofano zwierzęce karawany i zmieniono szlaki komunikacyjne od razu powstały nowe rodzaje karawanserajów, prawdziwe miejsca obsługi podróżnych (w sumie autostradowe MOP-y tak naprawdę zastępują dawne karczmy, austerie, zajazdy, karawanseraje). I podróżując do Marrakeszu właśnie zajechałem – wraz ze wspomnianym w poprzedniej części właścicielem wielbłądów – do takiego nowoczesnego karawanseraju.

Współczesny karawanseraj

    Była to ni mniej ni więcej dość ponura wioska wyrosła na środku niczego (a właściwie na środku wysokich gór) prawdopodobnie tylko dla obsługi pasażerów. Kierowcy rejsowych autobusów doskonale o tym wiedzieli, mieli znajomych karczmarzy, koło restauracji których zatrzymywali się z podróżnymi w zamian za ciepły posiłek (jest to zresztą standardowa procedura na całym Świecie, nawet w Europie Zachodniej jeszcze do końca nie wymarła).
    Poza tym odpoczynek po przebyciu niezbyt równych i górskich dróg należał się każdemu – i kierowcom, i pasażerom.

Atlas Wysoki
Marokańskie drogi

    Zresztą podróż do Marrakeszu zaczęła się standardowo w Dzikich Krajach – z przygodami. Kiedy w końcu autokar ruszył (fotele, pulpit kierowcy, sufit – wszystko obłożone było perkalowymi barwnymi narzutami; dobra, to nie były perkale, ale ładnie to brzmi), załadowany po brzegi, zamiast na trasę podjechaliśmy do... warsztatu autokarowego. Nie ukrywam, że nie znając arabskiego (ani klasycznego, ani w wariancie marokańskim), a i z francuskiego nie będąc orłem musiałem zdać się na podążanie za tłumem. A tłum karnie w miarę wysiadł z samochodu i jął – przenosząc liczne bagaże – przesiadać się do nowego, podstawionego obok. Znaczy – pierwsze auto musiało mieć jakąś awarię – może była to niezwykle popękana przednia szyba, dywagowałem. Okazało się, że nie – nowy, równie perkalowy środek transportu miał przednią szybę rozharataną jeszcze bardziej (potem okazało się, że to standard: kamienie wystrzeliwujące spod kół innych użytkowników drogi nie biorą jeńców; w górach nawierzchnia przypomina nieco szuter). Zająłem swoje miejsce (udało się usiąść tuż za kierowcą, wespół w z właścicielem wielbłądów) gdy nagle przechodząca obok berberyjska matrona wcisnęła mi w ramiona małego Berberka. Pani musiała iść się jeszcze o coś powykłócać z przewoźnikiem, więc pozostawiła pociechę w rękach najporęczniejszego pasażera – którym okazał się niezwykle zdziwiony Białas (pani Berberyjka była równie zdziwiona odbierając potomka – ale o tym innym razem). Kiedy już wszyscy zajęli miejsca – ruszyliśmy. Z niemal dwugodzinną obsuwą, ale przecież nikt się tym nie przejmował, no może poza jedynym Białasem w autokarze.

Przełęcz Tizi n'Tichka

    Kilka lat później (kiedy już poradziłem sobie z postrzeganiem czasu w krajach Południa) miałem jeszcze większą obsuwę. Jechaliśmy z pacyficznego wybrzeża Peru w wysokie Andy, do Cuzco. Najczęściej trasę tą pokonuję właśnie autokarem – może trwa dobę, ale pozwala łatwiej zaaklimatyzować się na wysokości 3,5 kilometra, na jakiej leży dawna inkaska stolica (aklimatyzacja trwa jakiś czas, bywa, że i kilka dni, więc sensu stricte i tak oszczędzam czas). Cały wic polega na tym, że wpierw autobus wtacza się na wysokość ponad 4000 metrów, potem zjeżdża do miasta Abancay (jakieś 2700 metrów, więc oddycha się w miarę swobodnie) i finalnie gramoli się na 3800, skąd zjeżdża do samego Cuzco. Zmiany ciśnienia, dosyć płynne, w czasie jazdy powodują, że organizm powoli przyzwyczaja się do tych trudnych dla niżowców warunków. Tym razem też tak było – mieliśmy właśnie podjechać na niezbyt architektonicznie okazały (ale za to kolorowy – dopiero co pisałem, że dworce w Dzikich Krajach są niezwykle barwne; oczywiście, kolory nie powodują, że stają się mniej brzydkie, przecież gierkowskie bloki z wielkiej płyty, obłożone styropianem i maźnięte małpimi kolorami nadal są brzydkie – tylko kolorowe) dworzec autobusowy. Gdy wtem: drogę zagrodziły nam setki rozłożonych opon (nie tylko nam, utknęliśmy w kilkukilometrowym korku w niezwykle nieatrakcyjnym mieście Abancay – będącym też punktem wypadowym do pobliskiego kanionu rzeki Apurimac).

