Tłumacz

28 sierpnia 2023

Alkohol w dżungli

    Ustalmy – alkohol w dżungli nie jest przesadnie szczęśliwym rozwiązaniem: temperatura i duchota sprawiają, że mocny trunek bardzo szybko poskłada typowego Gringo (czyli nie Polaka, ale i nam jest niekomfortowo), o należących do odmiany żółtej Człowieka Indianach nie ma nawet co wspominać. W końcu miejscowi pili przed konkwistą tylko kilkuprocentowe napoje w stylu chicha de yoca, robione ze sfermentowanej kukurydzy (raczej w górach) czy manioku (tu, w Amazonii), i to też raczej tylko w sferze obrzędowej. Do dziś pijąc chichę ulewa się z nich ciutkę dla Pachamamy czy innych bóstw – lub chrześcijańskich świętych.

Indiański sprzedawca chichy

    Po przyjeździe Europejczyków pojawiły się też inne trunki – jak choćby wino, niezbędne do sprawowania Mszy Świętej czy pisco, o którym się już rozpisywałem. Z ciekawostek – dżunglowe piwo nazywa się San Juan – czyli Święty Jan. Bardzo to w Amazonii popularny święty, acz nie wiem do dziś, czy chodzi o Baptystę czy Ewangelistę (EDIT: dopytałem znajomego misjonarza - właśnie wyjechał do Ekwadoru - chodzi o Jana Chrzciciela, ukochanego zwłaszcza w Iquitos; mają nawet potrawę na jego cześć - no, ściętej głowy właściwie).

San Juan

    W każdym razie Indianie i Metysi nie mają wielkiej tolerancji na alkohol (pomijam szkodliwość picia w takim klimacie – i dengę, w czasie epidemii której spożycie alkoholu znacząco spada, pijący bowiem ciężej przechodzą tą pasożytniczą chorobę). Niemniej nie wszyscy są na tyle ogarnięci, by pili tylko soki.

Soki w dżunglowym upale

    Nie dziwił więc – przy głównym deptaku w Pucallpie – bar z mocnymi, smakowymi alkoholami. Nie pamiętam, czy o nim wspominałem? Mimo, że był właściwie otwarty na ulicę, to wewnątrz był nieco mroczny – sprawiał to ciemny wystrój wnętrza oraz liche oświetlenie.

Knajpa

    Zestaw trunków był o dziwo bogaty – a ziołowe nalewki niezwykle korzenne i smaczne, zrobiliśmy z kolegą niewielką degustację. Dodam, że z mroku obserwowały nas białka oczu miejscowych borachitos, pijaczków, ale ponieważ nie wykazaliśmy żadnych elementów upojenia alkoholowego nie robili nic, by naszym kosztem poprawić swój los.

Na pierwszym planie miejscowi, w lustrze - Gringos

    W tym lokalu serwowano też – wspomnianą we wcześniejszych wpisach – niezbyt smaczny macerat na liściach koki. Oraz – i to już było całkiem niedobre – nalewkę na żmii. Znaczy – w baniaku z bimbrem leżał martwy wąż i śmierdział trupem. Co za tym idzie i cała nalewka truchłem trąciła.

Wężowy macerat

    Mocny ziołowy alkohol (czasem są to rośliny nie mające jeszcze naukowej nazwy) ma też w dżungli jeszcze jedno zastosowanie. Otóż traktowany jest – jak wiele rzeczy w Ameryce Południowej – jako afrodyzjak. Wspominałem przy opisie ceviche, ale i przy innych okazjach – w Dzikich Krajach jest normalnie, i posiadanie potomstwa nie jest, jak w nowoczesnych liberalno-socjalistycznych społeczeństwach czymś wstydliwym. Ba, potencja jest tu rzeczą pożądaną i chwalebną, stąd ziołowe nalewki – co najmniej tak lecznicze jak magiczne kadzidełka widywane na straganach wiedźm – mają jednoznacznie brzmiące nazwy. Z kolorowych etykiet krzyczą "Rozrywacz spodni", "Siedem razy bez wyciągania", "Wzmacniacz"... Sprzedawca zawsze wyjaśnia: jeden kieliszek, nie więcej. Bo jak więcej – w takim klimacie – to nie pomoże, a wręcz zaszkodzi. I w ogóle, używasz pan na własną odpowiedzialność.
    Jakie to wspaniałe praktyczne zastosowanie maksymy Phillippusa Aureolusa Theoprastusa Bombastusa von Hohenheim (czyli Paracelsusa), że wszystko jest i lekarstwem, i trucizną, wszystko zależy od dawki.

