Tłumacz

31 lipca 2020

Teneryfa cz. 1

  Teneryfa. Największa i najwyższa z archipelagu Wysp Kanaryjskich, ba, w całej Makaronezji (czyli Wyspach Szczęśliwych). Miejsce przepiękne i czarowne – a na dodatek ma dużo niższy, bo zaledwie siedmioprocentowy, VAT niż cała Unia E***pejska. Coś cudownego.
Teneryfa
   Ale oczywiście nie mówcie tego na sąsiadującej Gran Canarii – spory o to, która wyspa jest ważniejsza sprawiły, że Wyspy Kanaryjskie nie stanowią wspólnej jednostki administracyjnej (tzw. autonomii) – podzielone są na dwie prowincje: ze stolicami w Santa Cruz na Teneryfie i w grankanaryjskiej mieścinie Las Palmas (no to mnie z Gran Canarii pogonią).
   - Wiesz, na Teneryfie są tramwaje, a na Gran Canarii nie ma – Salvador, znajomy pracownik przedsiębiorstwa komunikacji w Santa Cruz nie krył dumy z tej niewielkiej przewagi nad sąsiadem.
  W każdym razie: kiedy tylko mogę Teneryfę odwiedzam. Najkrócej oczywiście zatrzymuję się w stolicy, Santa Cruz – głównie po to, żeby tramwajem podjechać do La Laguny albo złapać lokalny autobus (nazywają te tu "guagua", są zielone i obsługuje je przedsiębiorstwo o zabawnej nazwie TITSA) i jechać w inne rejony wyspy (na przykład w najstarsze na wyspie pasmo górskie Anaga). Czasem też zajrzę na południe, na Costa Adeje – w regiony niemal pozbawione deszczu i będące przez to centrum plażowania na Teneryfie.
Endemity
   Ma bowiem wyspa ciekawą właściwość – można spotkać tutaj całą gamę klimatów – odpowiada za to olbrzymi masyw górski, wulkaniczny właściwie (jakieś 7500 metrów wysokości od dna morskiego – od powierzchni Atlantyku jakieś 3718) – Pico del Teide.
Teida
   Genialna góra – zresztą o pierwszej wizycie na tym wulkanie już pisałem – onegdaj uważana za najwyższą na Świecie. Piękno i surowość tego stratowulkanu zdjęcia oddadzą tylko w części. Oczywiście, można pod szczyt wjechać kolejką, ale wtedy traci się możliwość spotkania chociażby marsjańskich krajobrazów (testuje się tu łaziki marsjańskie), obsydianu (szkło wulkaniczne, szerzej znane archeologom i miłośnikom "Gry o Tron), Jaj Teide (Huevos del Teide – fragmenty lawy) czy podziwiania panoramy kaldery Las Canadas (równina leżąca na wysokości 2000 metrów otoczona postrzępionymi skałami – dawno temu Teide było dużo wyższe, ale wybuchło i zapadło się – powstała dziura w ziemi z której, podobnie jak na Santorynie, wyrósł kolejny wulkaniczny szczyt – i kolejny; Teide przypomina olbrzymią piramidę schodkową).
Jaja Teide
Marsjańskie Teide
Las Canedas
   Jest Teide wulkanem czynnym. Na szczycie czuć wyziewy siarkowe, a gdy spadnie śnieg – a zdarza się to czasami, Rzymianie wszak nazywali górę "Nivaria" – "Śnieżna" – sam szczyt jest jednak wolny od białej pokrywy. Ziemia tam jest ciepła – można to sprawdzić organoleptycznie (jeśli oczywiście ma się zezwolenie – darmowe, ale trudne do zdobycia w związku z reglamentowaną liczbą turystów mogących wejść na szczyt). Co jakiś czas wulkan wybucha – wtedy czasem dochodzi do tragedii: na przykład na początku XVIII wieku zalany lawą zostało Garachico, ówcześnie główny port wyspy. Spacerując po jałowych, księżycowych, zboczach Teide można dojść do wniosku, że Pan Bóg nie potrzebuje bomby atomowej – skoro ma wulkany. Sama góra była poza tym czczona przez miejscowych Guanczów jako coś na kształt axis mundi – oraz miejsce uwięzienia złego demona Guayoty. W licznych jaskiniach znajdujących się na zboczach Echeyde – jak w języku Guanczów nazywało się Teide – znaleziono liczne narzędzia i ceramikę, świadczące o dość żywym i intensywnym kulcie w tym rejonie. Swoją drogą Guayota przedstawiany był jako czarny pies – a to od psów właśnie cały archipelag przyjął swą współczesną nazwę (nie od kanarków – to kanarek dostał nazwę po wyspach; swoją drogą dzięki wiedzy o pochodzeniu nazwy Wyspy Kanaryjskie mój znajomy wygrał teleturniej "Va Banque" – niby wiedza bezużyteczna, ale...).
Garachico
Marsjańskie Teide
   Masyw Teide dzieli Teneryfę na dwie strefy – na północy prądy morskie przynoszą opady, dlatego ta część wyspy jest zielona – a w Anadze rosną pozostałości trzeciorzędowych lasów wawrzynolistnych (Laurasilva) – południe natomiast jest jałowe, gdzieniegdzie może tylko okraszone plantacjami bananów (jest bowiem Teneryfa największym w Unii E***pejskiej producentem tych jagód; na Świecie prym wiedzie Ekwador). Na południu – jak już wspominałem – znajdują się plaże. A Los Cristianos czy Las Americas to znane kurorty. Czyli mówiąc krótko – tam jest nudno.
Anaga
   Co innego północ wyspy. Wokół Puerto de la Cruz znaleźć można kilka interesujących atrakcji – o Garachico już wspominałem – chociażby ową słynną Drago Millenario – Smokowca Tysiącletniego. To oczywiście humbug – potężna ta dracena ma zaledwie jakieś 800-900 lat, ale i tak robi wrażenie – zwłaszcza, gdy się podejdzie z bliska pod sam pień (większość turystów ogląda ów kanaryjski endemit zza ogrodzenia – nie chce im się chociażby szukać kasy biletowej, która swoją drogą jest delikatnie ukryta; co zaś się endemitów tyczy – Teneryfa to od tym względem miejsce naprawdę wybitne). Niedaleko smoczego drzewa znajduje się niewielkie muzeum poświęcone Guanczom, rdzennym mieszkańcom Teneryfy – ale jest to atrakcja raczej dla dzieci; dużo ciekawsze jest Muzeum Historii Naturalnej w Santa Cruz.
Dracena Tysiącletnia
   Północ wyspy to także Anaga – niezbyt wysokie wulkaniczne góry – ale rekompensują to sobie niezwykłą urwistością. Polecam spacer, zwłaszcza, że to całkiem niedaleko z La Laguny – dawnej stolicy wyspy.
Anaga
   La Laguna – do której można dojechać z Santa Cruz tramwajem jest, podobnie jak Pico del Teide, wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Ale o tym czarownym miejscu będzie już w następnej części wpisu - w sierpniu, trzeciego.

