Tłumacz

31 sierpnia 2020

Polscy Inkowie

   Przez wieki górska rzeka Dunajec tworzyła granicę pomiędzy dwoma potęgami wyrosłymi – i obecnie nieco przytłumionymi – w tej części Świata: Królestwem Węgier i Rzecząpospolitą. Co prawda utarło się przysłowie: Polak, Węgier – dwa bratanki, i do szabli i do szklanki (lub: Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát) ale na przestrzeni wieków stosunki między oboma mocarstwami (a potem nie) bywały różne. I to mimo częstych w Średniowieczu unii personalnych (częstych, nie częstych, ale mieliśmy wspólnych władców, czy to pośród francuskich Andegawenów, czy litewskich Jagiellonów). W każdym razie – był Dunajec granicą państwową, a przy okazji także ważnym szlakiem handlowym (wino, sukno, sólet cetera; handel zawsze był zajęciem intratnym). Do ochrony – zarówno pogranicza, jak i dukatodajnego traktu – wybudowano po obu stronach rzeki liczne zamki. Jako, że rzeka wpływała w głąb Rzeczypospolitej logiczne jest, że więcej tych obronnych budowli było po stronie polskiej – ale miejscem akcji będzie zamek w swych korzeniach węgierski – choć dziś znajduje się w Polsce.
Jezioro Czorsztyńskie
  Obecnie zamek Dunajec w Niedzicy, bo o nim mowa, przegląda się w tafli sztucznego zbiornika wodnego – i dodaje mu to wiele uroku (sam zbiornik do użytku oddany został – przy protestach tzw. ekologów – w roku 1997, chwilę przed Powodzią Tysiąclecia; uratował sporą liczbę istnień ludzkich przed Wielką Wodą a przy okazji został kolejną atrakcją turystyczną regionu). Kiedyś jednak górował nad doliną rzeki i wraz z polskim (choć związanym z węgierską księżniczką św. Kingą, tą od soli) zamkiem w Czorsztynie (dziś to ruiny – malownicze, owszem, ale jednak przegrywają z Niedzicą; chociaż na starych, kamiennych murach rośnie bardzo ciekawa flora) stanowił wspaniały punkt obserwacyjny.
Zamek w Czorsztynie
  Co jednak średniowieczna środkowoeuropejska warownia ma wspólnego z tytułowymi Inkami? Okazuje się, że całkiem sporo. No, może trochę ubarwiam. Ale może nie.
  Ad rem. Rzecz dzieje się w XVI wieku. Na Węgrzech dość gwałtownie wygasa (pod Mohaczem) miejscowa gałąź dynastii Jagiellonów i władzę przejmują tam Habsburgowie. Ci sami, którzy w innej części Świata patronują konkwiście – czyli podbojowi Ameryk. Hernando Cortez zajmuje Meksyk, a jego kuzyn, Franciszek Pizzaro ląduje w dzisiejszym Peru i opanowuje przeogromne Tahuantinsuyu, inkaskie Imperium Czterech Części. Na ile pomógł mu przypadek, czy też łut szczęścia – nie jest to tematem tego wpisu. W każdym razie: Inkowie zostają pokonani, a Hiszpanie oczarowani olbrzymimi ilościami złota, jakie znajdują w indiańskich świątyniach (zachował się na przykład opis Qoriqanchy – centrum kultowego w Qusqu, stolicy imperium; nawet dziś robi wrażenie). Pizzaro wymusza od Inków okup – olbrzymi – za Atahualpę, władcę państwa (finalnie Sapa Inka ginie w dość niejasnych okolicznościach), potem jednak złoto przestaje płynąć szerokim strumieniem do kies konkwistadorów. Zachodzi podejrzenie, że Inkowie schowali gdzieś swoje skarby – tak dokładnie, że do dziś ich nie znaleziono.
