Tłumacz

29 maja 2020

Akrotiri - Atlantyda cz. 1

  Siedzieliśmy sobie kulturalnie w jednym z pubów przy reprezentacyjnej łódzkiej ulicy Piotrkowskiej.
   - To dokąd teraz się wybierasz? - zapytała koleżanka.
   - No – uśmiechnąłem się – Adamas.
   - Tak się nazywasz. Wiem. Ale dokąd jedziesz.
  - Ha! W Grecji jest miasto co się nazywa tak samo jak ja – odparłem tryumfalnie – Na wyspie Milos. Tam, gdzie znaleźli tą słynną rzeźbę Wenus z Milo.
   - Naprawdę? No to nieźle. Kiedy lecisz?
   - Zaraz, w lutym. Na jakiś tydzień. Tanie loty są.
  - O! Mam pomysł – krzyknęła znajoma – Weź ze sobą tego mojego chłopa. Teraz nie ma pracy, szwenda mi się tylko po domu i zawadza. I ja, i on odpoczniemy sobie.
  - Dobra – wzruszyłem ramionami; w końcu jej chłopakiem był mój bardzo dobry kolega, z którym trochę wypraw już zrobiliśmy – Zaraz kupimy bilety.
   - Tylko nic nie mów, to będzie niespodzianka.
   I pojechaliśmy – z niewielkimi tylko plecakami (nie warto brać dużego bagażu, naprawdę; raz, że latając tanimi liniami trzeba słono płacić za nadbagaż, dwa, że nawet jak się tobołki straci, to nie ma dużego żalu; no i po wylądowaniu można od razu wyjść z lotniska, a nie czekać godzinę aż pracownicy łaskawie wyrzucą bagaż z luku) i dość ogólnie rozrysowanym planem: dotrzeć do Adamas (czy może Adamantas – w Grecji w użyciu są niejako dwa języki: demotika, będąca efektem rozwoju średniowiecznej greki i katharwusta – oczyszczony z naleciałości język nawiązujący do greki klasycznej).
   Wyjazd udał się – czymś wspaniałym jest bycie jedynymi turystami na spokojnych o tej porze roku Cykladach (jako, że niema innych turystów często nie ma też noclegów; na szczęście luty na Cykladach pozwala na spędzenie nocy w plenerze; tylko nie kładźcie się na marmurach – strasznie zimno; drewno to podstawa spokojnej nocy), ale o tym napiszę może innym razem, bo oprócz wielu różnych przygód (o których będzie można opowiadać wnukom, bo dzieciom to wstyd) spotkaliśmy na swojej drodze Atlantydę.
Kaldera wulkanu na Santorynie
    A przynajmniej jedną z wielu przypuszczalnych Atlantyd – o czym już pisałem. Antyczną wyspę Thira, znaną obecnie bardziej pod średniowieczną nazwą Santoryn (Santorini – od nazwy klasztoru pod wezwaniem świętej Ireny).
   Wyspa – a właściwie niewielki archipelag – jest jedną z bardziej znanych w Grecji, czego doświadczyliśmy na własnej skórze: było to jedyne odwiedzone w czasie tej wycieczki miejsce w którym byli turyści. Samoloty z Aten latają poza sezonem rano i wieczorem, więc dzień można spędzić na malowniczej wyspie, a wieczorem odwiedzić jakiś ateński pub.
   Ale do rzeczy, bo znowu się rozpiszę (zamilczę już o krajobrazach, dziwacznych winnicach, retsini i weneckim zamku – zostawię to na inny raz). Najważniejsze w tej opowieści jest, że Santoryn to tak naprawdę aktywny wulkan, który swego czasu (około 1360 roku przed Chrystusem) dosyć gwałtownie wybuchł. Erupcja ta uznawana jest za jedną z najsilniejszych w dziejach, na pewno potężniejszą od słynnej eksplozji Wezuwiusza z 79 roku po Chrystusie (ale nie tak potężną jak Tambora czy Krakatau, albo Góra Świętej Heleny). Chmura popiołów wzniosła się niemal do stratosfery powodując załamanie się klimatu na całej Ziemi (badania dendrochronologiczne słojów drzew m.in w Ameryce Północnej potwierdziły nagłą zmianę klimatu te circa 3500 lat temu) oraz wywołując szereg nieszczęść w basenie Morza Śródziemnego. Na przykład mogła wywołać ciemności, śmierć i zarazę w niedalekim Egipcie – jedna z teorii tłumaczy tym wybuchem znane z Biblii plagi, jakimi Bóg za pomocą Mojżesza dotknął poddanych faraona. Czas mniej więcej się zgadza – choć bardzo silnych dowodów nie ma.
Winnica
   O ile jednak plagi egipskie można – ale niekoniecznie trzeba – wiązać z erupcją wulkanu, to wpływ kataklizmu na cywilizację minojską na Krecie jest pewny. Specjalnie nie napisałem: kwitnącą cywilizację – w tamtym okresie Minojczycy – kimkolwiek byli – przeżywali spory kryzys gospodarczy. Kreta była ważnym ogniwem ówczesnego – mówimy o epoce brązu, wiecie, Troja i te sprawy – śródziemnomorskiego Świata, więc pewnie by się wygrzebała, ale erupcja zmieniła wszystko.
   Dzisiejszy Santoryn ma kształt obwarzanka. Wygląda tak, jakby ktoś wziął stożek po czym oderwał czubek i wybrał zawartość ze środka. W rzeczy samej, tak właśnie było: dawny – stożkowaty wulkan eksplodował wyrzucając lawę i kamienie na zewnątrz. Powstała wielka dziura, którą dziś zapełnia głęboka laguna i wciąż rosnący na jej środku nowy stożek wulkaniczny. Tuż przed wybuchem grunt kilkukrotnie się zatrząsł – kreteńskie pałace legły w gruzach – a potem nastąpił wybuch. I tsunami, które zmyło resztki.
Wioska na ścianie kaldery
   Jeżeli Minojczycy czekali na jakąś pomoc humanitarną, to nie doczekali się. Chyba, żeby za takową przyjąć inwazję kontynentalnych plemion greckich – dotychczas raczej zależnych od kreteńskiej thalssokracji (śmieszny wyraz, oznaczający "władzę za pomocą potęgi morskiej"). Kreta stała się grecka – a pisma Minojczyków, owego słynnego linearnego A do dziś nie odczytano.
   Ale wracamy na Thirę. Jeszcze nie wybuchła. Na żyznej, wulkanicznej glebie wyrosło na wyspie olbrzymie miasto (tak przypuszczamy, że było olbrzymie – nie mamy innych identycznie zachowanych osad z tego okresu). Czy zamieszkiwali je Grecy, Minojczycy czy może jacyś inni Pelagezowie – trudno powiedzieć (najmniejsze pieniądze postawiłbym na Greków jednak). Na pewno byli pod silnym wpływem kultury kreteńskiej. W każdym razie – Thirańczycy (tak ich nazwijmy umownie) żyją dość bogato. Świetna ziemia dostarcza winogron oraz dwóch z trzech elementów tak zwanej spożywczej triady śródziemnomorskiej – pszenicy i oliwy z oliwek. Trzeci podstawowy produkt konsumpcyjny – ryby – też nie jest trudno dostępny, rybołówstwo kwitnie. Mamy więc zdrowo odżywioną społeczność, która umie żeglować – znaczy się zajmuje się też zapewne handlem i piractwem, dwóm niezwykle dochodowym morskim zajęciom. Thirańczycy bogacą się, osada się rozrasta – także wzwyż: pojawiają się piętrowe domy. Oraz kanalizacja. Kwitnie rzemiosło – nie tylko użytkowe, ale i artystyczne. Ściany pomieszczeń – mieszkalnych i nie tylko – zdobią wspaniałe malowidła. Generalnie jest ładniej, niż w wielu współczesnych miastach. Ba, nawet nowocześniej.
Sprzęty z epoki brązu
   Skąd to wiemy? Ponieważ kiedy wulkan wybuchł przysypał owo niezwykle bogate (albo zwyczajnie bogate – jak pisałem, nie mamy porównania) kilkumetrową warstwą popiołów (tak jak Pompeje i Herkulanum) na których po kilku tysiącleciach wyrosła niewielka wioska Akrotiri (tak się dziś nazywa to stanowisko archeologiczne). Odkrycie w XX wieku tego zasypanego ośrodka stało się sensacją.
   Kiedy doczłapaliśmy się z lotniska do Firy, stolicy wyspy...
  Wciórności. Znowu wyszło mi za długo. Przecież nikt nie chce czytać przydługich wpisów. Dzielimy na dwie części. Myk!
  Następna w Dzień Dziecka.
Zycie na wulkanie