24 lipca 2020

Prypeć cz. 2 - Miasto tajemnic

   Tak, że tego. Życie w Prypeci przeminęło.
  Oczywiście, jeśli nie liczyć paru stalkerów ukrywających się w opuszczonym mieście. Zresztą teraz dla nich zaczął się trudny okres, ale o tym na koniec.
   W każdym razie: życie przeminęło – zostało kilka tajemnic.
Telewizja kłamie!
  Oczywiście, nie dotyczą one samej katastrofy – tu fakty są (po latach) znane. Gorzej jest z usuwaniem skutków owego wydarzenia. Tu wciąż brak danych – zresztą może wcale ich nie ma, jeśli akcja była organizowana na bieżąco, mogły się niektóre informacje nie zapisać. Poza tym ilość ofiar jest nieznana – oficjalnie wybuch pochłonął (jeśli mnie pamięć nie myli, a może mylić) 17 istnień ludzkich – w tym kierowcę który zginął w wypadku samochodowym. Opowiadał mi o tym były pracownik elektrowni Siergiej, strażak uczestniczący w tamtej akcji ratunkowej. Przy pomniku w Sławutyczu wskazywał twarze przyjaciół którzy odeszli i komentował:
    - Ta kobieta pomagała zdejmować ubrania z poparzonych strażaków uczestniczących w akcji. Przyjęła tak wielką dawkę promieniowania, że zmarła niemal od razu.
Centrum Sławutycza
   Ubrania te zresztą dalej są w podziemiach szpitala w Prypeci – i będą jeszcze długo. Promieniowanie zabija wszystkie drobnoustroje które mogłyby rozłożyć materiał. No chyba, że je ktoś zabierze. Organizator wyjazdu opowiadał nam, jak to pewnego razu dwóch uczestników wzięło sobie na pamiątkę takie ubrania. Oczywiście, zostali zatrzymani na granicy – informacja dla podróżnych: na granicach państwowych przejeżdżacie przez bramki dozymetryczne, wykrywające promieniowanie radioaktywne (ma to zapobiec chociażby przemytowi materiałów rozszczepialnych). Trudno skomentować to zachowanie. To znaczy mógłbym, ale przecież na bloga może zajrzeć jakiś nieletni, a wtedy wyjdzie, że deprawuję młodzież.
   Wracając do tematu – łączna liczba ofiar jest trudna do oszacowania. Nie wiadomo tak naprawdę ile osób zmarło na chorobę popromienną, u ilu rozwinął się nowotwór (głównie tarczycy, która wchłania jod – a po wybuchu sporo w powietrzu było radioaktywnego izotopu tego pierwiastka), ilu ludzi odczuło skutki wybuchu w psychice (samobójstwo, alkoholizm). I, zapewne, nigdy poznana nie będzie.
Panorama
   Jedno co jest pewne – zagrożenie okazało się mniejsze niż na początku sądzono. Dużo mniejsze. Dziś można postrzegać ewakuację Prypeci jako nadmierną ostrożność – wtedy nie wiedziano tego (oczywiście są miejsca, gdzie skażenie jest wysokie – chwytak, którym ściągano z dachu elementy konstrukcji reaktora, ubrania w szpitalu, ów słynny Czerwony Las, oficjalnie zneutralizowany, zaorany i nieistniejący; widziałem te drzewa – z bezpiecznej odległości, czyli z daleka). Podobnie akcja podawania płynu Lugola dzieciom w PRL-u też uważana jest za akcję na wyrost, która w niczym nie pomogła. Ważne, że nie zaszkodziła. Mimo tego elektrownie jądrowe nadal budzą irracjonalny lęk w naszym społeczeństwie. Może kiedyś się to zmieni, zobaczymy.
Chwytak
   Ale wracajmy do tajemnic. Okazało się, że nie całe miasto zostało wysiedlone. Co najmniej do roku 1991 działała w Prypeci fabryka Jupiter – zakład produkujący radioodbiorniki. Konia z rzędem temu, kto widział kiedykolwiek radio tej marki. Myśmy w środku nie znaleźli. Nie zeszliśmy też do podziemi fabryki. Raz, że zalane, dwa – jest tam wysokie promieniowanie. Bardzo możliwe, że był to zakład wzbogacania uranu na potrzeby wojska. Bardzo, bardzo możliwe. Swoją drogą pierwsza radziecka bomba powstała z uranu wydobytego w dolnośląskich Kowarach. Taka tam, ciekawostka i polski wątek.
Fabryka Jupiter