Abancay - barykady

    - Co się stało? - dopytywaliśmy stewardesę; w Ameryce Południowej w dalekobieżnych autokarach często jest załoga.
    - Obsunęła się ziemia, i jedyna droga do Cuzco jest nieprzejezdna – wyjaśniła Latynoska – Kilka godzin potrwa zanim odblokują przejazd.
    Kilka godzin. Właściwie – rzecz trwała kilkanaście, i cały Boży dzień spędziliśmy kręcąc się wokół autokaru w niezbyt ciekawej okolicy (atrakcją były na pewno toalety w miejscowych jadłodajniach, całkowicie non for Gringos; ale fizjologii się nie oszuka). Kiedy ruszyliśmy w centrum powitał nas tłum ludzi z kilofami i łopatami.
    - O, cieszą się, że odblokowali drogę – stwierdziliśmy, choć po chwili refleksji doszliśmy do innych wniosków, gdyż zbieranina nie wyglądała na przesadnie rozradowaną i pokojową.

Kanion Apurimac

    Zapytana o nich ta sama stewardessa stwierdziła, że to właśnie byli górnicy, którzy w ramach protestu zasypali drogę, a później, w wyniku negocjacji czy tam działań innych łamistrajków na powrót ją udrożnili. Cóż, najważniejsze jest, żeby pasażerowie nie wpadli w panikę, prawda? No właśnie. Tak więc nie byliśmy spanikowani – tylko zmęczeni. Zanim jednak ruszyliśmy w dalszą drogę przynajmniej się najedliśmy. Albo chociaż zapełniliśmy żołądek – ponieważ gdy tylko podróżujący przez Abancay utknęli w korku od razu pojawiły się (głównie) panie serwujące na prawo i lewo spyżę – znaczy się: ryż z kurczakiem (didaskalia: w Dzikich Krajach, gdzie nie ma rozwiniętych form pomocy socjalnej ludzie muszą być kreatywni i obrotni, jeśli chcą przeżyć; socjalizm uczy lenistwa, jego brak zaś pracy i odpowiedzialności). Popełniłem kilka wpisów o peruwiańskiej kuchni, jest ciekawa, niemniej głównym – niemal jedynym – daniem jest właśnie pollo con arroz. Potrawa ta ma wiele odmian (w tym i wegetariańską, charakteryzującą się tym, że ryżu jest więcej niż kurczaka), ale wszystkie smakują tak samo.

Prawie jak kurczak z ryżem - kawia domowa

    Całe szczęście wioska Taddart, niewielka osada w środku niczego, miała zgłodniałym podróżnikom do zaoferowania szerszy wybór produktów gastronomicznych.

Taddart - wioska-karawanseraj

19 kwietnia 2022

Karawanseraj cz. 1

    Karawanseraj – czyli z tureckiego "pałac dla karawan" to właściwie nic innego jak zajazd dla podróżnych. Takie karczmy, austerie czy gospody istniały prawdopodobnie od czasu pierwszych poważniejszych wypraw – raczej handlowych – pomiędzy dwoma odległymi punktami. Czasem był to efekt ludzkiej kapitalistycznej kreatywności, czasem miejsca takie wyznaczali władcy chcący utrzymać łączność pomiędzy poszczególnymi częściami swych rozległych włości (właściwie wszystkie wielkie imperia tak robiły, no, może poza liczącą w dobie rozkwitu prawie 1 mln km Rzecząpospolitą, ale jako imperium pod wieloma względami byliśmy wyjątkowi).