Cuzco
  Sami Inkowie – czy też może ich arystokracja – przyjmuje chrześcijaństwo, zakłada barokowe szaty i stapia się z przybyłą z Półwyspu Iberyjskiego szlachtą w warstwę rządzącą nowo ustanowionym Wicekrólestwem Peru. Jeden z potomków panującego do tej pory rodu, Inca Garcilaso de la Vega, na początku XVII wieku spisuje kronikę, najważniejszy dokument tamtych "ciekawych czasów". Inni przedstawiciele dynastii Inków walczą z Hiszpanami aż do całkowitej porażki w roku 1783 (czyli przez jakieś 250 lat po konkwiście). Właśnie w czasie tego ostatniego powstania inkaskiego zaczyna się klarować historia Indian w Niedzicy. Oto córka inkaskiego rodu oraz galicyjskiego emigranta Sebastiana Benesza wychodzi za mąż za brata słynnego Tupaca Amaru II, zamordowanego w 1781 roku inicjatora indiańskiego powstania i także – prawdopodobnie – potomka królewskiego ludu (Tupac Amaru II do dziś cieszy się poważaniem wśród mieszkańców Andów; któregoś razu, w drodze na preinkaskie ruiny, podziwialiśmy panoramę tych niebotycznych gór i leżące daleko w dole miasteczko, gdy nasz kierowca i przewodnik z pewną dumą, jako, że pochodził z tych okolic, powiedział: "z tego miasteczka pochodziła Rosa Noguera, matka Tupaca Amaru"). Umina, bo tak ma dziewczę na imię, razem z ojcem, mężem i synem Antonio (tak jest dramatyczniej, choć prawdopodobnie potomek przyszedł na świat już w Europie) ucieka do Włoch. Plotka głosi, że owa niewiasta zabiera ze sobą pęk kipu – czyli prekolumbijskiego pisma węzełkowego – z informacjami dotyczącymi lokalizacji inkaskich skarbów oraz/lub odrobinę owych precjozów.
Inkowie po konkwiście
  Znaczy się: jest łakomym kąskiem dla żądnych złota Hiszpanów i zagrożeniem dla Inków, pragnących ukryć i zachować swoje dziedzictwo. Kilkanaście lat później prześladowcy wpadają na trop uciekinierów i w Wenecji ktoś morduje męża Uminy. Chłop zasztyletowany kończy w jednym z kanałów i znika z areny dziejów tak dokładnie, że dziś nie wiadomo nawet jak miał na imię. Legenda mówi, że zbrodni dokonali Hiszpanie, chcący raz na zawsze pozbyć się rodu władców Inków, ale kto wie jakie były (i czyje) prawdziwe zamiary.
Wenecja
  Księżniczka musi się ukryć – wraz z ojcem ucieka więc na koniec świata – w Karpaty, na dawne (bo to już po zaborach) pogranicze polsko-węgierskie. Pobliskie Pieniny nie są oczywiście Andami pośród których rozkwitło Tahuantinsuyu, ale są całkiem malownicze. Przepiękna sceneria dla ostatniego aktu dramatu: prześladowcy nawet tu dosięgają inkaską księżniczkę. Czy są to Hiszpanie, czy komando indiańskich partyzantów? To już nieistotne. Kobieta zostaje zamordowana, jej syn znika – podobnie zresztą jak domniemany skarb i/lub kipu.
Zamek w Niedzicy
  I sprawa właściwie powinna się zakończyć.
  Ale nie. Syn Uminy, Antonio Condorcanqui – jak nazywał się do tej pory potomek Inków – staje się Antonem Beneszem, adoptowanym synem Wacława Benesza z Moraw, dalekiego krewnego księżniczki (taki sprytny manewr jego dziada, Sebastiana w celu ochrony wnuka; legenda wprowadza tu emisariuszy tajemniczej rady Inków, organu d/s ochrony inkaskich tajemnic; podobno zaaprobowali działania dziadka Sebastiana).