  Kilka kilometrów od elektrowni leży – a właściwie stoi – niezwykle ciekawa konstrukcja. Oficjalnie – oczywiście – był to obóz Pionierów (czyli masowego, radzieckiego harcerstwa – zabawa polegała na indoktrynowaniu dzieciaków od małego; jak mawiał twórca behawioryzmu John Watson: "dajcie mi dziecko, a zrobię z niego kogo będę chciał"; każdy socjalizm stosuje się do tej zasady, czy sowiecki, czy nazistowski – mistrzami są jednak Kimowie z KRLD). Ale pioniera z rzędem temu, kto kiedyś zobaczył tu bawiące się dzieci. Naprawdę jest to niewielkie miasteczko, Czarnobyl-2, w którym mieszkała obsługa owej konstrukcji: radzieckiego radaru pozahoryzontalnego Duga-2 (oznaczenie RŁU-1). Zwanego też Okiem Moskwy. Miało to służyć do wykrywania nadlatujących balistycznych pocisków amerykańskich – oraz Bóg wie do czego jeszcze.
Oko Moskwy
  Ciekawe, czy umiejscowienie tego radaru koło elektrowni atomowej jest tylko-li przypadkiem? Czy może elektrownia miała za zadanie być tarczą dla radaru? Po katastrofie czarnobylskiej okazało się jednak, że promieniowanie radioaktywne zakłóca pracę radaru i odtąd cała konstrukcja stoi nieużywana.
  Po awarii zastanawiano się także, jak wielki będzie wpływ zanieczyszczeń na życie i zdrowie człowieka. Reaktory typu RBMK były chłodzone wodą – i również ta część miejscowego ekosystemu została skażona. Co prawda w okolicznych zbiornikach żyją ryby (tak wielkie i liczne, że każdy wędkarz popłakałby się ze szczęścia), ale ja odradzam ich spożywanie (dobra, jadłem u samosiołów rybę, ale odłowioną z rzeki, czyli większość zanieczyszczeń już dawno spłynęła do Morza Czarnego i dalej, do Wszechoceanu – a przynajmniej tak to sobie tłumaczę; zanieczyszczenia lubią kumulować się na przykład w mule rzecznym). Mogą być skażone. To znaczy, na pewno są. Na przełomie lat 80-tych i 90-tych zeszłego stulecia założono w okolicy eksperymentalną fermę norek. Zwierzęta karmiono miejscowymi rybami – okazało się, że w ich ciałach (norek, znaczy się) odkładają się radioaktywne zanieczyszczenia – założono, że podobnie kumulowałyby się w organizmie człowieczym (po to między innymi, o czym już pisałem, co jakiś czas bada się babuszki-samosiółki). Jednak – uwaga – okazało się, że radioaktywne nie są skórki owych norek. Więc robiono z nich futra. Ciekawe, czy takie wcale-nie-radioaktywne-skądże futro byłoby odporne na mole?
Samosioły
Eksperymentalna ferma norek
   Z ciekawostek zony pozostają jeszcze dwa nieukończone bloki elektrowni: 5 i 6. Te miały być już innego typu, chłodzone powietrzem. Po tym drugim zostały tylko fundamenty, ale blok nr 5 jest ukończony w jakichś 95%. Właściwie wystarczyłoby dowieźć pręty paliwowe, i mamy działający reaktor. Przynajmniej kiedyś – dziś to już nie. Oczywiście wejście na teren Piątki jest zakazane, dlatego nasz organizator musiał zająć czymś ochronę. Taka konwencja. Potem tylko był lekko nieswój:
    - Pozwolicie – powiedział – że przez chwilę będę mówił trochę mniej.
  Pozwoliliśmy, doskonale ową konwencję rozumieliśmy.
Blok nr 5
  Cóż, na pewno Czarnobylska Strefa Wykluczenia jest warta odwiedzenia ale...
  Do niedawna na Zachodzie data 26. kwietnia kojarzyła się głównie z bestialskim nalotem Niemców nazistów na hiszpańską Guernikę (strategia ta, terroryzująca ludność, wymyślona w czasie hiszpańskiej wojny domowej wielokrotnie była stosowana potem we wrześniu 1939 roku – na przykład w Wieluniu; oczywiście, nikt nie został ukarany) – obecnie, po emisji serialu "Czarnobyl" Zachód wie już nieco więcej o tym dniu. Przez co w zonie zrobił się niemiłosierny tłok (epidemia koronowirusa znów ten stan rzeczy zmieniła) – najgorzej wyszli na tym stalkerzy: nie mają już swojego miejsca odosobnienia.
Chłodnia kominowa
  Dodajmy jeszcze do tego, że oficjalnie Czarnobylska Strefa Wykluczenia jest zamknięta dla zwiedzających.
   Tak to działa na Wschodzie.