22 maja 2020

W poszukiwaniu polskiego Stonehenge

   Słowo "henge" po angielsku znaczy "kamienny, prehistoryczny krąg" i – jak można się domyślać – pochodzi od nazwy Stonehenge, wielkiej megalitycznej budowli w południowej Anglii, stanowiącej fragment starożytnego kompleksu świątyń. Takich kręgów - czy też jak chcą naukowcy: kromlechów - w Brytanii jest całkiem sporo, ale co jakiś czas pojawia się informacja, że coś na Świecie także przypomina tajemniczą budowlę.
   - Ej – odezwała się koleżanka – słyszałeś o polskim Stonehenge?
  - Którym? - zapytałem, bo kilka stanowisk archeologicznych pretendowało do tego miana.
   - Kamienne kręgi w Odrach – odparła.
Kamienne Kręgi

   Kiwnąłem głową. Coś tam słyszałem, ale o obiekcie ukrytym w głębi Borów Tucholskich i chronionym rezerwatem przyrody niewiele mogłem powiedzieć. Może tylko tyle, że na kamieniach tworzących owe kręgi występowała niezwykle ciekawa flora porostowa, z gatunkami charakterystycznymi dla tundry z dalekiej Północy. Skąd tam się wzięły – to była tylko jedna z tajemnic tego miejsca, niemniej raczej nierozwiązywalna.
   - Co z nimi?
   - Nie chcesz tam jechać? Bo tam myślimy gdzie się wybrać.
   Zgodziłem się właściwie bez zastanowienia. Ekipa zgrana, sporo miejsc razem odwiedziliśmy, od Skandynawii po Bałkany, nawet pojechaliśmy kiedyś na Koniec Świata. Jest takie miejsce. W Polsce. Znajduje się tam "Chata na Końcu Świata". Nie jest tam prosto trafić, ale zawsze można zapytać miejscowych:
   - Przepraszam, którędy na Koniec Świata?
   - Tu na skrzyżowaniu w lewo, potem w prawo i jakieś półtora kilometra.
   - Dziękuję.
Chata na Końcu Swiata
   Do pomorskich Odr trafić było odrobinę łatwiej – ale też bez przesady. Niewielka wioska leży w głuszy, a przecież leśny rezerwat musi być – to truizm – schowany jeszcze głębiej. Bardziej pomagał nam GPS niż tabliczki z oznaczeniami (zdarzają się takowe), ale w końcu trafiliśmy. Sam rezerwat jest zamknięty na potężną kłódkę, dlatego najlepiej jest zadzwonić wcześniej do opiekuna miejsca. On przyjedzie, otworzy, skasuje bilety wstępu i co nieco opowie. Czasem trzeba trochę poczekać, czasem nie. Swoją drogą w rezerwacie mają nawet widokówki z kręgami. Całkiem miło.
   Ale i tak kamienne kręgi nie stały się wielką atrakcją. Jest to miejsce, które właściwie można zobaczyć tylko raz – i wystarczy. Chyba, że jest się wyznawcą bioenergoterapii – wtedy pobyt w rezerwacie jest wskazany. Na polance pośród sosen jest specjalne miejsce, w którym stwierdzono promieniowanie rzędu milionów midichlorianów. To znaczy randów (?). To są jednostki dobrego samopoczucia, czy coś takiego. W skali Bovisa. Nie wiem, bardzo się w tym gubię. Może nawet trochę się podśmiechuję.
Miejsce mocy
   Tymczasem same kamienne kręgi... No, widać, że ze Stonehenge niewiele mają wspólnego. Powstały w III wieku po Chrystusie, w czasach, kiedy tajemnicza brytyjska konstrukcja od setek lat była nieużywaną ruiną.
   Nie są też tak tajemnicze (choć te porosty z tundry to rzeczywiście zagadka), ale miały na historię Europy dużo większy wpływ niż słynna angielska rudera.
Tundrowe porosty
   Jest to bowiem cmentarzysko Gotów.
   Kim byli Goci? Jeżeli ktoś uważał na historii to może zapamiętał, że Alaryk razem z Wizygotami splądrowali Rzym w 455 roku (a podobno było to najtragiczniejsze plądrowanie miasta w dziejach, Wandalowie czy Sacco di Roma to była amatorka), a Teodoryk Wielki jakieś sto lat później stworzył w Italii barbarzyńskie Królestwo Ostrogotów (ze stolicą w Rawennie – mauzoleum króla wraz z innymi zabytkami wpisane jest na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO). Może ktoś słyszał jeszcze, że mnich Wulfila (czyli Wilczek) przetłumaczył Biblię w wersji ariańskiej po raz pierwszy na język barbarzyński. I to wszystko.
   Nie ma się co dziwić, skoro Goci wymarli niemal bezpotomnie, na dodatek od ich miana ukuto przymiotnik "gotycki" – było to pogardliwe renesansowe określenie bardzo mi odpowiadającej sztuki średniowiecznej. Gockie, gotyckie, czyli barbarzyńskie, oczywiście.
   Kolebką Gotów była Skandynawia – prawdopodobnie tereny dzisiejszej Szwecji, gdzie zachowały się miejscowe nazwy prowincji Vestgotten i Ostgotten (miasto Goeteborg, "Gród Gotów", jest chyba późniejsze), następnie, jak można się domyślać, zamieszkali na bałtyckiej wyspie Gotlandii, a stamtąd popłynęli do krainy w antycznych źródłach znanej jako Gothscandza. Dowody archeologiczne w postaci chociażby kurhanów i kamiennych kręgów znajdujących się w Odrach (ale takich znalezisk jest więcej – chociażby pochówki wodzów) świadczą, że ową krainą szczęśliwości był rejon dolnej Wisły. Poza odkryciami archeologicznymi i "Historią Gotów" Pawła Diakona (sam był gockiego pochodzenia) o tym okresie niewiele mamy informacji, niemniej dzielą się w końcu Goci na dwa odłamy – ważniejszy, jak się zdaje wschodni – Ostrogotów – rządzony przez ród Amalów, i zachodni – Wizygotów – pod władzą Baltów. Pierwsi do takiej namacalnej historii, czyli na teren Imperium Rzymskiego, wkraczają Wizygoci. Na zmianę walczą i sprzymierzają się z Rzymianami, w końcu plądrują Rzym i zakładają swoje królestwo w Tuluzie. Stamtąd wyganiają ich Frankowie – biedni Wizygoci uciekają na Półwysep Iberyjski, gdzie w końcu przyjmują rzymskie chrześcijaństwo (wcześniej są chrześcijanami – arianami) i rządzą aż do podboju arabskiego w 711. Potem słuch o nich ginie, choć zapewne spora część Hiszpanów i Portugalczyków może się poszczycić jakimś bezimiennym wizygockim przodkiem. Swoją drogą nazwę Katalonii wywodzi się czasem od nazwy Gotów – że to niby znaczy "Ziemia Gocka", a wyjątkowo separatystycznie nastawieni mieszkańcy Wysp Kanaryjskich (jest ich pewnie kilku, może nawet kilkunastu) czasem piszą na murach miejscowych domów "Goci wynocha", mając na myśli Hiszpanów z kontynentu.
Cmentarzysko i miejsce wieców
   Dużo dłużej przetrwali Ostrogoci. Ten odłam skierował się na wschód Europy i na terenie dzisiejszej Ukrainy spotkał Hunów. Większa część plemienia razem z tymi azjatyckimi koczownikami najechała Imperium Rzymskie, a potem osiedliła się w Panonii (dzisiejsze Węgry), Dalmacji (Chorwacja) i Italii. Ich najwybitniejszy władca, Teodoryk Wielki z rodu Amalów na krótko opanował też tron Wizygotów – ale zmarł nie pozostawiając męskiego potomka.
   Był to władca wybitny, szykujący się do zajęcia w Europie miejsca po zniszczonym właśnie Cesarstwie Zachodniorzymskim, otaczający ludźmi kultury i sztuki (słynny filozof Boecjusz, zwany "Ostatnim Rzymianinem", urzędnik Teodoryka – przez niego zresztą stracony) oraz wyraźnie aspirujący do tytułu prawdziwego Rzymianina.
  Jego dziedzictwo zniszczyli Bizantyjczycy, a tych z kolei pogonili Longobardowie, kolejne germańskie plemię, ale to zupełnie inna historia.
   Przetrwali natomiast, jeszcze jakiś czas, Ostrogoci, którzy przed Hunami uciekli na Krym. Język gocki był tam w użyciu podobno aż do XVI wieku.
   I pomyśleć, że przodkowie owych historycznych postaci mogli spotkać się w kamiennym kręgu na cmentarzu w Odrach i wiecować, podejmując decyzję: wy idziecie na Zachód, my na Wschód. Mało to prawdopodobne, ale kto wie?
Kamień
   Co zaś się tyczy samych kręgów, wyjazd skwitowaliśmy:
  - Jaki kraj, takie Stonehenge.