  Mająca węgierskie korzenie rodzina Beneszów zna tą opowieść. I kiedy Najlepsza z Możliwych Władz, Władza Sowiecka, rozpoczyna okupację Polski (od 1920 roku zamek w Niedzicy leży na terenie Rzeczypospolitej) młody socjalistyczny działacz, potomek tej morawsko-węgierskiej rodziny przybywa do warowni w 1946 roku i spod kamiennych schodów wydobywa... kipu. Elegancko opakowane w szkatułkę z napisem "Dunajecz, Vigo, Titicaca". Brzmi to niewiarygodnie – w Internetach nie takie rzeczy się wypisuje, ale pytam o to znajomą pochodzącą właśnie z tamtych rejonów. Dziewczyna przyznaje:
  - To dość tajemnicza sprawa, ale rzeczywiście: na zamku było indiańskie kipu. Leżało ukryte pod kamiennymi schodkami. Mój dziadek je widział.
Titicaca
  Niestety, po indiańskich węzełkach wszelki słuch ginie. Andrzej Benesz zostaje prominentnym przedstawicielem władz okupacyjnych, ba, jako wicemarszałek Sejmu PRL jest właściwie nietykalny. Więc i kipu także. W roku 1976 ginie w wypadku – ktoś mógłby powiedzieć, że w tajemniczym, ktoś inny, że po prostu nie miał szczęścia. A kipu znika.
Kipu
  Klasyczny zwolennik teorii spiskowej – tu opuszczamy bowiem "fakty"; historia się skończyła na tą chwilę – powie: to nie był przypadek. Ktoś albo chciał przejąć owo kipu dla siebie, albo wręcz przeciwnie – pragnął, żeby zniknęło na zawsze. Czyli z jednej strony rządni skarbów "konkwistadorzy" (może Władza Ludowa?) a z drugiej... Inkowie? Potomkowie owego hipotetycznego komanda uciszającego ową księżniczkę – renegatkę? Świetny pomysł na książkę (ba, nawet niejaki pan Rowiński popełnił coś na kształt) – byleby tylko Dan Brown się o tym nie dowiedział, bo podejrzewam, że jest w stanie skiepścić nawet tak sensacyjną i wspaniałą historię. Ma chłop dar.
  Wracając do kipu, Niedzicy i spisków. Czy Beneszowie – skoro wiedzieli o artefakcie – znali kogoś, kto mógłby, kto byłby w stanie z indiańskich węzełków wyciągnąć jakąś informację? Byłaby to niezła sensacja, kipu jest do dziś nie odczytane. A może, abstrahując od zawartości inkaskiej wiadomości, wiedzieli o miejscu ukrycia prekolumbijskiego skarbu? Złota? Jeśli tak – czy zdążyli wydobyć precjoza – oni albo ktoś inny? A może...
  Mimo sporego sprzeciwu społecznego przeforsowano decyzję o budowie tamy na Dunajcu. Czy tylko dlatego, żeby stworzyć zbiornik retencyjny i niewielką elektrownię? A może dlatego, żeby uniemożliwić dostanie się do inkaskiego skarbu. Bo może to nie jest złoto, a jakaś tajemna wiedza?
  Mulder i Scully tego nie rozwiążą.
  Ale musicie przyznać, że to dobra teoria.
  Do Niedzicy nie jest daleko, polecam się przejechać. Tuż obok zamku i tamy znajduje się – w końcu to miejsce turystyczne – niewielki bazar z chińszczyzną, ale – niestety – nie ma tam pluszowych Inków ani kipu z napisem Niedzica. A szkoda. Pod rumuńskim (obecnie, kiedyś węgierskim) zamkiem Bran na pęczki jest pluszowych nietoperzy, symboli Drakuli, mimo, że Wład Palownik nigdy tam nie był. A u nas kipu było.