20 lipca 2020

Prypeć cz. 1 - Miasto życia

  Miasto Prypeć istniało zaledwie 16 lat. Założone w 1970 roku – wedle najlepszych socjalistycznych (tak, to oksymoron) planów urbanizacyjnych – i już w 1986 roku zniknęło. To znaczy tkanka miejska została – zniknęli ludzie. 50000 obywateli radzieckich w 3 dni zostało rozwiezionych po – nieraz odległej – okolicy. Dla części zbudowano po drugiej stronie Dniepru nowe miasto, Sławutycz, ale reszta musiała przystosować się do nowych warunków życia.
Centrum Prypeci
  Na pewno mniej komfortowych. 
  Jak na warunki radzieckie był bowiem (była?) Prypeć miastem wyjątkowo luksusowym. Obywatele mieli dostęp do rekreacji, kultury, sztuki... Gorzej było z oświatą – jeżeli zamknie się gdzieś 50 tysięcy młodych ludzi (takich głównie zatrudniano w elektrowni) to nie ma sposobu, żeby nie nastąpiła eksplozja demograficzna – liczne przedszkola i szkoły w Prypeci pracowały na dwie zmiany, a i tak brakowało miejsc.
Dom Kultury Energetyk
   Spacerując po wymarłym mieście – wtedy jeszcze nie było tam rzeszy turystów – co i rusz napotykaliśmy się na ślady tej onegdaj tętniącej życiem metropolii.
   Trudno sobie wyobrazić, jak mogło wyglądać to miejsce, pełne młodych, roześmianych ludzi otoczonych gromadami – stadami – dzieci.
   Dla mnie pozostałości po tym życiu wyglądają dość upiornie, zresztą niech każdy sobie zobaczy sam. Wpis będzie więc trochę inny – mniej mojej przemądrzałej gadki, więcej zdjęć.
  Oczywiście z komentarzami, nie byłbym sobą jakbym nie skomentował, nie?
Kompleks sportowy Lazur
   Standard życia – co już mówiłem – był w Prypeci dużo wyższy niż w pozostałych rejonach Państwa Szczęśliwości (tj. Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich) – mieszkańcy mieli wszystko, co jest potrzebne do życia (oczywiście poza świątyniami – w Sowietach rolę cerkwi czy kościoła przejmowały domy partii; rolę Biblii przejął Kapitał Marksa i Engelsa – proroków socjalizmu; świętymi byli Pawlik Morozow czy Andriej Stachanow; wychodzi, że Wojujący Ateiści stworzyli własną zinstytucjonalizowaną religię, choć bez Boga). Świetnie wykształceni mieszkańcy mieli do swej dyspozycji ośrodki wypoczynkowe, baseny, sale koncertowe – nie mieli za to łagrów i niedożywienia.
Sala koncertowa
Sklep z pianinami
   Słynne wesołe miasteczko nie zostało nigdy uruchomione – miało być otwarte z wielką pompą 1. maja, ale... No nie zdążyli. Jak głosi urban (urbex właściwie) legend słynny diabelski młyn raz jeden został uruchomiony. Miejscowi – to jest osoby żyjące wtedy w Prypeci – nie potwierdzają tej wersji.
Diabelski Młyn
   Wspominałem o boomie demograficznym. Całe piętro szpitala zajmował oddział położniczy. Dziś sprawia raczej ponure wrażenie (kilka gabinetów ginekologicznych zachowało się w niemal nienaruszonym stanie), ale kiedyś te puste łóżeczka pełne były nowych obywateli.
Porodówka
  Zachowało się kilka szkół i przedszkoli – w dość dobrym stanie, choć one także są rozkradane (rozkradzione zostało wyposażenie większości mieszkań – choć to akurat w głównej mierze zasługa dawnych mieszkańców – po wysiedleniu potajemnie wracali i zabierali swój dobytek; resztę rozszabrowali stalkerzy, turyści i łowcy pamiątek, będzie o tym słowo w następnym wpisie).
Szkoła
   Te ślady życia zapewne zostaną niedługo zadeptane przez turystów (lub pochłonięte przez coraz bardziej napierającą przyrodę) i skansen ostatnich lat ZSRS przeminie na wieki. Sic transit gloria mundi.
  A o pewnych tajemnicach miasta - kiedyś żywego, dziś (jak widać) bezludnego - 24. lipca. Czyli w piątek.

Przedszkole

Szkoła
Szkoła

17 lipca 2020

Czarnobyl

Sterownia bloku elektrowni
Sterownia bloku elektrowni
    Był 26. kwietnia Roku Pańskiego 1986. Cyferblat zegara w sterowni bloku energetycznego nr 4 Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej pokazywał godzinę 01:24. Wewnątrz reaktora nastąpił (pierwszy) wybuch. Na Świat padł blady strach.
    Nie no, trochę żartuję. Nie padł. Sowieci jak długo mogli (a okazało się, że skala wybuchu – drugiego – była tak wielka, że jednak nie mogli za długo) starali się utrzymać sprawę w tajemnicy. Nawet rządy okupowanych państw – na przykład PRL-u – o awarii dowiadywały się z zachodnich mediów (i tu rzecz dziwna: wasalny rząd w Warszawie zareagował podając części obywateli roztwór jodu – płyn Lugola, prawdopodobnie wbrew intencjom Moskwy; po czasie okazało się, że reakcja była na wyrost, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, co tam się odwaliło na nadprypeckich bagnach onegdaj wchodzących w skład I Rzeczypospolitej). Niemniej mleko się wylało. Największa w dziejach awaria elektrowni jądrowej stała się faktem.

    Co tam się stało? Jest to opisane w wielu miejscach, więc nie ma się co powtarzać: Reaktor Kanałowy Dużej Mocy (RBMK) – swoją drogą wytwarzający najtańszą energię elektryczną z atomu w historii – był wadliwie skonstruowany. Próbowano – bez zachowania procedur – przeprowadzić w nim eksperyment, co do którego były przesłanki, że może się nie udać. Co mogło pójść nie tak?
    Prawo Murphy`ego mówi: wszystko.
    I poszło.
    Żadnego zaskoczenia.
    Właściwie tylko bohaterskiej postawie trójki pracowników elektrowni zawdzięczamy, że całość nie wyleciała w powietrze z dużo większym hukiem. Bo wtedy skażenie byłoby naprawdę poważne.
    Generalnie – całkiem niepotrzebnie, jak się okazało – wysiedlono z okolic Czarnobyla setki tysięcy ludzi, strefę zamknięto (stwarzając wspaniałe warunki do rozwoju fauny i flory, ale to tak przy okazji) a płonący reaktor ugaszono (z narażeniem zdrowia i życia) oraz zalano betonem. Stworzono Sarkofag. Który zaczął pękać.