18 maja 2020

Latające szczury

   Latające szczury. No, o latających lisach czy psach (wielkie, owocożerne nietoperze, spotkałem je na swojej drodze, ale nie jadłem) na pewno ktoś słyszał, o latających wiewiórkach czy innych polatuchach również. Ale szczury?
   A i owszem. Jest to bowiem określenie miejskiej formy pochodzącego z Śródziemnomorza i Bliskiego Wschodu (właściwie naturalnie występował od afrykańskiego Dakaru po Bangladesz) gołębia skalnego.
   - Flying rats! - splunął znajomy na widok stadka gołębi, dodając do tego niezbyt przyzwoity angielski przymiotnik oznaczający stosunek seksualny; świetnie się komponował ze stwierdzeniem "latające szczury" – wyraz, nie stosunek oczywiście.
   W naturze Columba livia – bo tak naukowo nazywa się to stworzenie – gniazdował na skalistych, często nadmorskich, terenach i żywił się znajdowanymi na ziemi nasionami. Ale każdy, kto spotkał miejską formę tego ptaka wie, że potrafi zjeść wszystko – choć karmiony chlebem przez gołębiowe babcie zapada na niebezpieczną chorobę zwaną "anielskim skrzydłem" (dlatego nie powinno się w miastach tych zwierząt dokarmiać – dla ich dobra; pomijam fakt niszczenia przez nie elewacji budynków i innych takich; we Włoszech w wielu miastach są wysokie mandaty za dokarmianie ptactwa). W każdym razie żyłby sobie gołąb skalny w swoim środowisku i nie wadził nikomu gdyby nie Sumerowie.
   Tak, to ci od pierwszej zaawansowanej Cywilizacji – wiecie: pismo, piramidy, biurokracja – te sprawy. Oni też wpadli na pomysł udomowienia tego ptaka (o ile, oczywiście, nie kazali im tego zrobić Starożytni Kosmici, którzy – jak powszechnie wiadomo, założyli naszą Cywilizację; wiadomo, nie? Nie) – także w celach kulinarnych. To ważne, gołąb skalny jest świetny jako posiłek – choć oczywiście bardziej użyteczny był jako posłaniec, pierwowzór dzisiejszych telegramów – znaczy, sms-ów; telegramów już nie ma.
   Pal licho jednak ogromną rolę w komunikacji jaką ptaki te odegrały – rosół z gołębia, delikatny i smakowity, jest chyba najlepszym z możliwych. Sprawdza się zwłaszcza dla rekonwalescentów. Mięsa niestety nie ma tam zbyt dużo, ale co tam. Mój śp Dziadek bardzo często robił rosołek z młodych gołąbków – dlatego taki zdrowy wyrosłem.
   Uwaga jednak – do jedzenia absolutnie nie nadają się owe niszczące elewacje i pomniki miejskie gołębie. Te w pełni zasłużyły na tytuł latających szczurów. Są brudne, zapasożycone i niezwykle inwazyjne – wie o tym każdy kto ma balkon w miejskim bloku. Prawdziwa zaraza.
   Do rzeczy – gołąb skalny nie jest jedynym inwazyjnym (bo tak fachowo nazywa się gatunki które z jakichś przyczyn opuściły swój "rodzinny" habitat i rozlazły się po Świecie uzyskując wielki sukces biologiczny – to znaczy zwiększając swoją liczebność; normalnie jak Człowiek) gatunkiem gołębia w Europie. O nie.
   Mają bowiem przedstawiciele tej grupy ptaków kilka cech ułatwiających im zdobywanie nowych terytoriów – na przykład, o czym już wspominałem, mają dość różnorodną dietę. Czyli mogą jeść wszystko niemal. Są też niezwykle płodne. Kilka lęgów w roku? Nie ma problemu. Ludzie sowieccy z okazji bodajże Dni Młodzieży wypuścili w Moskwie sporą liczbę białych gołąbków – niby symbol pokoju – i już po roku na socrealistyczne budowle stolicy ZSRS, pardon my French, srało 35 tysięcy ptaków. Chociaż tu akurat nie mam doń wielkich pretensji.
Gniazdo gołębia skalnego - wyjątkowo z jednym jajem