Nalewka na liściach koki

    W Puerto Maldonado spróbowaliśmy wypić w dżunglowym upale jedną z takich nalewek – wybraliśmy taką o neutralnej nazwie – "Siedem Korzeni". Chodziło, jak mniemam, o skład, siedem ziół, acz można to i inaczej rozumieć. W każdym razie słońce – jak to w tropikach – zaszło szybko i wcześnie, choć upał i wilgotność powietrza nie zmieniły się przesadnie. Nalaliśmy po kieliszku. Ciepły trunek był totalnie ohydny, a butelka dopiero rozpoczęta... Widząc nasze minorowe nastroje właścicielka pensjonatu (właściwie było to kilka stodół z desek, ale całkiem znośnych w tym miejscu i za te pieniądze) pokiwała głową i przyniosła nam wiadro lodu (liczyliśmy, że nie z rzeki). Był to jedyny sposób na wypicie tego trunku: napój musiał być lodowaty. Zimno zabija smak, no i w takim upale pozwala nie zważyć się po spożyciu większej ilości alkoholu.

Siedem Korzeni

    Tak więc nie upiliśmy się, i spożytkowaliśmy wieczór tak, jak robi się to w dżungli – na rozmowach i opowieściach. Jedyną różnicą było to, że zamiast jednoczącego grupę ogniska świeciła nam lampa o którą co chwilę uderzał jakiś szukający śmierci owad. No i zamiast drzew otaczały nas drewniane pokryte blachą falistą domki. Innym razem (o którym w następnym wpisie), właśnie w okolicach Puerto Maldonado, siedzieliśmy nad brzegiem dżunglowej rzeki Madre de Dios w lodży u wrót Parku Narodowego Tambopata i bez alkoholu snuliśmy opowieści. A raczej snuł je przy ognisku nasz przewodnik, człowiek z dżunglą obeznany dużo bardziej od nas. Dookoła zaś hałasowały lokalne żaby.

Autor w jednej z dżunglowych lodży (foto: J. Repetto)

    O używkach w Peru zrobiłem kiedyś wpis na jeden z portali, znajduje się on tutaj; na główny portal nie trafił gdyż - portal jest nieco lewicowy - zadziałała typowa dlań cenzura.