Sarkofag
    Ustalmy – nie byłoby dobrze, jakby pękł. Wewnątrz (tu trochę cyfr, przepraszam) sarkofagu promieniowanie wynosi 10 tysięcy rentgenów na godzinę. Promieniowanie naturalne to około 40 mikrorentgenów na godziną. Czyli 0,000004 rentgena. Sobie przeliczcie, jaka to różnica. Mi brakło palców.
    W każdym razie – Sarkofag zaczął pękać. Postanowiono więc międzynarodowym wysiłkiem (Ukraina, na terenie której obecnie znajduje się elektrownia stwierdziła, że samodzielnie jest niewładna zabezpieczyć reaktor) zbudować nową osłonę: Nową Bezpieczną Powłokę (NBK) czyli Arkę.
    Jako osoba żyjąca w cieniu Czarnobyla (jak wszyscy w Europie Środkowej; Czarnobyl to jeden z powodów dla których w Polsce nie ma – czystej "ekologicznie" elektrowni atomowej) nie mogłem nie zobaczyć starego Sarkofagu. Szybko rzuciłem hasło:
    - Jadę do Czarnobyla, póki nie założyli Arki. Reflektujesz?
    - Pewnie – odparł kolega.
    On też jest niejako dzieckiem (i fanem różnego typu postapokaliptycznych klimatów, tak przy okazji) Czarnobyla – mieliśmy po 2 lata, kiedy nastąpiła awaria. Pojechaliśmy. Nie na własną rękę jak stalkerzy (grupa ludzi, którzy przekradają się do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia i tam żyją w ruinach miasta Prypeć; nazwa z powieści braci Strugackich "Piknik na skraju drogi" – gorąco polecam) – tylko z byłym stalkerem (zareklamuję: Strefa Zero). Weszliśmy do zony (jak się nazywa z rosyjskiego strefę) na całe 3 dni – w tym do elektrowni.
    Wbrew pozorom Czarnobylska Strefa Wykluczenia nie jest bezludna. Mieszka tam – poza stalkerami – grupa samosiołów – ludzi, którzy po wysiedleniu wrócili na swoją ojcowiznę. Są to głównie wiekowe babuszki, zajmujące się pędzeniem bimbru (handlują
tym samogonem na przykład z leśnikami; wymieniają go na jedzenie czy inne potrzebne rzeczy – pomaga to przetrwać zimę) oraz uprawą warzyw na własny użytek. Co jakiś czas do samosiołów wpadają naukowcy z Moskwy (prawdziwi, nie ci w czarnych płaszczach i kapeluszach), badają babuszki i warzywa – i jakoś nie stwierdzają wielkich zagrożeń. Od pewnego czasu działa też w miejscowości Czarnobyl parafia – batiuszka zagnieździł się w jedynej zachowanej późnobarokowej cerkwi (reszta cerkwi, kościół katolicki czy synagogi spotkały się, niestety, z bolszewikami) i teraz niesie posługę miejscowym. Toczy się normalne życie. O leśnikach wspominałem, domyślić można się żołnierzy, strażaków, naukowców (pracują na zmiany – po dwóch tygodniach zamieszkania w zonie – obowiązkowe dwa tygodnie poza strefą).
Kupowate - wioska samosiołów
Cerkiew w Czarnobylu
   
Do tego dochodzą pracownicy elektrowni – mieszkający poza zoną, w Sławutyczu po drugiej stronie Dniepru, do pracy dojeżdżający eksterytorialną kolejką (jedzie przez Białoruś, bo bliżej). To zadziwiający widok, kiedy rano całe miasto (Sławutycz) bieży na dworzec, a po zmianie, wieczorem, wszyscy z tego dworca uciekają. Dzieje się to w socrealistycznej scenerii gierkowskiego blokowiska. Sławutycz został założony dla mieszkańców Prypeci – 50-cio tysięcznego miasta wysiedlonego całkowicie na przełomie kwietnia i maja 1986 roku. I jest miejscem w moim odczuciu dość ponurym. Typowe osiedle robotnicze – dla wielkiego, socjalistycznego kombinatu.

Sławutycz
    Ale z drugiej strony – jeśli ktoś załapie się na pracę w elektrowni ma gwarancję zatrudnienia przez lata. Mimo, że od 2000 roku zakład nie produkuje już prądu to nadal trwa wygaszanie reaktorów, a potem dojdzie jeszcze do tego utylizacja paliwa i inne takie. Robota na kilkadziesiąt lat, co najmniej (w kraju, w którym – generalnie – nie dzieje się za dobrze taka posada to skarb).
    W każdym razie: udało się zobaczyć Sarkofag.
    Oraz Arkę. Kilka miesięcy (bo, jakże by inaczej, była obsuwa) później Arka – przy pomocy torów kolejowych – została nasunięta na pękający blok nr 4. Niebezpieczeństwo kolejnego skażenia zostało zażegnane na kilka(dziesiąt, mam nadzieję) następnych lat.

Arka - Nowa Bezpieczna Powłoka
    W samej elektrowni – jak mówiłem – praca wre. W czasie kiedy tam byliśmy tym bardziej – było pełno budowlańców z Europy Zachodniej konstruujących właśnie Arkę. Do ich dyspozycji oddano zakładową stołówkę, szatnie oraz – można to traktować jako swego rodzaju atrakcję turystyczną – najbardziej parchaty kibel na Ukrainie. Pamiętacie, oglądaliście, film "Trainspotting"? Główny bohater wchodzi do najgorszego kibla w Szkocji. No, to tu jest gorzej. Chociaż, trzeba przyznać, że zdrowiej – jest to bowiem toaleta kucana (tzw. Stópki Lenina). A taka toaleta, jak wiadomo, jest zdrowsza dla człowieka. Ułatwia defekację, zapobiega żylakom odbytu et cetera, et cetera.