   Właśnie – gołąb pokoju. Nie ma on wiele wspólnego z biblijnymi konotacjami gołębiowatych. Wręcz przeciwnie. To wymysł komunistów. Otóż w czasie odbywającego się we Wrocławiu Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju w 1948 roku (wiecie, tak jak Amerykanie wszędzie wprowadzają demokrację, tak Sowieci z uporem godnym lepszej sprawy czołgami instalowali pokój) zwrócono się do niejakiego Pabla Picassa o stworzenie symbolu pokoju. I genialny artysta stworzył taki. Jak się podobno nań patrzyło to widziało się nie tylko pokój, ale i kuchnię, łazienkę i tak dalej. Jednakże gdy dowiedział się, że zamiast gratyfikacji finansowej dostanie za to Nagrodę Leninowską odrobinę zirytował się na Towarzyszy. Siedział akurat w restauracji hotelowej (Monopol przy ulicy Świdnickiej – nie wiem, czy jeszcze istnieje; warszawską syrenkę picassowską właściciele mieszkania zamalowani, duraki), wziął więc serwetkę, nabazgrał rysunek gołębia i wręczył Towarzyszom jako symbol pokoju. Spokojnie mógłby przy tym zacytować Babinicza vel Kmicica: "Naści, piesku, kiełbasy". W Hiszpanii ma bowiem gołąb całkiem złe konotacje – jest symbolem śmierci, żałoby. Latającym szczurem.
   Ale Sowietom to widocznie nie przeszkadzało.
  Drugim gołębiowatym gatunkiem inwazyjnym jest sierpówka (Streptopelia dedecaocto). To ten ptak, który w parkach miejskich tak często wyzywa spacerowiczów dźwięcznym "huu-hu-ju". Pochodzi ze Śródziemnomorza, z Azji Mniejszej, ale nikt go nie udomawiał, więc żył sobie spokojnie aż do XX wieku. Wtedy zaczął atakować Europę. Najpierw Bałkany – tam zyskał miano rarytasu (sierpówki nie próbowałem, ale jeśli jest podobna w smaku do gołębia skalnego – to słusznie takie miano zyskała). Niemieccy nazistowscy żołnierze wałęsający się po półwyspie w pierwszej połowie XX wieku ze zdziwieniem obserwowali, jak bałkańscy chłopi wieszają dzikim ptakom budki lęgowe – wywnioskowali stąd, że lokalsi bardzo dbają o przyrodę. W rzeczywistości chodziło tu o łatwiejsze pozyskiwanie młodych sierpówek – we wspomnianych celach kulinarnych. Spowodowało to też wzrost populacji tego gatunku – w latach 50-tych pojawił się w Polsce (na Ziemiach Wyzyskanych – Dolnym Śląsku) a dziś jest niezwykle liczny w całym kraju.
Sierpówka
   W miastach można spotkać również naszego rodzimego gołębia grzywacza (Columba palumbus). To największy europejski gołąb (przy olbrzymich gatunkach z Nowej Gwinei, światowego centrum rozmieszczenia gołębi wygląda jednak jak karzeł) – onegdaj żyjący w lasach, a dziś... No, dziś nie. Bo nie ma za dużo lasów. Przez jakiś czas wydawało się nawet, że gatunek ten będzie powoli zanikał, ale... Przystosował się do nowych warunków. I dziś jest ptakiem łownym (a – uwaga – latający szczur jest objęty częściową ochroną). W jaki sposób się przystosował? Nie do końca wiadomo. Zresztą wiele gatunków zwierząt poddanych antropopresji (czyli wpływowi Człowieka) zmieniło z czasem swoje biologiczne przyzwyczajenia i odniosło biologiczny sukces. Inne, oczywiście nie.
Grzywacz
  Czemu tak się dzieje? Trudno powiedzieć. Ekologia – bo tym zajmuje się ta nauka, a nie segregacją śmieci, przykuwaniem się dodrzew i robieniem niepotrzebnego rabanu – cały czas nad tym pracuje. Wiemy jeszcze zbyt mało, by móc spokojnie przewidywać zachowania się gatunków w obliczu zmian w środowisku – wiemy jednak na tyle dużo, by nie zachowywać się jak ludzie radzieccy, bez pomyślunku ingerujący w ekosystemy na przykład wprowadzając obce gatunki roślin (słynny barszcz Sosnowskiego) i zwierząt. Zresztą to bardzo ciekawe zagadnienie (ciekawe dla mnie, ale skoro to mój blog, to sorry, Winnetou), może kiedyś o tym napiszę.
Autor i barszcz Sosnowskiego w byłym ZSRS (fot. z arch. Autora)
   Na koniec jeszcze anegdotka o sierpówce. Żeby nie było, że tylko takie jeremiady o tym, że niewiele wiemy o Świecie.
  Spacerowałem sobie z ówczesną Wybranką mojego serca po którymś z licznych łódzkich parków (a Łódź, wbrew pozorom, ma ich sporo) gdy odezwał się ów przedstawiciel awifauny:
   - Hu-hu-ju – zaśpiewał.
   - O. Sierpówka – stwierdziłem.
   - Aha – odparła moja Luba.
   - Jaka sierpówka – usłyszałem nagle zły, skrzekliwy głos.
   Odwróciłem się. Za nami stała staruszka z żądzą mordu w oczach.
  - Jaka sierpówka? To synogarlica! - warknęła tonem nieznoszącego sprzeciwu przywódcy religijnego czy innego mahdiego – Phi!
  I poszła. Nie wchodziłem w dyskusję, zresztą mogło się to skończyć linczem. Zwłaszcza, że po czasie dowiedziałem się, że oboczna, mniej popularna nazwa sierpówki to synogarlica turecka.