25 sierpnia 2023

Fabryka tytoniu

    Znajomy zawołany palacz-nikotynista podejrzliwie spojrzał na gruby, ręcznie robiony papieros. Mimo to zapalił i porządnie się zaciągnął. Kiedy już przestał kaszleć i wypluwać płuca zapytał:
    - Coś ty mi dał?
    - Mapacho – odparłem – Papieros z mapacho, dżunglowego tytoniu.
    - Ale mocny.
Dżungla
    Cóż, rzeczywiście. Mapacho, dżunglowy tytoń, nie miał w sobie nic ze szlachetności uprawianego również i u nas Nicotiana tabacum, tytoniu szlachetnego. Jeśli chodzi o zawartość alkaloidu – nikotyny – to jest ona dużo wyższa, coś jak u naszej machorki (N. rustica). Możliwe nawet, że jest to ten sam gatunek (albo N. sylvestris, tytoń leśny), bo również śmierdzi przeokrutnie – choć oczywiście nie jest to chemiczny swąd współcześnie wytwarzanych papierosów, pełnych chemii. Nie, mapacho to naturalny odór palonych liści tytoniu. Swoją drogą nazwa rośliny i alkaloidu pochodzi od nazwiska francuskiego ambasadora w Portugalii, Jana Nicota – on to rozpropagował we Francji popularny dymek. Polska nazwa pochodzi z tureckiego, co jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że nasze mocarstwowe ambicje powinniśmy kierować na Wschód.
Ratusz w Drohobyczu
    Tu też od razu zaznaczę, że jestem przeciwnikiem palenia papierosów – wielką estymą cieszył się u mnie załatwiony przez panikę koronawirusową kultowy łódzki lokal Anna; w dawnych czasach było to jedne miejsce w centrum miasta, gdzie nie palono – ale uważam, że nie powinno się tak restrykcyjnie zabraniać i intensywnie tępić nikotynistów jak ma to miejsce w Unii E***pejskiej. Ach – przeciwnikiem jestem głównie dlatego, że tytoń śmierdzi, a pocałować palącą dziewoję to jeszcze gorzej jak wylizać popielniczkę.
    Ad rem jednak – miało być o dżunglowych używkach, to lecimy do Pucallpy, parchatego miasta nad Ukajali już przeze mnie opisywanego (ciekawostka - nazwę miasta powinno czytać się "Pukalpa", nie "Pukajpa"; jest to jeden z niewielu przypadków w języku hiszpańskim gdy "ll" czytamy jak "l" a nie jak "j" lup "ź"; w związku z tym czasem nazwę tą zapisuje się Pucal•lpa).
Ulica w Pucallpie
    Oto krocząc zatłoczonymi ulicami spotkałem prawdziwą fabrykę papierosów mapacho. Jak wyglądała? Cóż. Składała się z dwóch części. Pierwsza to była rozłożona niedaleko rynsztoka plandeka, na której suszył się rozdrobniony tytoń, Suszył, albo fermantował. Jak wiadomo, liście tytoniowe, by były zdatne do palenia należy wysuszyć a potem (albo odwrotnie, nie jest to istotne) lekko podfermentować. Normalnie używa się odpowiednich pomieszczeń, w których w odpowiedniej temperaturze i wilgotności dojrzewają listki tytoniu szlachetnego. Tu, na ulicy w Pucallpie nikt się tym nie przejmował: wilgotność sięgała 90%. temperatura 30 stopni w skali Celsjusza, a i mapacho nie potrzebowało specjalnych ceregieli.
    Drugim etapem – właściwie całym kilkuetapowym procesem – był pan Fabryka. W sporej metalowej misce rozdrabniał przygotowany już tytoń, następnie nabijał nim archaiczną ale diablo skuteczną blantmaszynę, a potem foliował po sto sztuk. I sprzedawał bez akcyzy. Za jakieś 10 soli (czyli około dyszki peelenów). Ot, wolność gospodarcza.
Fabryka papierosów
    Teraz gdy o tym napisałem zastanawiam się, czy rzeczywiście te dżunglowe papierosy są bez żadnej chemii. W końcu w okolicy brawurowo jeździły setki kopcących mototaksówek.
    Oczywiście, w dżungli – jak na Kaszubach (nie oznacza to, że Kaszubi są Indianami) – częściej używa się tytoniu jako tabaki. Co chwila pada, jest wilgotno, więc i szlug ćmić się nie chce. A wdmuchiwany do nosa tytoń przekazuje nikotynę prosto na śluzówkę, przez którą alkaloid ten szybko jest wchłaniany do krwiobiegu (tak, żąchając tabaczki też można zostać nikotynistą!). Szybko też – choć na chwilę – odurza. Nic dziwnego, że Indianie stosują tabakę w różnych obrzędach. Nie wnikając w ich sens – polega to na wdmuchnięciu silnie rozdrobnionego proszku w nozdrza. W zależności od zwyczaju wdmuchują go sobie nawzajem za pomocą długiej rurki, albo – to ciekawy wynalazek, rurka w kształcie litery V – sami sobie do nosa. I tabakę, tu zwaną rape, i utensylia doń potrzebne dostać można na każdym stoisku u zielarki.
Sklepik z używkami
    Nabyłem, a jak.
    - Chcesz taką słabszą, czy męską rape? - zapytała indiańska ekspedientka.
    Nie odpowiedziałem, tylko znacząco chrząknąłem. Pani o charakterystycznych rysach plemienia Shipibo-Conibo zmierzyła mnie wzrokiem. Na wysokość byłem ze dwa razy wyższy od reszty jej klientów, na objętość pewnie z pięć.
    - Mocniejszą – zadecydowała i wręczyła mi niewielki pojemniczek drobno zmielonej tabaki.
Indianki z plemienia Shipibo-Conibo
    Cóż, każdy miłośnik tabaczenia wie, że najlepsza i najszlachetniejsza odmiana tabaki pochodzi z Mongolii i jest aromatyzowana zmielonymi kupami białych kóz żywiących się pustynnymi suchoroślami. Nie wiem jak ona smakuje (czy raczej pachnie) gdyż jeszcze w Mongolii nie byłem, ale ta z Pucallpy, niezwykle drobno zmielona również miała ciekawy aromat – mam nadzieję, że powstały w wyniku dodania jakichś lokalnych ziół, a nie dajmy na to tapirzego stolca. Ale faktycznie w nosie kręciła.
    Podsumowanie wpisów o dżunglowych używkach można znaleźć tutaj, na zewnętrznym portalu, choć ja nieodmiennie zapraszam do śledzenia bloga.