28 sierpnia 2020

Patallaqta - tajemnica Machu Picchu

Inkaskie pola tarasowe
   Rozsiedliśmy się wygodnie na przystrzyżonej przez lamy trawie na ruinach miasta zwanego onegdaj Patallaqta - Miasto Schodów - a nasz przewodnik Juan zaczął snuć swoją opowieść.
Kosiarka
   - Po śmierci Atahualpy (Inca Sapa, władca inkaskiego imperium – żeby nie robić za dużo didaskaliów na sam koniec zrobię krótkie who-is-who) konkwistadorzy pod wodzą Francisco Pizzaro wybrali na władcę jego młodszego brata, Manco Inkę. I nadal domagali się złota i srebra, mniemając, że Inkowie pochowali gdzieś resztę przeogromnych skarbów imperium. Ha! Mieli rację! Do dziś zresztą nie odnaleziono większości naszego złota – w końcu Juan miał, co było widać, indiańskie korzenie, więc w sumie złoto było jego, albo, mówiąc dokładniej, jego równie niewysokich i czarnowłosych przodków – Manco Inca początkowo próbował współpracować z Hiszpanami, ale okazało się to niemożliwe. Konkwistadorzy tak pragnęli złota, że jakakolwiek dyskusja ich nie interesowała. Kiedy zaczęli przetapiać na proste sztaby bezcenne działa inkaskich złotników władca podjął decyzję o walce z najeźdźcą. Indianie walczyli dzielnie, ale niestety ulegli. Oblężony w Ollantaytambo Manco Inca widząc beznadzieję dalszego oporu oraz cierpienia, jakie spadają na jego lud podjął kolejną decyzję, jedyną słuszną w tym momencie. Należało zapobiec eksterminacji ludu oraz ochronić kulturę Inków.
Patallaqta aka Machu Picchu
  Cicerone zawiesił głos. Za chwilę miał nam powiedzieć, cóż za wiekopomną decyzję podjął ów syn Huayana Capaca, niezwykle wybitnego władcy, prawnuk Pachaquteca, twórcy imperium. Na razie rozejrzał się i wskazał ręką na znajdujące się pod nami ruiny. Akurat rozwiewały się chmury i górujący nad dawnym
inkaskim miastem Wayna Picchu został wspaniale oświetlony promieniami tak czczonego w całych Andach Słońca – Inti. W dolinie rzeki Urubamby nadal zalegały mgły więc Machu Picchu – jak dziś zwą się te ruiny – jawiło się niczym tajemnicza wyspa pośród andyjskich szczytów.
Pachacutec - twórca imperium
  - Manco Inca – kontynuował – tuż przed śmiercią ogłosił swój manifest tzw. Testament Manco Inki: Inkowie muszą zachować swoją wiedzę i kulturę, i nie może ona dostać się ręce najeźdźców. Wysłał ostatnich chasqich, gońców, do odległych krańców imperium, żeby przekazali ostatnie kipu naczelnikom wiosek i dowódcom. Potem wieść rozchodziła się pocztą pantoflową: mamy chronić kulturę i trwać, aż nadejdzie dzień, gdy powstaniemy i odbudujemy królestwo. Goniec dotarł także tutaj – do miejsca zwanego dziś Machu Picchu. Było to, musicie wiedzieć, miejsce szczególne. Mianowicie: inkaski uniwersytet. Tutaj przechowywano najbardziej uczone księgi, przyszli zarządcy zdobywali wiedzę jak poprawnie dowodzić potężnym imperium. Historycy zgłębiali i przekazywali dalej dzieje naszego ludu a astrolodzy przepowiadali przyszłość. Cała ta bezcenna mądrość – wiedział o tym Manco Inca – przepadnie, kiedy wpadną tu w poszukiwaniu złota Hiszpanie. Kiedy w ruinach świątyń Machu Picchu powstanie klasztor dominikanów nasza wiedza, wiedza Inków, przepadnie na zawsze. Mieszkańcy miasta, szlachetnie urodzeni Orejones (Uszaści – Hiszpanie nazwali tak inkaską szlachtę w związku z deformowaniem uszu przy pomocy kolczyków czy może raczej tzw. "tuneli") usłuchali króla. Spakowali swój dobytek i opuścili miasto. Kiedy ostatni naukowcy przeszli przez wiszące mosty strażnicy wzięli do rąk obsydianowe topory i zrąbali grube jak męskie ramię liny. Miasto – uniwersytet zostało odcięte od świata. I zapomniane. Hiszpanie nie dostali inkaskiej wiedzy.
Inkaskie drogi
  Nasz przewodnik mówił z wielką pasją – ale teza o mieście – uniwersytecie nie do końca daje się obronić. No, chyba, że inkascy naukowcy posłuchali Manco Inki tak bardzo, że owa tajemna wiedza pozostała ukryta aż do dzisiaj (tak jak umiejętność odczytywania kipu). Zresztą Machu Picchu nigdy nie zostało zapomniane do końca – jeszcze w XIX wieku mieszkało tu kilkoro rolników uprawiających tarasowe pola dziś "wykaszane" tylko przez lamy (no, chyba, że byli to ostatni strażnicy miasta, eh). Hiram Birgham III, urodzony na Hawajach potomek protestanckich misjonarzy, odkrył ruiny tylko dla świata Zachodu. I właściwie do dziś nie wiadomo, co w nich znalazł.