15 maja 2020

Pierwsza cywilizacja

   10 000 lat BP – befor present, czyli "przed dniem dzisiejszym" – na niewielkim archipelagu na Morzu Śródziemnym powstała niezwykła cywilizacja. Niezwykła, bo jedna z pierwszych na Świecie. Jedyne, co po niej pozostało to kilkanaście przedziwnych zabytków – świątyń oraz jeden podziemny kompleks w Ħal Saflieni (i kompleks, i świątynie wpisane są na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO). Oraz kilka teorii spiskowych.
Pierwsze świątynie w Europie

   Na przykład taka, że owe maltańskie – bo o Maltę tu chodzi – megality (z greckiego "wielkie kamienie"; starożytni, ale to naprawdę starożytni ludzie mieli dziwną manię budowania olbrzymim nakładem kosztów wielkich konstrukcji, czasem ziemnych, czasem drewnianych, a czasem kamiennych; bywało, że używano wszystkich technik na raz, czego przykładem jest chyba najsłynniejsza megalityczna budowla, kompleks w Stonehenge; w Polsce też mamy megality) to oczywiście pozostałość Atlantydy. Cóż, maltańska cywilizacja zaginęła w otchłani czasu tak dawno, że Egipcjanie, sprawcy mitu o Atlantydzie jeszcze nie myśleli nawet o budowie najmniejszej nawet piramidy.
Stanowisko archeologiczne
   Bo to, że wszystkie megalityczne budowle powstały przy pomocy dysponującymi nieziemską technologią kosmitami, to wiadomo, nie? No właśnie.
   Na tą chwilę maltańskie obiekty uznawane są za najstarsze budowle w Europie (oczywiście, paleolityczne malarstwo jaskiniowe jest starsze, ale artyści z Lascaux czy Altamiry nie wznosili budowli ani nie uprawiali roli) i wiązane są z pierwszymi osiadłymi społecznościami w tej części Świata.
   Najstarsze dotychczas znalezione budowle to kompleksy świątynne w Gobekli Tepe w Turcji. Jeszcze ich nie widziałem, ale chcę – niedaleko wojna w Syrii czy Iraku, więc trzeba się spieszyć. Gobekli Tepe uznaje się za miejsce, gdzie mogła wynaleziona zostać uprawa roli – tym bardziej, że w okolicy dzięki badaniom genetycznym odkryto przodka pszenicy (Triticum sp.), najpopularniejszego zboża na Ziemi.
Bogini z neolitu
   W każdym razie wsiadłem w samolot i wylądowałem na maltańskim bardzo kameralnym lotnisku. Była połowa listopada, choć pogoda jeszcze całkiem letnia. To ważne.
   Jeśli chodzi o wodę na Malcie – na wyspie nie ma za dużo źródeł słodkiej, więc w miesiącach zimowych deszcze są bardzo ważne – uzupełniają wody gruntowe oraz napełniają cysterny (nawet w kranach woda płynie lekko słona - jest odsalana z morza. Patrząc na bezchmurne niebo nie chciało mi się wierzyć w te maltańskie deszcze, ale sporo relacji jednak mnie przekonało.
   - Piękny kościół – stwierdziłem kiedy wjechałem do miasteczka Siġġiewi i zacząłem szarpać kierowcę lokalnego autobusu, że chcę tu wysiąść.
   - Hej, ale to nie tu chciałeś wysiąść – odparł mi pełen angielskiej flegmy kierowca; faktycznie, poprosiłem go, żeby dał mi znać kiedy mam wysiąść, by zobaczyć olbrzymie klify Malty.
   - Tak, racja – zgodziłem się – Ale tu jest tak pięknie...
   Kierowca popatrzył na mnie bez słowa, ale zatrzymał się, choć już dawno minęliśmy przystanek w tej nieznanej turystycznie niewielkiej miejscowości. Zresztą byłem chyba jedynym turystą w busie (poza sezonem miejscowa komunikacja jeździ dosyć pusta i – co ważne dla inostrańców – potrafi przyjechać na przystanek sporo przed czasem; w sezonie autobusy jeżdżą pełne, więc czasem na przystanku się nie zatrzymują). Wysiadłem – i w okresie pomiędzy zwiedzaniem jednej megalitycznej świątyni a wizytą w dawnej stolicy wyspy Mdinie – zacząłem się zachwycać miejscowymi barokowymi kościołami. Były przepiękne. Robiąc zdjęcie za zdjęciem wyszedłem jezdnię – i po chwili poczułem, że ktoś za mną stoi. Czasem da się to wyczuć. Odwróciłem się, była to niewielka staruszka. Uśmiechnęła się.
   - Pilnuję, żeby żadne auto cię nie rozjechało – wyjaśniła.
   - Dziękuję – odparłem – Piękny kościół.
   - Świętego Mikołaja. Wspaniale wygląda w środku, ale odkąd mamy tu niedaleko obóz uchodźców, musimy zamykać, wiesz...
   Kiwnąłem głową. Nie pytałem, czy zdarzyła się poważna profanacja, czy to profilaktyka, szybko zmieniłem temat, bo staruszka posmutniała (niestety, to częsty – i w imię przeklętej poprawności politycznej – przemilczany problem z migrantami z krajów niechrześcijańskich).
Kościół św Mikołaja
   - U mnie w mieście też jest kościół św Mikołaja – stwierdziłem – Niedługo będziecie mieć odpust (EDIT: info dla niewierzących - w Kościele Rzymskokatolickim wspomnienie świętego biskupa Mikołaja z Miry jest właśnie 6-ego grudnia).
   - Nie – kobieta znowu się uśmiechnęła – Przenieśliśmy uroczystość na sierpień. 6 grudnia pogoda jest nie taka. Zimno i pada.
   Nie uwierzyłem, dopiero jakiś czas później kolega z którym wielokrotnie zwiedzaliśmy odległe kraje, a z którym trochę przypadkowo spotkaliśmy się na wtedy na Malcie (przyleciał kilka dni po mnie, odleciał również parę dni potem) powiedział:
   - Stary, jak odleciałeś w końcu złapał mnie deszcz. Uwierz mi, tu jak pada, to pada szczerze. Ściana wody.
   Ale miałem szczęście, na mnie nie padało, mogłem do woli zwiedzać megality oraz pozostałości po Joannitach, dzielnie broniących wyspy krzyżowcach.
   Nawet – kiedy już wspomniany kolega dołączył – udaliśmy się na drugą wyspę archipelagu, Gozo. Także ozdobiona jest ona megalitycznymi świątyniami, posiada fortyfikacje z czasów krzyżowców oraz miała słynny skalny łuk "Błękitne Okno".
Nieistniejący łuk skalny na Gozo