18 sierpnia 2023

Jak smakuje koka?

    Jak obiecałem, wracam na blogu do Ameryki Południowej – a konkretnie do Peru. Zgodnie z zapowiedziami będzie też trochę więcej o codziennym życiu w tym Dzikim Kraju (obecnie trapionym wewnętrznymi konfliktami i protestami – jest to standard w Latynoameryce). A czy może być coś bardziej codziennego w wysokich Andach zajmujących większość terytorium Peru niż żucie liści koki? Odpowiadam: nie może.
Wysokie Andy
    Krasnodrzew pospolity (Erytroxylum coca), bo tak fachowo nazywa się krzew kokainowy (a świnka morska to w rzeczywistości kawia domowa... ot, nauka nieraz rozmija się z codziennym życiem; pomidor to owoc, nie warzywo) właśnie z Andów pochodzi, i uprawiany jest już tak długo, że właściwie w stanie naturalnym już nie występuje – ino w agrykulturze. A uprawiany po co? Ano, zawiera w sobie kokainę – czyli używkę mającą całkiem słusznie bardzo złą passę.
Stragan z ziołami, w tym z liśćmi koki
    Teraz didaskalia: wpis jest o koce, nie o kokainie. Kokainę – narkotyk uzyskuje się w skomplikowanym procesie technologicznym z czerwonych owoców krasnodrzewu, koka zaś to liście tradycyjnie żute przez mieszkańców Andów. No, głównie żuta. Można sobie z tych liści zrobić napar, albo skręta. Albo cukierka.
    Liście zawierają kilka procent alkaloidu kokainy, ale stężenie to nie jest w stanie wywołać uzależnienia – choć wwóz takiej mate de coca, herbatki z liści kransodrzewu, jest zakazany na teren Unii E***pejskiej jest zakazany.
Mate de coca
    Po co Indianie żują liście koki? Ano – chociażby dla towarzystwa, jak Kaszubi tabakę zażywają: jest powód, żeby się spotkać i porzuć przez chwilę razem kilka listków. Przede wszystkim jednak alkaloid w nich zawarty ma zbawienny wpływ na ludzki organizm funkcjonujący na wysokości kilku tysięcy metrów. Owszem, miejscowi w wyniku doboru naturalnego są lepiej przystosowani do niskiego ciśnienia czy mniejszej zawartości tlenu, ale Człowiek zawsze szuka jakichś ułatwień. A liście koki takim ułatwieniem są. Mają działanie przede wszystkim lekko otępiające – zmniejszają uczucie głodu, bólu, zmęczenia. Do tego ułatwiają oddychanie (bodajże rozkurczają oskrzeliki i kanaliki płucne – ale nie mam pewności), nic więc dziwnego, że każdy Indianin andyjski miał koło chatki krzew, z którego obrywał listki by sobie porzuć. Mało tego – taka koka, jako, że była cenna (a przy tym łatwo dostępna) okazała się wspaniałą ofiarą dla miejscowych bogów. Wspominałem, że były – są – to byty ambiwalentne, które trzeba przekupywać, więc liście koki nadają się na takie mikro ofiary najlepiej. Szaman, którego już na blogu opisywałem przed rozpoczęciem wróżb złożył w ziemi kilka listków koki jako ofiarę dla Pachamamy, Matki Ziemi.
Szaman z liśćmi koki
    Ofiary z listków koki składa się dziś także chociażby świętym chrześcijańskim, ale także dawnym prekolumbijskim duchom i każdemu, kto się nawinie (przypomina to w swojej istocie koncepcję religii u dawnych Rzymian, równie przesądnych i wierzących w omeny i czary co współcześni Peruwiańczycy).
Cukierki i liście koki na kalwarii w Copacabanie
    Zamiłowania do liści koki nie zmieniła nawet konkwista – choć pod wieloma względami sprawy z krasnodrzewem nie ułożyły się tak jak powinny. Oto gdy Hiszpanie odkryli srebro w Potosi oraz właściwości koki zaczęli zakładać prawdziwe plantacje krzewu. Rośnie to to właściwie wszędzie, tanie w obsłudze, a jak się będzie tym karmiło Indian pracujących w kopalniach nie będą tyle jeść, buntować się, a pracować będą (Indianie przed konkwistą liśćmi koki się nie zajadali – jako cenny krzew zajmował strefę sacrum, przyjmowano tylko po kilka listków). Pisałem zresztą o tym, że straszenie Indian demonami doprowadziło do powstania w kopalniach Potosi kultu El Tijo. Do dziś składa mu się w ofierze między innymi liście koki.
El Tijo w Potosi
    Jak się taką kokę zażywa? Ano, wkłada się do ust kilka listków i żuje jak krowa. Smak też zaiste – skoro tytuł wpisu to "Jak smakuje koka?" - nie powala: trawa. Żuć zaś zieloną kulkę należy tak długo, aż język i warki zaczną cierpnąć. Wtedy alkaloidy zaczynają działać. Autor chyba tylko raz dotarł do tego etapu, zresztą chyba wspominałem o tym przy okazji opowieści o Nevado Ausangate.
Autor zadowolony z nieżucia liści koki pod Nevado Ausangate (foto: J. Repetto)
    Do tego ważne jest, by oprócz listków włożyć do buzi trochę ipty – czyli generalnie kredy, która ma za zadanie zmienić pH jamy ustnej. Ułatwia to wchłanianie się alkaloidów oraz – prawdopodobnie – sprawia, że Indianie mają wspaniale zdrowe zęby. W Peru spotkałem iptę tylko o słodko-mdłym smaku, takie coś jak Rennie, ale w Boliwii mieli różne, choćby i miętowe.
Boliwijski górnik z liśćmi koki i papierosami zeń zrobionymi
    Najczęściej piję jednak mate de coca – wygląda jak woda z ogrzanej fosy, smakuje jeszcze gorzej, ale jest delikatnie odświeżająca. Z tym, że nie ma szans by język od tego skołowaciał.
    Liście koki łączą też z innymi używkami – na przykład z piwem. Owszem, piłem gorsze tego typu wynalazki, choćby browara podprawionego lawendą (mydlina taka, że aż), ale tu też szału nie ma. Ot, zwykły wynalazek dla turystów.
    Pewnego razu w dżungli spotkałem też nalewkę na liściach koki. Cóż, na tle innych dżunglowych alkoholi była gdzieś tak w połowie skali jeśli chodzi o smak, choć o gustach się nie dyskutuje.
Nalewka na liściach koki
    Skoro zaś już wspomniałem o dżungli i używkach, to następne wpisy (oczywiście krytyczne, w myśl ustawy o zapobieganiu czy tam zwalczaniu alkoholizmu i narkomanii) będą właśnie nadawane stamtąd.
Miasto w dżungli - Pucallpa
    A gdyby ktoś chciał zerknąć na skrót tego i kilku następnych wpisów, to kompaktowa wersja stworzona była już dawno, i jest o tutaj.