Karczma śląska

    Tym niemniej słowo "karawanseraj" mocno pachnie Orientem (a powinno pachnieć łajnem koni, mułów czy innych wielbłądów zatrzymujących się w jego murach), choć spotkać je możemy także w Europie, głównie na terenach będących onegdaj pod wpływem Imperium Osmańskiego.
    I tak jednym z nielicznych zachowanych zabytków Bukaresztu jest właśnie karawanseraj Hanul Manuc (żeby było zabawniej, budynek ten stoi niemal vis-a-vis ruin dworu Włada III Drakuli, który to z uporem godnym lepszej sprawy tureckich żołnierzy wbijał na pal).

Hanul Manuc

    Od jednego z takich miejsc postoju karawan pochodzi nawet jedna z europejskich stolic – Saraybosna to dziś Sarajewo, stolica Bośni i Hercegowiny.

Panorama sarajewskiej starówki

    Swoją drogą na współczesnym starym mieście (Baszczarszija to dawny turecki bazar) dziś stoi dumnie turecki karawanseraj – Morica Han (han to z tureckiego "zajazd"), obecnie wykorzystywany jako sklep z orientalnymi pamiątkami dla nielicznych w Sarajewie turystów, choć w XVI wieku był chwalony jako miejsce postoju przez podróżników Świata Islamu. Miasto do tej pory jest położone bardzo malowniczo, lecz ostatnie bałkańskie wojny zostawiły na nim swoje piętno. Na pewno warto odwiedzić, choć niekoniecznie więcej niż raz.

Morica Han

    Również inna bałkańska stolica, Skopje, posiada turecki karawanseraj (a nawet trzy). To odbudowany po trzęsieniu ziemi w połowie XX-ego wieku przez polskiego architekta Stanisława Jankowskiego Suli An. Dziś co prawda mieści się tam szkoła plastyczna, ale kiedy jeszcze służył za zajazd mocno pachniał Orientem. Znaczy, w chłodne bałkańskie zimy konie pocztowe czy inne środki transportu zgromadzone na parterze budynku cały czas dogrzewały górne piętro.

Suli An

    Takich fikuśnych rozwiązań technologicznych zapewne nie potrzebowały karawanseraje w Ajt Bin Haddu – choć biorąc pod uwagę, że noce na pustyni są chłodne niczego nie można wykluczyć.
    W XIX wieku, kiedy na dobre zaczęła szarogęsić się nowoczesność karawanseraje straciły rację bytu i po prostu zniknęły. Te które przetrwały robią dziś za atrakcje turystyczne – choć z czterech wymienionych w tym wpisie tylko ten marokański dostąpił zaszczytu wpisania na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Toteż, choć z głębokim żalem, porzucam postosmańskie karawanseraje z Bałkanów i wracam do Afryki. A przynajmniej ja tak uważam, bo miejscowi, o czym pisałem, mają na ten temat całkiem inne zapatrywania.

Ajt Bin Haddu

    W każdym razie przez wieki trasa z Marrakeszu do Afryki Subsaharyjskiej wynosiła jakieś dwa miesiące. Pierwszą przeszkodą dla chcących się wzbogacić kupców były góry – Atlas Wysoki. Przymiotnik ten w nazwie pasma nie jest nadany – nomen omen – na wyrost. Potężne to pasmo przekracza miejscami 4 tysiące metrów nad poziomem morza, nic więc dziwnego, że dla greckich podróżników było to miejsce w którym – nomen omen – Atlas podtrzymywał sklepienie niebieskie. Prosty wniosek, że niedaleko musiał znajdować się równie mityczny Ogród Hesperyd – i coś w tym jest, bo Maroko do dziś jest sporym producentem owoców (na przykład jagodowych - mityczne jabłka nie były jagodami a szupinkami). Od nazwy gór ukuł też Herodot nazwę jednego z berberyjskich plemion – Atlantów. Grecki autor pisze o nich między innymi, że nienawidzą Słońca, często mu wygrażając (wystarczy chwilę pobyć na pustyni, żeby przytaknąć tym praktykom). Cóż, herodotowi Atlanci raczej nie zamieszkiwali platońskiej Atlantydy, chociaż na upartego dałoby się ich połączyć w jedną spójną teorię spiskową.