   - Dawaj, włazimy na górę – powiedział kolega.
   - Ej, patrz, tu świeże barierki są. Płotek. Po coś to postawili.
   - Tam jacyś łażą.
   - E...
  Azure Window zobaczyliśmy za to z powierzchni morza, podpłynęliśmy małą łódką – zanim po dwóch miesiącach runęło na zawsze.
   Jak widać, nie tylko neolityczna cywilizacja przeminęła bez śladu.
   Nie przeminęły za to dziwne, wyżłobione w maltańskich skałach koleiny. Mają one podobno charakter typowo antropogeniczny, ale nie spotkałem żadnej, więc trudno mi się wypowiadać (najciekawsza teoria – poza pozaziemskim pochodzeniem tych śladów – to, że to Atlanci dla transportu swoich zdobyczy cywilizacyjnych wyżłobili...).
   Poza megalitycznymi świątyniami, pobytem Świętego Pawła Apostoła i systemem obronnym Joannitów ma Malta też plaże, kluby i wioskę Papaja – więc najważniejsze atrakcje są, jak zwykle, spychane na dalszy plan. Bo co kogo obchodzą jakieś kamienie.
Wieża strażnicza na klifie
Port
   A szkoda. Te maltańskie świątynie sprzed 10 tysięcy lat powstały w okresie, kiedy porzucaliśmy koczowniczy tryb życia i zaczynaliśmy budować osiadłą cywilizację. Właściwie na tym etapie – rolniczym – zatrzymaliśmy się do tej pory (i nic nie wskazuje, żebyśmy poszli gdzieś dalej), ino troszkę się rozwinęliśmy. A te kupy kamieni to pierwszy etap prowadzący do lotów na Księżyc, energii atomowej i słodkich kotków w Internetach.
Kotek. Raczej Parchatek niż słodziak, ale co tam.

8 maja 2020

Makbet cz. 2

   Mac Bethad mac Findlaich, zwany Ri Deircc, czyli Czerwonym Królem (może Makbet I Rudy? Nieźle, nie?) był rzeczywistym władcą Królestwa Szkocji przez 17 lat. Sporo, jak na kogoś, kogo cały Świat zna jako żądnego władzy morderczego uzurpatora.
   Cóż – oto właśnie siła literatury. Większość historycznych źródeł o Makbecie mówi całkiem dobrze, jedno jest odrobinę nieprzychylne – i tą opowiastkę na warsztat wziął William Szekspir, przyprawiając biednemu władcy gębę na całą wieczność (za to jak przyprawiając, nie?).
   Napisałem już, jak Makbet zginął, teraz wypadałoby powiedzieć, skąd się wziął.
   A tu trzeba się cofnąć w bardzo odległą przeszłość. Znaczy, będzie sporo imion, dat i faktów – ale jeśli to kogoś nieciekawi, to niech popatrzy sobie na obrazki, wrzucę kilka zdjęć.
  Dzisiaj Szkocja kojarzy się głównie z facetami w kiltach, cuchnącym bimbrem zwanym whisky i niestrawną dla ucha muzyką (dzisiejszą wersję kiltu wymyślił pewien Anglik, whisky pochodzi z Irlandii a dudy, czyli koza, ma małoazjatycki rodowód, ale co tam), ale ma dosyć ciekawą historię. W roku 95 po Chrystusie rzymski wódz Agrykola opanował całą Brytanię, ale obejrzawszy sobie te tereny – zwane Kaledonią – Rzymianie pokręcili głowami, wytarli deszcz z czół i wrócili na południe, od miejscowych Brytów i Piktów odgrodziwszy się potężnymi fortyfikacjami – Wałem Hadriana i Wałem Antoniusa. Po upadku Imperium Rzymskiego dochodzi do znacznych ruchów ludnościowych i na brytańsko-piktyjską Kaledonię najeżdżają dwie główne fale przybyszów. Najpierw, od zachodu, przypływa celtycki lud z Irlandii – Szkoci – i zakłada królestwo Dal Riady, potem zaś z południa napierają germańskie plemiona Anglo-Sasów.
Wał Hadriana