11 sierpnia 2023

Kampania wyborcza

    No cóż, w Polsce zaczyna się następna kampania wyborcza – kolejna, w której zamiast merytorycznej dyskusji głównym modus operandi będą kalumnie i oszczerstwa (jedna z głównych sił politycznych nie raczyła nawet przedstawić programu – owszem, najczęściej są to puste li tylko obietnice wyborcze, ale brak jakiejkolwiek linii programowej... najgorzej, że niektórym to nie przeszkadza; ot, demokracja, której działanie wspaniale widać tutaj: Mt 27, 15-26, kto będzie chciał to sobie doczyta), co pokazuje, że nawet w kraju o tak bogatych tradycjach demokratycznych owa demokracja w końcu się pauperyzuje. Zresztą historia pokazuje, że na dłuższą metę zawsze się tak dzieje – w końcu Rzeczpospolita Obojga Narodów z pozycji imperialnych stoczyła się finalnie w niebyt.
Dyskusje wyborcze - mediewizowane
    Ale na blogu zaczynamy wpisy o Ameryce Południowej w której to same demokracje są. Owszem, Brazylia przez parę lat była cesarstwem (w Ameryce Łacińskiej monarchiami były jeszcze Haiti – powstałe dzięki pomocy polskich żołnierzy - i kilkukrotnie Meksyk; chyba, że o czymś zapomniałem, piszę bowiem pro maiori parte z głowy), ale tak, to same demokracje. Choć nierzadko o innych nieco standardach niż nasze.
Dom Demokracji w La Paz
    