Atlas Wysoki

    Ale wracajmy do tematu. Jak wspominałem, całą zabawę z podróżowania przez Atlas Wysoki (i dalej) popsuli Francuzi, którzy po opanowaniu Maroka wytyczyli (i zbudowali) nową, krótszą drogę – przez przełęcz Tizi n'Tichka.

Przełęcz

    Co oczywiście sprawiło, że ruch pomiędzy północą a południem kraju znacznie się zwiększył (ach, ci ohydni europejscy kolonizatorzy) – i tak jest to dziś, choć oczywiście zamiast wielbłądów tą – miejscami nawet dobrą – trasę pokonują liczne obładowane do granic wytrzymałości pojazdy transportowe (wielbłąd nie był tak pakowny, choć nie trzeba było weń wlewać benzyny; mało tego, dostarczał pokarmu, ubrań, nawozu, budulca... nowoczesność, haa tfuu) i autokary (zawsze z popękanymi szybami, efekt kamiennych odprysków nawierzchni górskich duktów).

Współczesna karawana
Transport lokalny

   Tymczasem okazało się, że wielbłądy nadal są potrzebne, zwłaszcza bardziej na południu, na pustyni, i każdy tamtejszy Beduin ma ich kilka, czym się chwali, z czego jest dumny. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy podróżowałem rozklekotanym marokańskim autokarem – współtowarzysz okazał się być niezwykle sympatycznym właścicielem stada wielbłądów, a grzeczność nakazywała z zachwytem oglądać filmiki z wędrującymi po Saharze dromaderami. Na szczęście autobus zatrzymał się – na dłuższy popas – we współczesnym karawanseraju.

Towarzysz podróży

8 kwietnia 2022

Nocna jazda

    Była późna noc. W okolicznych domach powoli gasły światła i wydawało się, że całe miasteczko powoli zamiera. Całe? Otóż nie. Był jeden wyjątek: dworzec autobusowy. On całą dobę tętnił życiem. I akurat w to miejsce zmierzałem. Znajdowałem się na przedmieściach Agadiru i koniecznie chciałem dostać się do Marrakeszu, a stamtąd na pustynię, do Warzazat.
    Dworce autobusowe – i ogólnie, dworce – w Dzikich Krajach tętnią życiem: miejscowi non stop podróżują, nieraz całymi rodzinami, czasem także z żywym inwentarzem. Do tego dochodzą tłumy ludzi żyjących z podróżnych: sprzedawcy przekąsek, sklepikarze, kieszonkowcy, żebracy i inni. Na dodatek wszyscy ci ludzie przemieszczają się po budynku dworca w niemal losowo wybranych kierunkach – przynajmniej dla przyjezdnego wygląda to jak ruchy Browna. Chaos pogłębiają jeszcze liczne reklamy biur podróży i przewoźników (każda firma musi – musi – mieć swoje biuro, inaczej nie będzie poważana; powinna się też wyróżniać na tle konkurencji). I nie ważne, czy będzie to zwykły blaszak, czy wspaniała konstrukcja zaprojektowana przez pana Eiffela (taka właśnie jest w La Paz w Boliwii) – w Dzikich Krajach chaos na dworcu to rzecz pewna.

Dworzec w La Paz

    Budynek do którego wszedłem był brzydkim, żelbetonowym tworem upstrzonym kolorowymi bilbordami reklamującymi poszczególnych przewoźników. Zapewne były tam też gdzieś rozkłady jazdy, czy chociażby obsługiwane przez firmę kierunki – niestety po arabsku. Jako inostraniec całkowicie sobie nie radziłem ze złamaniem tego kodu. Trudno mi powiedzieć jak odnajdywali się w tym miejscowi – jako wyznawcy islamu musieli umieć czytać, choć czasami tylko Koran. Sytuację ratowali liczni naganiacze i nagabywacze. W normalnych warunkach wystarczyło tylko słuchać który krzyczy "Marrakesz, Marrakesz", podejść do niego, nabyć bilet i voila! Jako, że byłem Biały (chyba jedyny na dworcu) właściwie nie musiałem specjalnie nasłuchiwać, zostałem przez nagabywaczy osaczony i w końcu znalazłem biletera autobusu do Marrakeszu. Okazało się, że takowy odjeżdża za dwie godziny. Bileter/kasjer/pracownik biurowy przewoźnika (nie wiem jaką miał funkcję) zaprosił mnie na marokańską herbatę (z miętą, bardzo słodka) – taki jest tam po prostu zwyczaj – i ulotnił się na parę chwil. Kiedy wrócił, zabrał mój bilet, podarł go, po czym wręczył nowy, innego koloru i kształtu (każdy przewoźnik ma własny wzór) i wyjaśnił, że jednak jest autobus, który odjeżdża za 15 minut.