    Zastanawiałem się, czy wrzucić zdjęcie owego okropnego kibla. I w sumie...

    Macie. Ale jak kto wrażliwy, to niech nie patrzy, bo jak się coś zobaczy, to się już nie da odzobaczyć. Chyba, że ten Niemiec, co to wszystko chowa, zabierze.
Kibel
    Oprócz samej elektrowni odwiedziliśmy też opuszczone miasto Prypeć – punkt obowiązkowy dla wszystkich fanów Urbexu.
    My byliśmy tam na przełomie sierpnia i września. To średni termin: w związku z bujną wegetacją roślinną na przepiękne landszafty nie ma co liczyć. Ale coś tam udało się zobaczyć. Do następnego wpisu zatem.
    Kibla w nim nie będzie.


    Prypeć - 20 i 24 lipca.

13 lipca 2020

Śmierdzące pieniądze

Amfiteatr w Puli - dzisiejsza Chorwacja
   Jestem od dawna wielkim fanem Imperium Rzymskiego (oraz, co oczywiste, form wcześniejszych jak Republika i późniejszych, jak greckie Bizancjum) – jest to zrozumiałe, gdyż cywilizacja grecko-rzymska jest jednym z filarów naszej chrześcijańskiej cywilizacji europejskiej (oraz – choć w dużo mniejszym stopniu – cywilizacji muzułmańskiej). Dwa pozostałe filary to judeochrześcijańska koncepcja Boga oraz tradycje plemienne ludów Barbaricum (głównie Germanów i Słowian – choć nie jedynie). W każdym razie – gdziekolwiek się pojawię a byli tam Rzymianie staram się tropić ślady tej klasycznej cywilizacji (byłem też w jednym z dwóch miejsc, w których – bardzo szczątkowo i bardzo zmieniona – dalej żyje, ale to inna opowieść). Nie dziwota więc, że czasem się tą fascynacją dzielę z innymi – jak człowiek raz był nauczycielem, to zawsze nim pozostanie.
Wał Hadriana - dzisiejsza Wielka Brytania
   Oto krótka historyczna ciekawostka umieszczona na portalu Imperium Romanum o pierwszych rzymskich pieniądzach – do których ci naprawdę starożytni mieszkańcy Lacjum podchodzili z pewną pochwały godną rezerwą.

  Tytuł: Pecunia olet? - pierwsze rzymskie pieniądze.

   Pecunia non olet – pieniądze nie śmierdzą – wedle legendy bon mot ten popełnił cesarz Wespazjan ucinając narzekania swego syna, Tytusa, na czerpanie dochodów do cesarskiego skarbca z opodatkowania publicznych toalet.
   Etymologia słowa „pecunia” - „pieniądz” podpowiada nam jednak, że dla dzisiejszego mieszczucha wygodnie siedzącego w możliwe, że klimatyzowanym pokoju przed ekranem komputera pierwsze rzymskie pieniądze byłyby co nieco cuchnące.
   Zanim jednak przejdziemy do sedna, czyli opowieści o początkach rzymskiej waluty warto sobie przypomnieć, że początki Rzymu to zamieszkujące na nadtybrzańskich wzgórzach społeczności dość prostych rolników i pasterzy. Żyjący na zboczach Palatynu, Eskwilinu czy Kwirynału wieśniacy epoki żelaza nie byli też zbyt zasobni w kruszce – stąd ograniczona wymiana handlowa w tamtych czasach musiała opierać się na czymś innym.
   Pecus – owce i woły, bydło: oto waluta pierwszych Rzymian. Dla nieprzyzwyczajonego do naturalnych zapachów współczesnego człowieka na pewno nie jest to coś nieśmierdzącego, ale mieszkaniec antycznego Rzymu, choćby i możny senator republikański z IV wieku p.n.e. był przede wszystkim rolnikiem i nie widział nic zdrożnego w chodzeniu za pługiem. Od słowa pecus (bydło) właśnie i pecunia – pieniądze.
Pecus - bydlątka
   Agrarny charakter społeczeństwa rzymskiego utrzymał się bardzo długo – jeszcze w czasach upadku Republiki poszczególni wodzowie dbali o zapewnienie swoim weteranom nadziału ziemi po odbytej służbie. Mimo to w tych czasach nie płacono już żołdu poczciwymi owcami czy pracowitymi wołami.
   Rozwój latyńskich osad z Palatynu czy Kwirynału sprawiał, że oprócz pecus w obiegu zaczęły pojawiać się także ich – jakbyśmy dziś powiedzieli – ekwiwalenty gotówkowe. Ówczesny przedsiębiorca rolny z Eskwilinu mógł jednak z całą mocą powiedzieć, że aurum et argentum nihil me est – ponieważ walutą nie był żaden z tych drogocennych metali, a aes rude – odważona bryłka brązu. Aes – as – to także nazwa późniejszej drobnej monety rzymskiej, ale w tych czasach monet w Lacjum zwyczajnie nie było (a jeśli się pojawiały to tylko jako importy, zapewne wielkiej wartości).
   Dopiero w 289 roku p.n.e. w Rzymie powołani zostali triumviri monetales, urzędnicy mający nadzorować mennicę państwową. Późno, zważywszy, że w tym czasie w basenie Morza Śródziemnego gospodarka pieniężna miała się od dawna bardzo dobrze. Cóż, wyglądało na to, że potomków owczarzy znad Tybru w tamtym czasie handel, zwłaszcza dalekobieżny, zwyczajnie nie interesował – możliwe, że jako zapaleni rolnicy odczuwali nawet niejaki wstręt do uzyskiwania dochodu z niecnych spekulacji handlowych. Dość powiedzieć, że w traktatach z Kartaginą – wtedy jeszcze nie zaprzysięgłym wrogiem Republiki – zawieranych w IV wieku p.n.e. Rzymianie sprawy handlu zagranicznego odpuszczają, przyznając afrykańskim kupcom monopol w basenie zachodniego Morza Śródziemnego. Wkrótce miało się to zmienić, ale póki co decydentów italskiego miasta-państwa (a właściwie już sporego organizmu państwowego obejmującego większość „włoskiego buta”) jak wspominałem – to nie dotyczyło.
   Zwłaszcza, że owa rzymska mennica nie produkowała nawet monet sensu stricte. Co prawda archaiczne grudki brązu zdołały przekształcić się najpierw w bardziej regularne sztaby a potem w czworokątne oznakowane blaszki z lanego brązu (aes sigantum – taki pieniądz jako pierwszy wytwarzała owa mennica), ale nadal żeby poznać wartość owej płytki należało ją zważyć – sygnując walutę jakoś nikt nie wpadł na umieszczenie nań wartości owego środka płatniczego.
  Wkrótce jednak i to się zmieniło: mennica rozpoczęła odlewanie, jeszcze nie bicie, prawdziwych monet. Były to okrągłe aeses (aes grave), asy, o wadze jednego funta (libra = c.a. 272 gramów) i oznaczone cyfrą „I”. Poza tym monety te ozdabiane były popiersiami bóstw Janusa i Merkurego, potem zaś – i taki wzór stał się najpopularniejszy za czasów Republiki – Janusa z jednej i okrętowego dziobu z drugiej strony.
   Te monety nie śmierdziały już jak pierwotne pecus – przynajmniej w sensie dosłownym, bo wczesny rzymski rolnik miałby zapewne o tym inne zdanie – a wkrótce Rzym stał się także wiodącą potęgą handlową w basenie Morza Śródziemnego. Ale to już zupełnie inna historia.
Willa w Tossie - dzisiejsza Hiszpania