Weźmy sobie – o czym w sumie już wspominałem na blogu – takiego Evo Moralesa, wieloletniego prezydenta Boliwii. Tyle lat wołano za granicami kraju, że to dyktator, ale protesty obaliły go dopiero, jak okazało się, że pod Salar de Uyuni znajdują się olbrzymie złoża litu. Wiecie, to jeden z rzadkich metali wykorzystywany między innymi do produkcji baterii, także tych w samochodach elektrycznych.
Protesty w La Paz
    Zresztą w Peru – o tym państwie bowiem sensu stricte jest ten wpis – ostatnimi czasy władza też zmienia się bardzo często. Nie policzę ilu przez ostatnie dwa lata było tu prezydentów – ni ilu z nich ma już zarzuty lub wyroki. Fucha bowiem prezydenta Peru nieodmiennie łączy się z więzieniem po zakończeniu kadencji. W ciągu ostatnich trzydziestu lat najpoważniejsze zarzuty miał Alberto Fujimori (pochodził z rodziny japońskich imigrantów; niedawno kandydowała jego córka, Keiko, nie wygrała, ale i tak poszła siedzieć) – ludobójstwo. Jak było, tak było, ale zakończył działalność komunistycznej partyzantki – krwawej, jak to u marksistów w pakiecie. Ułaskawił go kilka lat temu Pedro Paulo Kuczynski (z pochodzenia polski Żyd), który zresztą też już ma zarzuty. W każdym razie od kilkunastu miesięcy w Peru nieustanna ruchawka (zamieszki głównie w stolicy, czyli Limie) – no i wybory.
Protesty w Limie AD 2022
    
Wybory bowiem – skoro to demokracja – to muszą być. Czy to prezydenckie, czy parlamentarne, czy lokalne. Idea taka sama jak u nas – kandydat musi trafić do wyborców, jeno realizacja trochę inna (no i ryzyko też – oprócz olbrzymiej korupcji czy nietypowych zwrotów akcji zdarzają się i bardziej brutalne incydenty, na początku sierpnia zamordowany został jeden z kandydatów na prezydenta Ekwadoru, a przecież nie jest to najbardziej bananowa z latynoamerykańskich republik; chyba, że weźmiemy pod uwagę ilość uprawianych bananowców) – między innymi dlatego, że spora część potencjalnych wyborców to analfabeci. Dlatego – co od razu zauważają Gringos gdy tylko opuszczą turystyczne centra Limy czy Cuzco – każda partia ma czytelny graficzny znak.
Plakaty wyborcze przy Panamericanie
    Emblematy te, wraz z nazwiskiem kandydata (opcjonalnie) i datą wyborów, zdobią w postaci ogromnych nieraz murali płoty, mury czy wybudowane z cegły adobe domy na prowincji.
Elvis do kongresu!
    Można je zresztą spotkać także w bardziej zaskakujących miejscach.
Przekreślony plakat wyborczy
    I moim zdaniem taki mural jest dużo bardziej rozwijający niż nasze plakaty. I lepszy. Raz, że plakaty można zerwać, a dwa, że wykonanie muralu wymaga pewnych umiejętności, poświęcenia czasu, kreatywności. I artyzmu – symbol partii musi być dobrze widoczny i czytelny dla – nomen omen – nieczytających. Po trzecie jest to też dużo bardziej ekologiczne – nie marnuje się papieru i wody potrzebnej na wyprodukowanie go. Nie trzeba też zrywać murali po wyborach – deszcz załatwi sprawę.
Znikający plakat wyborczy
    Dlaczego jednak te symbole partii często na muralach, plakatach, są przekreślone? Czy to ktoś na złość zrobił? Nie. To instrukcja głosowania dla analfabetów – oto trzeba postawić krzyżyk na danym logo. I nie ma się co śmiać, jakiś czas temu u nas wyborcy jednej z partii, ci uważający się za światłych i lepszych od pozostałych, mieli spory problem by oddać ważny głos. Zakrawa to o wtórny analfabetyzm, ale cóż, od dawna wiadomo, że system edukacji w Polsce trzeba gruntownie zaorać i stworzyć nowy.
Plakaty partii socjalistycznej
    Czy jednak te znaki wyborcze spotkać można także poza wyborami? Owszem. Któregoś razu na przedmieściach Cuzco zajrzałem niechcący na wiec partyjny. Sądząc po kolorach i łopacie na logo była to jakaś partia lewicowa, socjalistyczna. Na krzesełkach siedzieli miejscowi i potakiwali (oni zawsze potakują jak się przemawia – zdaje się, że wspominałem o tym przy okazji wiecu członków sekty Jezusów w Tingo Maria – a potem idą dalej swoją drogą; agitatorzy mają tu ciężką pracę), a przed nimi, za stołem, stał prowodyr grupy i płomiennie przemawiał. Przed nim leżał szpadel – czy tam łopata – taki sam jak w logo partii. Tym narzędziem co jakiś czas prelegent wymachiwał, zapewne dla podkreślenia wagi swoich rewolucyjnych haseł, ale i po to, by przypomnieć widzom na zebraniu jakiej partii byli. Tamci – oczywiście – kiwali ze zrozumieniem głowami.
Występy sekty Jezusów w Tingo Maria
    Niestety, pod koniec zeszłego roku (kiedy zaczynały się zamieszki, że tak powiem, prezydenckie) w czasie bytności w Peru zauważyłem pewną smutną rzecz – oto, nawet na wioskach, miast tradycyjnych wyborczych murali pojawiać się jęły i plakaty i billboardy wyborcze. Ot, znowu ta parszywa nowoczesność.
Nowoczesny plakat wyborczy