Herbata w stylu marokańskim

    - Bierz herbatę, idziemy – zakomenderował, po czym zaprowadził mnie na odpowiednie stanowisko.
    Gdy tylko zdążyłem dopić autobus podjechał i ruszyłem do Marrakeszu. O mieście dopiero co było, więc nie będę się rozpisywał, a i droga minęła bardzo przyjemnie: byłem zmęczony, stary autobus delikatnie kołysał się na niezbyt równej drodze, więc spało mi się wspaniale.

Jeden z marokańskich dworców

    Dworzec w Marrakeszu to dość duże założenie architektoniczne. W końcu miasto ma prawie milion mieszkańców, do tego leży centralnie, jest więc bardzo ważnym węzłem komunikacyjnym kraju. Mając tą wiedzę (oraz znając natarczywość marokańskich nagabywaczy) postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Wszedłem na teren dworca, i nim któryś z nawoływaczy zdołał mnie zauważyć zacząłem krzyczeć:
    - Warzazat! Warzazat!

    Było to delikatne złamanie konwencji, ale całkiem do przyjęcia. W końcu ja chciałem kupić bilet, nawoływacz sprzedać – więc szybko doszliśmy do porozumienia. No prawie. Była noc, a kurs do Warzazat właśnie odjechał. Następny był dopiero rano. Trochę dla mnie za późno, ale skoro inaczej się nie dało...

    - Czekaj tu – zakomenderował mój nagabywacz po czym gdzieś pobiegł.

    Po chwili na placu manewrowym zebrało się małe konsylium: kilku chłopa usilnie naradzających się, niechybnie na mój temat. Było sporo machania rękoma, kiwania głowami. W końcu cicerone przywołał mnie gestem. Nim jednak zdążył coś powiedzieć na plac wjechał młodzieniec na motorze (oczywiście bez kasku). Zrobił ze dwa kółka i zatrzymał się przy grupce nawoływaczy.

    - Wsiadaj – krzyknął ten mój – Autobus dopiero ruszył, ale ma wolne miejsce. Kierowca powiedział, że chwilę zaczeka. Chłopak cię podrzuci.

    Podziękowałem i ruszyliśmy. Młody rajdowiec nie zważał na czerwone światła (choć trochę zwalniał przed skrzyżowaniami, to fakt) a mi przed oczami migały tylko mijane daktylowce i potężne mury medyny Marrakeszu. Przewieszona przez ramię torba – już pisałem, że nie powinno się z takimi podróżować – niebezpiecznie powiewała i przeważała, zwłaszcza na zakrętach, ale kierowca zdołał nas nie położyć na asfalcie. Za to wielki szacunek, bo wiózł nielichy ładunek.

    W każdym razie mknęliśmy przez nocny Marrakesz, wiatr owiewał mi twarz (na szczęście nie zwiał czapki), a jak klepałem pacierz. Wreszcie ujrzeliśmy stojący na światłach awaryjnych autokar. Próbowałem odetchnąć, ale nie do końca się udało: młody rajdowiec za nic mając prawa fizyki wcale nie zamierzał hamować. Wreszcie jednak zorientował się, że ładunek, jaki wiezie jest ciut cięższy niż standardowy i złapał za hamulec. Motor zatrzymał się może pięć centymetrów od tyłu autokaru. Odetchnąłem. Kierowca także. Jemu chyba też delikatnie trzęsły się nogi.