Linki do artykułu:

10 lipca 2020

Wielkie Lustro

Flagi na solnisku
   Autobusem przez Andy jechaliśmy do Uyuni. Mógłbym
oczywiście napisać, że pojazd stękał z wysiłku przy każdym, nawet najmniejszym podjeździe, trząsł się na zakrętach i okropnie kopcił. Ale byłaby to nieprawda. Jak na boliwijskie warunki była to całkiem sprawna maszyna, można powiedzieć klasy premium, choć może rzeczywiście ciut kopciła (ale takie kopcenie to nie kopcenie; po dwóch tygodniach w Boliwii kasłałem niczym nałogowy palacz - w miastach stężenie spalin samochodowych było tak wysokie, że można było na nich postawić kubek z kakao; nie mówcie mi więc, że wymiana pieców zmniejszy i tak śladowy w porównaniu z boliwijskim smog w Krakowie - za to odpowiadają głównie samochody).
Altiplano
   Co to takiego, to Uyuni? Miasto? Wioska? Miasteczko? Otóż to takie małe, parchate nic w środku jeszcze większego niczego. W XXI wieku Uyuni miało jedną tylko chwilę glorii: kiedy przez miasto przejeżdżał onegdaj afrykański rajd Dakar – to znaczy jeden z etapów zaczynał się, czy też kończył na wielkim solnisku, jednym z dwóch powodów wizyt w tym nieprzyjaznym Białemu miejscu (mieszkańcy owego niegościnnego miejsca trasę ówczesnego Dakaru codziennie pokonują rozklekotanymi i byle jak pospawanymi busami i półciężarówkami, i wcale nie robią tego w gorszym tempie niż uczestnicy rajdu; fakt, nie jeżdżą tamtędy na quadach - a przynajmniej dużo rzadziej).
Uyuni
Pamiątki po Rajdzie Dakar
    Pierwszym powodem jest cmentarzysko pociągów.
   W XIX wieku – dobie ogromnego rozwoju Ludzkości, kiedy zdawało się, że kwestią czasu będzie podporządkowanie sobie całej Ziemi (nadal się nie udało – kto bowiem umie powstrzymać chociażby gradobicie?) także wstrząsana przewrotami i rewolucjami Boliwia postanowiła na gwałt się unowocześnić. A przynajmniej dzięki Postępowi zacząć zarabiać – w domyśle krocie – na wydobyciu surowców naturalnych. Marzenia o zostaniu potentatem na rynku saletry szybko Boliwijczykom wybili z głowy sąsiedzi z Chile, ale przecież nie był to jedyny zasób naturalny. Sporo kopalin znajdowało się w górach Kordyliery Centralnej – choćby w rejonie Potosi – górniczego miasta zachwycającego po dziś dzień. Zaciągnięto więc olbrzymie kredyty, sprowadzono zagranicznych – głównie amerykańskich – inwestorów i poprowadzono przez Altiplano linię kolejową Potosi – Arica (w wyniku porozumień pokojowych ten oceaniczny port zdobyty przez Chilijczyków został udostępniony Boliwii jako strefa wolnocłowa; wiedzą o tym wszyscy, którzy czytali książki Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego). Zakupiono nowoczesne – jak na tamte czasy – parowozy, zbudowano infrastrukturę i... Koniunktura się załamała, linia kolejowa okazała się równie rentowna jak obligacje Zimbabwe a lokomotywy... Lokomotywy i pociągi zostały jak stały w Uyuni. Na środku słonej pustyni. Nikomu bowiem nie opłacało się gdziekolwiek ich transportować. I tak od kilkudziesięciu lat niszczeją w surowym klimacie Altiplano. Warto udać się tam zarówno wieczorem, jak i w palącym słońcu dnia – miejsce świetnie obrazuje jak to, użyjmy języka nauki, sic transit gloria mundi.
Cmentarzysko pociągów
   Co jakiś czas pada koncepcja stworzenia z zardzewiałych parowozów i wagonów muzeum – zapewne wiązać się to będzie z postawieniem dookoła cmentarzyska płotka i posadzeniem przy wejściu małego Boliwijczyka na zydelku, który będzie pobierał opłaty za wstęp – ale na tą chwilę droga do tego jeszcze daleka. Zwyczajnie, nikomu się nie chce stawiać tego płotka. Mieszkańcy krajów andyjskich mają bowiem to do siebie, że są mistrzami w zachowywaniu energii – to znaczy kiedy tylko mogą, nie będą nic robić. Mogą przesiedzieć cały dzień w bezruchu – ich bowiem nie goni czas, tak jak nas, w Europie. Indiańskie „teraz” płynnie przechodzi w „później”, a możliwe, że i miesza się z „wcześniej”. Dla nas, żyjących pod dyktando uciekających sekund i minut taka koncepcja jest całkiem obca – czas nie upływa, czas po prostu jest. Trzeba wiele cierpliwości, żeby przestawić się na miejscowe myślenie – mnie się to nie udało, mimo iż pojąłem, po wielu trudach, tą koncepcję. A przynajmniej mam taką nadzieję. Bez chociażby ogarnięcia tego zagadnienia pobyt dłuższy niż tydzień w którymkolwiek z krajów Ameryki Łacińskiej może zmienić się w prawdziwie piekło.