Prehistoryczne autostrady

    Niewielki maltański archipelag pełen jest zabytków – zarówno tych nowożytnych, barokowych, zbudowanych przez dzielnych krzyżowców z Zakonu świętego Jana, broniących Europy przed muzułmańską turecką inwazją, jak i tych przedwiecznych – najstarszych znanych konstrukcji w Europie (i jednymi z pierwszych na Świecie).
Wielki Port i Fort Świętego Elma
Megalityczna świątynia
    Najbardziej tajemniczymi są jednak tak zwane cart ruts – czyli ścieżki, koleiny po wózkach. Podobno cała wyspa jest ich pełna, jednak kiedy kilka lat temu odwiedzałem Maltę żadnych nie znalazłem. Tym razem miało być inaczej: mapy wskazywały, że w Is-Salina, tuż obok zajmowanej przeze mnie Bugibby, znajdują się owe cart ruts, i to w kilku miejscach.
Saliny w Is-Salina
Na tropie cat cart ruts.
    Ruszyłem więc na poszukiwanie – co okazało się nie być takie proste. W końcu zapytałem miejscowych. Uprzejmie – jak to Maltańczycy – wskazali odpowiedni kierunek, zaznaczyli jednak, że artefakty te mogą być jednak w terenie niewidoczne. W zależności od pory roku bujna roślinność – a byłem teraz na początku marca, tuż po zakończeniu deszczowej zimy – potrafi całkowicie przysłonić ślady. Mimo więc, że na zdjęciach lotniczych czy tam satelitarnych cart ruts były, w terenie nic nie znalazłem. Do tego warto zaznaczyć, że – to pozostałość po czasach brytyjskich – część zabytków leży na terenie prywatnym. Na takim – choć udostępnionym dla zwiedzających – w Is-Salina ulokowane są wczesnochrześcijańskie katakumby.
Katakumby w Is-Salinie
    Nie są może tak olbrzymie jak te w Ir-Rabat, leżącym po sąsiedzku Mdiny, dawnej maltańskiej stolicy (największy kompleks nosi miano Katakumb Świętego Pawła – wszak płynąc do Rzymu na proces Apostoł przeżył u wybrzeży wyspy, w dzisiejszej St. Paul's Bay, katastrofę morską; Paweł z Tarsu przeżył i rozpoczął misję ewangelizacyjną zakończoną sukcesem; potem ruszył w dalszą drogę).
Katakumby Świętego Pawła w Rabacie
    Swoją drogą cała Malta pełna jest podziemnych konstrukcji – od cudownego, docenionego przez UNESCO Hypogeum Hal Saflieni poprzez wspomniane wczesnochrześcijańskie katakumby sprzed 2000 lat po całkiem współczesne schrony.
Katakumby Świętego Pawła
    Te z połowy XX wieku, z czasów oblężenia Malty przez Niemców nazistów w czasie II Wojny Światowej są dostępne dla zwiedzających przy kościele w Moście (swoją drogą to miejsce cudu – w czasie jednego z niemieckich nalotów bomba przebiła olbrzymią kopułę świątyni i wpadła do środka, miało to miejsce w czasie Mszy Świętej, kościół był pełen ludzi... Nikt nie zginął, bomba nie wybuchła).
Kopuła kościoła w Moście
    O tych i innych drugowojennych bunkrach opowiadała mi świekra kuzynki – urodzona na Malcie za dzieciaka bawiła się w podziemiach z siostrami. Raz nawet zgubiły się na kilka godzin w olbrzymim kompleksie schronów. Dla zwiedzających udostępniony jest bowiem tylko niewielki fragment podziemi.
Mosta - schrony z czasów II Wojny Światowej