Mury Marrakeszu

    Potem, za tą dzielną jazdę dostał obowiązkowy bakszysz, ja kupiłem bilet, a autokar ruszył. Wolnych miejsc było całkiem sporo, więc pewnie dlatego kierowca tak ochoczo na mnie zaczekał (w niektórych krajach przewoźnik tak długo stoi na dworcu, aż nie zbierze się komplet – taką sytuację miałem też onegdaj w naszym Zakopanym, ale to inna historia). W końcu usadowiłem się wygodnie i niemal natychmiast zasnąłem – to znaczy wtedy, kiedy tętno trochę opadło. Ruszałem do dawnego ksaru, karawanseraju, przystanku na trasie Marrakesz – Timbuktu (ale o tym już pisałem), a jechać miałem drogą która sprawiła, że Ajt Bin Haddu utracił źródło dochodów – to znaczy karawany mogły pokonać dystans dzielący Warzazat i Marrakesz krótszą drogą przez najwyższą marokańską przełęcz Tizi n'Tichka w paśmie Wysokiego Atlasu.

Droga przez Tizi n'Tichka

    Kiedy pokonywałem tą trasę z powrotem, w dzień, okazało się, że natura nie znosi próżni, i na nowej trasie także powstały karawanseraje, z tym, że dostosowane do nowoczesnych środków transportu.

4 kwietnia 2022

Marrakesz cz. 2

    W poprzedniej części pisałem, że medyna w Marrakeszu poraża przybysza swoją chaotycznością, nielogicznością architektoniczną. Cóż, w tej części nie będę używał takich określeń, bo zajmę się miejscami nieco bardziej przestrzennymi, choć przecież umiejscowionymi na – nieregularnym jakby nie było – planie starego miasta.

Medyna w Marrakeszu

    Na teren najcenniejszych zabytków Marrakeszu turyści wchodzą nieco rzadziej niż na tak opiewany w bedekerach plac Dżami al-Fna, dlatego ścisk bywa tu odrobinę mniejszy, przynajmniej jeśli ma się szczęście. Nie będę ukrywał, że spora część tych architektonicznych cacek ukryta jest przed wzrokiem przechodniów za grubymi murami – możliwe też, że nie wszystkie zdołałem odnaleźć podczas mych wizyt w Marrakeszu.

Dżami al-Fna

    Przede wszystkim są to pałace dawnych władców. Oczywiście, mówiąc "pałace" mam na myśli cały kompleks parkowo-pałacowy, z obowiązkowym zbiornikiem wodnym. Wszak w pustynnym klimacie to właśnie woda symbolizowała bogactwo (wspaniale pokazał to Frank Herbert w "Diunie"; proszę czytać w tłumaczeniu pana Marszała, i unikać pana Łozińskiego oraz najnowszych ekranizacji). Do tego islamski raj też jest ogrodem pełnym wody (jakże inne to miejsce od pustynnych krain, gdzie religia ta została stworzona), więc pałac muzułmańskiego władcy nie tylko miał obrazować jego ziemską potęgę, ale także uświadamiał poddanym jego mocną pozycję u Najwyższego. Pomijam fakt, że wokół fontann czy sadzawek, w cieniu drzew pomarańczy, zwyczajnie milej się spędzało czas niż w zakurzonych uliczkach medyny, o pustyni poza murami miejskimi nie wspominając.

Pozostałości ogrodów pałacu El-Badii

    Najpotężniejszy i najstarszy pałac, z którego Saadyci rządzili państwem rozciągającym się od wybrzeży Atlantyku po dzisiejsze Mali jest niestety w ruinie. Z resztek potężnych murów na turystów spoglądają miejscowe bociany (takie jak nasze, ale dzioby mają czarne i nie migrują), po wystawnych komnatach pozostały tylko posadzki, ogród też jest tylko wspomnieniem – ale całe założenie nadal budzi respekt (i przypomina, że wszystkie potęgi upadają – i tylko Bóg jest wieczny, w czym absolutnie zgadzam się z mieszkańcami Marrakeszu).