Solnisko w Uyuni
   Drugim powodem wizyt w Uyuni jest wspomniane solnisko: Salar de Uyuni. Olbrzymia, wręcz gargantuiczna płaska powierzchnia pokryta solą. W tym miejscu znajduje się bowiem wielki solny wsad, który w porze deszczowej jest rozpuszczany przez wodę (i tworzy tytułowe wielkie lustro) a w porze suchej, gdy woda odparuje zamienia się w niezwykle twardą – i równą – skorupę. Wtedy też ową sól się wydobywa, bije się rekordy prędkości (jest równo) albo obserwuje krzywiznę globu ziemskiego (do wszystkich Płaskoziemców – nie jedźcie tam).
Wielkie lustro
   Tyle geologii.
   Myśmy byli na salarze pod koniec pory deszczowej. To znaczy: nie padało, ale na równinie nadal stała woda. No, solanka właściwie – niezwykle trująca dla wszystkich form życia, ale przez to idealnie czysta. Tworzy się doskonałe, olbrzymie lustro, jeden z darów soli. Kiedy woda już wyparuje widoki również będą przepiękne, ale lustro – to jest to. Kiedy zaś dzień zbliża się do końca zaczyna się przepiękny – choć krótki, jak to bywa na tych szerokościach geograficznych – zachód słońca.
Zachód słońca
   Taki też widzieliśmy. Oczywiście z normalnymi w krajach Trzeciego Świata zaskakującymi zdarzeniami. Kiedy tak w tłumie
Znikający bus
(może przesadzam, nie było jakoś specjalnie tłoczno, ale też nie byliśmy sami) kontemplowaliśmy wspaniałe widowisko jakie fundowało nam zachodzące słońce i nieruchoma tafla solanki usłyszeliśmy klakson. To znaczy najpierw były to jakieś tam krzyki, potem klakson – dla zwrócenia uwagi. Dźwięk wydał olbrzymi – i wiekowy, a jakże – autobus marki dodge, który nic nie robiąc sobie ze zgromadzonych ludzi ciął przez salar w stronę zachodzącej słonecznej tarczy. Cóż, rozstąpiliśmy się, a Dodge pomknął przez solnisko niczym John Wayne na zakończenie westernu w prerię. Skąd tam się wziął i dokąd jechał – myślę, że na zawsze pozostanie to dla mnie tajemnicą. Warto jednak zauważyć, że wszyscy inni po Salar de Uyuni poruszali się terenówkami z napędem na 4 koła – i nie zapuszczali się zbyt daleko w rozlewiska w związku z ojos (czyt. ohos) – wysiękami solanki z których – gdyby komuś przyszło na myśl tam wjechać – niezwykle trudno jest się wydostać.
Ojos
   A stary amerykański autobus pojechał.
   Póki co Salar de Uyuni jest ważną atrakcją turystyczną biednej Boliwii, ale grozi mu spore niebezpieczeństwo. W okolicach solnego wsadu, konkretnie pod nim, zlokalizowano ogromne złoża litu – rzadkiego metalu wykorzystywanego na przykład do produkcji baterii. Jeśli tylko wydobycie okaże się być opłacalne, solnisko bez skrupułów zostanie rozkopane – choć może się też zdarzyć, że w wyniku tej akcji na cmentarzysku pociągów pojawią się nowe rdzewiejące lokomotywy.
   I na koniec – wpis wyszedł trochę przydługi – polski akcent.
   Siedzieliśmy sobie w solnym hotelu (zbudowanym głównie z soli) i patrzyliśmy na leniwie krążące po kompleksie muchy. Były to jedyne stworzenia jakie spotkaliśmy podczas naszej wyprawy, ale ich egzystencja była ściśle związana z człowiekiem – bez hotelu much też by nie było. Czy miejscowym nie przeszkadzały? Przecież mogły zrobić jakieś małe co nieco na portret ówczesnego prezydenta Boliwii Evo Moralesa (w każdej instytucji Evo wisiał na ścianie i obserwował Naród). Otóż przeszkadzały – ale znaleziono na to antidotum. Otóż na wbitym w ścianę gwoździu wisiał – zapewne od kilku sezonów – polski lep na muchy.
Lep na muchy
   Zgadza się, może niekoniecznie właściwie użyty – ale na miejscowe muchy i tak padł blady strach.
   Nie mieliśmy serca wyjaśnić obsłudze jak powinno się tego używać.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...