   Na sam koniec północne szkockie wyspy opanowują wikingowie tworząc normańskie Królestwo Orkadów.
   Taki oto konglomerat państw i narodów miał stać się podstawą istnienia późniejszej Szkocji. Póki co każda część kraju – niemal każda dolina – miała swojego w miarę niezależnego władcę. Nie chcąc nikogo zanudzać (chociaż walki między tymi państewkami – wciąż niezbyt poznane są moim zdaniem bardzo ciekawe, i prawdopodobnie dały podstawę do powstania legendy o Królu Arturze, to pewnie większość osób by nie zainteresowały; jeszcze jedno, nie wspominajcie o Arturze w Kornwalii, Walii czy okolicach Glastonbury, tam twierdzą, że legendarny władca był Brytem ale z południa, nie z północy wyspy) – w tym samym roku, w którym w Verdun potomkowie Karola Wielkiego podzielili Cesarstwo na 3 części dając początek Francji, Niemcom i spornym ziemiom między nimi niejaki Cinaed mac Ailpin – Kenneth I MacAlpin – władca Dal Riady opanowuje większość piktyjskich królestw we wschodniej Szkocji i tytułuje się Królem Szkotów i Piktów.
Szkocki krajobraz - zdjęcie już było, ale jest bardzo ładne
   Następnie przez niemal 200 lat o władzę w Królestwie Alby – jak też zowie się teraz ów kraj – toczą ze sobą potomkowie Kennetha i jego brata Donalda. Żeby było trudniej, czasem władza, zgodnie ze starą piktyjską tradycją, przekazywana jest nie synowi, a siostrzeńcowi władcy. Pogłębia to i tak chaos panujący w państwie, zwłaszcza, że poszczególne części Szkocji nadal są jeszcze niezależne (brytońskie królestwo Alt Clut, czyli Strathclyde, czy normańskie Orkady) – lub pół-niezależne. Często też władzę sprawują w nich osoby spokrewnione z MacAlpinami. Kiedy więc król Malcom II Niszczyciel – Mael Coluim mac Cinaeda Forranach (przepiękne są te imiona ówczesnych władców, czyż nie?) ginie zamordowany bezpotomnie do walki o władzę stają właśnie owi niezależni – daleko spokrewnieni – władcy zwani mormaerami.
   Jednym z takich krewnych jest mormaer Atholl, Donnchad mac Crinain – czyli Duncan I (jak u Szekspira: król Szkocji). Jest rok 1034 po Chrystusie. Nowy, młody król chcąc umocnić swoją władzę musi jednak zrobić porządek – na przykład z potężnym mormaerem Moray, Mac Bethadem – czyli Makbetem.
   Szekspir robi z Makbeta tana – czyli władcę – Glamis, ale w tych czasach miejsce to jako takie nie istniało – była tam jeno królewska chatka myśliwska, nota bene miejsce zgonu Malcolma II. Dopiero później w tym miejscu swoją siedzibę wznosi można rodzina Lyon. Imponujący zamek znajduje się dziś na jednym z banknotów szkockiego funta (dopuszczona do użytku w Wielkiej Brytanii waluta powiązana w stosunku 1:1 z funtem szterlingiem, symbol szkockiej autonomii; ale spróbujcie kupić coś za to poza Szkocją...) a jedną z najbardziej znanych jego mieszkanek była Elżbieta, żona króla Jerzego VI, słynna Królowa Matka, która do końca swojego 102-letniego życia nie odmawiała sobie szklaneczki alkoholu. Poza tym z Glamis związana jest tajemnicza XIX-wieczna postać Potwora z Glamis oraz – o czym mógł słyszeć Szekspir, i skąd mógł zaczerpnąć inspirację dla Trzech Wiedźm – earla Beardie, który uczestniczył w sabatach i przegrał duszę w karty z Diabłem.
Zamek w Glamis
   Jest jednak Makbet mormaerem Moray. Jego poprzednik, Gille Coemgain, razem z tytułem przekazał naszemu bohaterowi żonę o pięknym imieniu Gruoch oraz syna, Lulacha. Możliwe, że Makbet dopomógł sobie w zdobyciu tych pryzów usuwając Gllie – mówiłem, że był dobrym władcą, nie, że pacyfistą.
   Tymczasem Duncan w końcu rusza na włości Makbeta i... Ginie w starciu z bardziej doświadczonym wojownikiem niedaleko miejscowości Elgin. Makbet zostaje królem, ale nie wiadomo, czy na tą decyzję wpływ miała Grouch. Jeżeli tak, to zapewne ten wpływ był dużo mniejszy niż literackiej demonicznej Lady Makbet na małżonka.
Loch Ness, leżące w Moray

   O panowaniu Makbeta można powiedzieć niewiele – było po prostu spokojne. Podobno w czasie wizyty w Rzymie w 1050 roku zaprezentował się jako władca hojny i sprawiedliwy.
   Jednym z dwóch problemów króla był brak potomka. Następcą Makbeta miał zostać Lulach, syn Gruoch z pierwszego małżeństwa.
   Drugim problemem była zapewne wdowa po Duncanie, Suthen, oraz jej synowie – Mael Coluim i Domnall. Malcolm i Donald. Możliwe, że to za namową byłej królowej jarl Siward z Northumbrii w 1054 najechał ze swoimi Anglosasami Szkocję, kończąc erę względnego pokoju na Północy (w efekcie krwawych walk niepodległość odzyskało na krótko królestwo Starthclyde pod wodzą innego Malcolma – tak o tym wspominam, bo to moje ulubione średniowieczne państewko w Szkocji). Trzy lata później, w czasie kolejnej wojny doszło do owej Bitwy pod Lumphanan – a Makbet stracił głowę – choć trudno powiedzieć, czy nadziano ją na pikę, jak chce Szekspir.
Peel Ring
   Finalnie tron zdobył Mael Coluim mac Donnchada, Cenn Mor – czyli Malcolm III Canmore "Wielki Wódz", faktyczny założyciel dynastii Dunkeld. Panował 35 lat, potem tron objął po nim jego brat, a następnie 4 synów. Dopiero po śmierci ostatniego z nich, Dawida I, ustaliła się zasada, że tron obejmuje najstarszy syn władcy.
   Taka to historia. Moim zdaniem odrobinę ciekawsza od wersji literackiej – choć dużo słabiej napisana. Wyszło nieco długo, długo, ale historyczny Makbet wart jest przypomnienia – czy też może zaprezentowania się w pełnej krasie.
   No i nie zwalnia to z obowiązku przeczytania "Makbeta" literackiego, bo jest tego wart. U nas w Polsce chyba najlepiej w tłumaczeniu pana Stanisława Barańczaka.

4 maja 2020

Makbet cz. 1

   Władza jest jak narkotyk, władza to wielka siła, śpiewała Anja Ortodox ze swoim zespołem Closterkeller – i z treścią utworu trudno się spierać, a – jak mawiali starożytni – de gustibus non est disputandum.
   A o zamiłowaniu do władzy najlepiej chyba opowiada pewien dramat (nie tylko z treści, to także gatunek literacki) stworzony przez XVI-wiecznego angielskiego pisarza znanego jako William Sheakspeare (może to być wszak tylko nom de plure – do dziś toczą się dyskusje kto był naprawdę owym pisarzem; teorii jest sporo – a to hrabia Edward de Vere, a to sama królowa Elżbieta I, a to szerzej nie znany kupiec o tym nazwisku ze Straford; ta ostatnia wersja uznawana jest za oficjalną, o innych niemal nie wolno wspominać, zwłaszcza w Straford). Chodzi oczywiście o nieśmiertelnego "Makbeta".
   Jest to dzieło na orbicie lektur szkolnych bodajże – ale młodzież w tym wieku niewiele z niego pojmie, zwłaszcza, że i tak pewnie przeczyta tylko streszczenie. A szkoda.
   Ja streszczać nie będę, kto zna, kto zna, kto nie ten trąba. Opowiem o czym innym.
   To czego bowiem nie wiecie, to to, że ów Makbet – Macbeth czy może Mac Bethad mac Findlaich – był postacią historyczną. Jakieś 500 lat później elżbietański dramatopisarz wziął na warsztat starą szkocką opowiastkę o burzliwym końcu dynastii MacAlpinów, odrobinę ją przykroił, dołożył co nieco od siebie – i voila! Powstało uniwersalne dzieło.
   Choć zapewne tytułowy bohater mógłby siebie nie poznać (na pewno w oryginale, trudno powiedzieć, czy mówił po angielsku).
   Swego czasu mieszkałem w Szkocji, w słonecznym (tak, tak, to nie przesada, miasto szczyci się tym, że posiada największą liczbę słonecznych dni w roku w całej Szkocji; co nie znaczy, że tam nie pada, nie) Dundee. Samo miasto ma dość ciekawą historię (i nieźle wypromowaną, choć raczej tylko na lokalnym rynku; ogólnie Brytyjczycy wspaniale potrafią sprzedawać swoją przeszłość turystom, warto się tego od nich uczyć), ale to opowieść na inną okazję. W każdym razie w Dundee ciężko pracowałem a w wolnych chwilach motywowałem kolegów do zwiedzania owej krainy – tak, żeby przywieźć do kraju coś więcej oprócz pieniędzy.
Grampiany