Ruiny el-Badii

    Drugi z odwiedzonych przez mnie pałaców, siedziba Si Mussy, wezyra sułtana Hassana I jest dużo młodszy (Saadyci to XVI wiek, Si Mussa to XIX stulecie; tak swoją drogą Marrakesz powstał mniej więcej w tym samym czasie co państwo Polan). Ta budowla jest zachowana (przynajmniej z zewnątrz, wnętrza zostały splądrowane po śmierci wezyrowego syna), skromniejsza i dużo bardziej subtelna. Kiedy wszedłem na główny dziedziniec pałacu zdał mi się on jakby żywcem przeniesiony z Dalekiego Wschodu – choć oczywiście to było tylko pierwsze wrażenie.

Bahia - najwspanialszy pałac Marrakeszu

    W każdym razie w okalającym pałac ogrodzie można było odpocząć od skwaru pustynnego słońca i zgiełku ludnego miasta. Tak, zdecydowanie muzułmańskie ogrody miały stanowić namiastkę raju, taki mały, ziemski Eden.
    A żeby z ziemskiego przenieść się do niebieskiego raju trzeba było – volens nolens – umrzeć. Dotyczyło to – i dotyczy do dziś – zarówno biednych, jak i bogatych. Także wspomniana już dynastia Saadytów, władająca z Marrakeszu zarówno częścią Półwyspu Iberyjskiego, jak i słynnym Timbuktu, przeminęła. Była to prawdopodobnie najpotężniejsza z miejscowych dynastii – lecz aż do XX wieku (czyli dobrych kilkaset lat, Saadyci panowali w XVI i XVII wieku) nie było znane miejsce pochówku owych władców. Jeden z nich swoją rodową nekropolię zwyczajnie zamurował tak dokładnie, że odkryto ją dopiero przelatując nad miastem samolotem. Dlaczego nikt nie zorientował się przez tyle czasu? Może i się zorientował, ale wolał zamilczeć. A może nie – miałem nie używać określenia "chaotyczny", ale przecież w takim architektonicznym zgiełku łatwo coś przegapić.

Średniowieczne mury miejskie

    Ja nie przegapiłem. Odstałem chwilę w kolejce po bilet i wkroczyłem na teren saadyckiej nekropolii. Cóż, każdy, kto był w Portugalii czy hiszpańskiej Andaluzji (albo chociaż widział zdjęcia) od razu dostrzeże podobieństwo iberyjskiej architektury mudejar do niemal ażurowej budowli Saadytów – w końcu obracamy się w tym samym kręgu kulturowym. Z takich wzorców czerpali też XIX i XX-wieczni architekci wznoszący (bądź zdobiący pomieszczenia) budowle w całej Europie – pałace, synagogi, budynki użyteczności publicznej.

Mauzoleum Saadytów

    Marrakesz jest miastem muzułmańskim – wśród zabytków znajdują się też meczety, jak chyba największy (i najstarszy: XII wiek, czasy Almohadów, którzy pokonali przepotężnych Almorawidów, także rządzących Hiszpanią i Afryką Północną z Marrakeszu) na terenie medyny Meczet Księgarzy z dość topornym, typowym dla Maroka, kwadratowym minaretem (zdecydowanie bardziej podobają mi się tureckie minarety wraz z meczetami wzorowanymi na Kościele Mądrości Bożej w Konstantynopolu). Nazwa nie bierze się znikąd – w świątyni handlowano książkami. Swoją drogą islam od swoich wyznawców wymaga znajomości czytania – choć bardzo często ogranicza się ona tylko do umiejętności przeczytania, czy też może zaśpiewania, Koranu – i trudno zaprzeczyć, że dzięki temu język arabski opanował tak rozległe obszary (przyznać też trzeba, że często poszczególne regionalne formy języka są wzajemnie niezrozumiałe).

Minaret Meczetu Księgarzy

    Całość medyny otoczona jest potężnymi murami, sięgającymi XII wieku i czasów Almorawidów. Fortyfikacje te, jak już pisałem, zbudowane są głównie z ubitej ziemi, choć i tak były niezwykle trudne do sforsowania.

Mury Marrakeszu

    Cóż, trudno mi powiedzieć, czy to już wszystkie zabytki Marrakeszu – strzelam, że nie, i pozostaje mi po raz kolejny odwiedzić to pustynne miasto. Miasto, w którym spotkała mnie zabawna, choć mrożąca krew w żyłach przygoda.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...