    Ale dość o Malcie podziemnej, czas wrócić na powierzchnię i dalej szukać cart ruts – bo jak na razie to nie wiedziałem nawet jak wyglądają (a bez tego trudno określić dlaczego miałyby być tajemnicze). Zasiadłem więc przed ekranem komputera i dalej przeglądać zdjęcia satelitarne wyspy – oczywiście uwzględniając trasę moich podróży po wyspie, bowiem tym razem nie byłem całkowicie wolny w zwiedzaniu okolicy (innymi słowy: byłem po prostu w pracy). Udało się zlokalizować miejsce niedaleko Siggiewi. Niewielkie plateau, z satelity wyglądające jak porysowane wręcz przez cart ruts – względnie jak wyjątkowo chaotyczna krańcówka tramwajowa (krańcówka to w Łodzi pętla tramwajowa; info dla Poznaniaków: układ cart ruts był równie zagmatwany jak rozkład peronów na dworcu głównym) Akurat przejeżdżaliśmy obok i mięliśmy chwilę czasu. Wystarczyło skręcić i...
Centrum Siggiewi
    Krajobraz rozczarowywał. Ot, wyślizgane skały, niemal pozbawione roślinności. Rozejrzałem się. Żadnych kolein ani widu, ani słychu. Może widoczne są tylko z góry (czyli, że obserwowały je ino NOL-e, Teoretycy Starożytnej Astronautyki lubią to). Ale coś mnie tknęło: porównałem obecną pozycję ze zdjęciem. Miałem jeszcze 100 metrów. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem po kamieniach w stronę długo wyczekiwanych cart ruts. Liczyłem na jakieś słabo zaznaczone koleiny.
W poszukiwaniu tajemniczych kolein
    I zostałem zaskoczony. Równoległe wyżłobienia były głębokie na ponad pół metra – więc nie torowisko, a potężne koleiny, jakie można czasem zobaczyć w wyjątkowo miękkim gruncie po przejeździe jakiegoś KrAZ-a. Sęk w tym, że podłoże było szczerą, twardą skałą, a nie mokrą gliną.
Cart ruts
    Owszem – regularny (i ciężki) ruch potrafi zrobić koleiny i w najtwardszej nawierzchni – kto jechał starą gierkówką to wie. Względnie kto był w Pompejach: tam też kamienie wyjeżdżone. Tu jednak jeździć musiały naprawdę spore transporty, i naprawdę przez długi czas.
Koleiny w Pompejach
    Co do czasu – oczywiście tych potężnych wyżłobień nie da się wydatować, ale artefakty maltańskiej cywilizacji liczone są na dziesięć tysięcy lat, więc czasu było pod dostatkiem by to wyżłobić. Pytanie tylko co przewożono – i dokąd. Bowiem cart ruts są ułożone nieco chaotycznie, a niektóre z nich schodzą aż do – i poniżej – linii brzegowej.
Droga nie wiadomo dokąd
    Widziałem kilka tajemniczych konstrukcji – co do niektórych nie mam pojęcia jak powstały (ani kiedy), co do innych potrafię sobie wyobrazić technologię tworzenia. Czasem nawet jestem w stanie przypisać takiej konstrukcji funkcję lub ogarnąć koncepcję budowy. Cart ruts należą do tych – o ile nie są to formacje naturalne – o których trudno jest mi coś konkretnego powiedzieć. Co prawda nie będą one i ich pochodzenie zaprzątały przesadnie mojego umysłu, ale interesująco było je zobaczyć. Niech zajmują się nimi Teoretycy Starożytnej Astronautyki – ja na blogu zmykam do Ameryki Południowej. Tym razem będzie więcej o codziennym życiu, ale może i jakaś tajemnicza konstrukcja też się trafi. Zobaczymy.
Prekolumbijskie ruiny

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...