   Któregoś razu także ruszyliśmy w Grampiany (w Szkocji poza górami – niezbyt wysokimi – niewiele jest; pod względem krajobrazowym, oczywiście). Po drodze minęliśmy Arbroth z czerwonymi klifami i Deklaracją z Arbroth z 1306 roku (jest też wędzony łupacz – taka ryba, i ruiny opactwa), Stonehaven z ruinami zamku z tapety pewnego komputerowego systemu operacyjnego, królewską rezydencję w Barmoral – gdzie nas nie wpuszczono, akurat JKM Elżbieta II spędzała tam wakacje – i wiele innych miejsc. Zerkając na mapę (wtedy nie było jeszcze smartfonów z GPS-ami, choć chyba już ów amerykański wojskowy system został udostępniony dla cywili; a może nie? Nieważne, zawsze oprócz GPS-a mam mapę papierową) zauważyłem jeszcze jedno miejsce – Peel Ring obok niewielkiej wioski Lumphanan.
   - Patrz – powiedziałem – to musi być coś fajnego.
   - No?
   - Ten Peel Ring. Jest tak samo zaznaczony jak Stonehenge. To muszą być ruiny. Tu jest napisane, że z III wieku naszej ery.
   - No?
   - Jakby nie było warto tam pojechać nie zaznaczaliby na mapie. A to w sumie po trasie. O, a tu jeszcze pole bitwy. 1057 rok. Zaraz, zaraz... O, mam – sięgnąłem po jakiś przewodnik i przeczytałem – Tuż obok grodziska z wczesnej epoki brązu znajduje się pole bitwy oraz kamień, na którym po przegranej batalii ścięto mieczem Macbetha, króla Szkocji!
   - No?
   - No to jedziemy tam!
   Pojechaliśmy. Było to dosyć trudne, do Lumphanan nie wiodła właściwie żadna poważniejsza droga, a do zabytku to już całkiem. W końcu jednak znaleźliśmy jakiś drogowskaz.
   - Dojazd nie wygląda na taki, który prowadziłby do wielkiej atrakcji – skonkludował prowadzący auto kolega.
Peel Ring of Lumphanan

   Miał rację. Dojazd nie wyglądał. A i sam Peel Ring okazał się zwyczajnym grodziskiem – jakich w Polsce też mamy bez liku. Trochę rozczarowującym, nie ma co, i nie zmieniała tego historia obiektu. Pochodził z epoki żelaza, potem w okresie wczesnego średniowiecza istniała tu warowna osada, a w XIII wieku – trochę lat po bitwie - powstała rezydencja typu motte. Czyli grodzisko stożkowe tak zwane, ziemno-drewniana konstrukcja mieszkalno-obronna. Ktoś powie – co to za obrona, piasek i patyczki. Ale taki ktoś zapomina, że ziemia i drewno przez tysiąclecia były podstawą budownictwa w Europie Północnej. Owszem, na południu dominował kamień, ale była to m.in kwestia dostępności budulca, dużo bardziej rozpowszechnionego właśnie w basenie Morza Śródziemnego (podczas gdy prostsze w obróbce drewno nie było tam aż tak powszechne jak na przykład u nas). Oraz – co tu dużo mówić – warunków klimatycznych. Dom drewniany jest domem ciepłym – izoluje od niskich temperatur, dom zaś kamienny to siedlisko zimne, dające chłód w upalne dni. Proste. Po upadku Imperium Rzymskiego w północnej Europie kamienne sadyby wznosili tylko najbogatsi – Kościół i Karolingowie (kaplica pałacowa w Akwizgranie była przez wieki największą kamienną budowlą na północ od Alp) lub też tacy, którzy wraz z chrześcijaństwem przyjmowali najróżniejsze nowinki (czego przykładem są pallatia wczesnopiastowskie w Gieczu czy na Ostrowie Lednickim) – ale warownie nadal były ziemno-drewniane. Rozwój technologii sprawił jednak, że i na północy w końcu pojawiły się forty kamienne bądź ceglane, prawdziwe zamki. Z kolei one ustąpiły miejsca... Ziemnym szańcom nowożytnych twierdz. Koło się zamknęło.
   Swoją drogą podobne do Peel of Lumphanan – i pochodzące z podobnego okresu – jest grodzisko w Starej Rawie. Są też różnice: nasze jest zarośnięte lasem a dojazd do niego jest jest jeszcze trudniejszy. No i nie zginął w okolicy żaden król.
Grodzisko w Starej Rawie
   No właśnie. Bitwa pod Lumphan pomiędzy wojskami króla Mac Bethada – Makbeta – a zwolennikami Maela Coluima mac Donnchada – czyli Malcolma III, syna poprzedniego władcy, Duncana I – odbyła się 15. sierpnia 1057 roku (cóż, skoro nie wpuścili nas wtedy do Balmoral, musiał być sierpień – Elżbieta II właśnie w tym miesiącu wypoczywa bowiem w swojej szkockiej rezydencji; żadnych śladów po jakimkolwiek upamiętnieniu Makbeta nie znalazłem jednak – może dlatego, że w Brytanii królów było co nie miara, i sporo z nich zginęło w tragicznych okolicznościach). Prawdopodobnie nie brały w niej udziału siły Lasu Birnamskiego. Makbet został pokonany, pojmany i zdekapitowany – czy przez jakiegoś Makduffa, o tym historia milczy. Nie zostały do końca rozbite siły króla, więc następcą został pasierb – syn Grouch, pierwowzoru Lady Makbet – Lulach. Ponieważ nijak nie pasował widocznie Szekspirowi do konwencji, o nim angielski pisarz zamilczał. I wszyscy wiedzą, że następcą Makbeta na szkockim tronie był właśnie Malcolm III (z drugiej strony Lulach panował tylko kilka miesięcy nim został pokonany, niczego wielkiego nie dokonał, więc Szekspir miał trochę racji) a wraz z nim dynastia Dunkeld.
   Tak więc Makbet istniał, był królem i żył w dość ciekawych czasach ("obyś żył w ciekawych czasach" – chińska klątwa). Skoro już wiadomo, jak zginął, warto byłoby dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
   Kamienia na którym podobno Mac Bethad mac Findlaich stracił głowę niestety nie odnalazłem – choć podobno znajduje się on jakieś 300 metrów od grodziska.
   Może przy następnej wizycie się uda.

  Albo 08.05.2020 - będzie jeszcze trochę o królu Makbecie.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...