  - Nigdy nie opublikowano zawartości tych 40 skrzyń, które Birgham wywiózł stąd na mułach – mówił Juan – Sam Amerykanin twierdził, że były to tylko nieistotne fragmenty ceramiki, ale na początku XXI wieku w wyniku prac archeologicznych znaleziono srebrny wisiorek z czasów prekolumbijskich. Czyli w Machu Picchu mógł być także schowany fragment skarbu Inków. Miasto było niedostępne, więc mogło też robić za królewski skarbiec.
  Do skarbu Inków jeszcze wrócę – jak nie w tym wpisie, to w następnym – ale nasz przewodnik wysnuł właśnie kolejną hipotezę dotyczącą dawnej funkcji miasta: królewski skarbiec. Cóż, miasto rzeczywiście jest trudno dostępne, ale ma to związek nie tylko z obronnością, ale i z klimatem. Andyjskie rzeki, o czym sam nam powiedział, potrafią być bardzo niebezpieczne – kilka lat temu powódź zniszczyła część leżącego u podnóża góry osiedla Augas Caliente – dlatego Inkowie budowali w miejscach niedostępnych.
Sadzawki wróżebne
   Skoro więc raczej nie uniwersytet (choć miejsca do obserwacji
słońca i wróżenia z gwiazd są) i nie skarbiec (oczywiście nie można wykluczyć obu tych funkcji, o nie) to co?
   Ano nie wiadomo. Obrazowa wizja Juana jest tylko jedną z wielu. Żeby jednak coś powiedzieć o funkcji wypadało by chociażby wiedzieć kiedy miasto powstało. Otóż – prawdopodobnie za panowania Huayana Capaca (lub jego dziada, Pachacutiego). Ale istnieje hipoteza, że jest dużo wcześniejsze. Kamieni datować metodą węgla C-14 się nie da. A uznawane za najstarsze fragmenty świątyń zbudowane są z kamieni dużo dokładniej obrobionych niż budowle uznane za późniejsze (to oczywiście daje pole do popisu dla zwolenników teorii starożytnych Astronautów czy dawnej, zaawansowanej cywilizacji Atlantów, której zdobycze żeśmy zaprzepaścili; Ameryka Południowa też jest uważana za Atlantydę, acz w niewielkich tylko kręgach poszukiwaczy Zaginionego Lądu).
   Znaleziono w ruinach kilkanaście pochówków – stwierdzono, że to w większości szkielety żeńskie: znaczy się, było miasto olbrzymim Klasztorem Dziewic Słońca – były to prestiżowe miejsca odosobnienia dla cór inkaskich notabli; dziewczyny były poświęcane Inti, Słońcu; raczej nie składano ich w ofierze (chyba, że czasami), częściej zostawały oblubienicami Inki, w teorii syna Słońca. Owe mniszki zajmowały się też tkactwem i innymi podobnymi rzeczami (jakiś czas temu stwierdzono, że część domniemanych żeńskich szkieletów jest jednak męskich, patriarchaty!).
  Może sanktuarium? W końcu jest sporo świątyń i ów gnomon Intihuatana – Kamień, Do Którego Przywiązane Jest Słońce. Podobno największa świętość Imperium. Cóż, bardzo podobny znajduje się też w ruinach Pisaq, więc jeśli było to sanktuarium, to chyba nie ogólnokrajowe. Raczej lokalne – i jedno z wielu.
Intihuantana
  Moja opinia jest taka, że było to po prostu jedno z inkaskich miast. Bardzo podobne – choć mniej znane – są na przykład ruiny Chocaquirao; wspominałem, że dzięki koronawirusowi nie udało mi się tam jeszcze dotrzeć, więc trudno mi wydać wiarygodną opinię.
   Na koniec – nie wiadomo kiedy dokładnie większość ludności opuściła miasto. Może uciekli razem z Manco Inką do Vilcabamby, zaginionej (i odnalezionej przez Toniego Halika i Elżbietę Dzikowską) ostatniej stolicy Inków? A może po prostu, rok po roku porzucali stopniowo swoje siedziby przenosząc się w inne, łatwiej dostępne miejsca? Wtedy musielibyśmy między bajki włożyć romantyczną wizję Indian toporami rąbiących liny i zrywających mosty wiodące do ukrytego miasta. Byłoby szkoda, ale co zrobić.
   No i oczywiście – do dziś nie wiadomo, co się stało ze skarbami Inków. Choć pewne tropy wiodą do Polski...
Pisaq - inkaskie miasto





Krótki słownik:

Inkowie – grupa Indian Kicze/Keczua która stworzyła imperium w Andach.
Tihuantansuyu – Imperium Czterech Części; oficjalna nazwa imperium Inków.
Sapa Inka – tytuł królewski Inków.
Pachaqutec – Sapa Inka, właściwy twórca Tihuantansuyu.
Huayna Capac – wnuk Pachacuteca, za jego rządów imperium osiągnęło największy rozmiar.
Atahualpa – syn Huayany Capaca, pokonał przyrodniego brata Huascara i zasiadł na tronie.
Franciszek Pizzaro – kastylijski szlachcic, konkwistador, opanował Tihuantasuyu.
Manco Inca – Sapa Inka, brat Atahualpy i Huascara, wybrany przez Hiszpanów, ale się zbuntował.
Vilcabamba – ostatnie państwo Inków, powstałe po ucieczce z Cuzco, zniszczone przez Hiszpanów.

24 sierpnia 2020

Machu Picchu cz. 2

Machu Picchu aka Patallaqta
  Po całym dniu drogi po górach i dolinach dotarliśmy (a wraz z nami spora liczba innych turystów) do Aguas Caliente.
   Jest to, jak wspominałem, baza wypadowa do dalszej wspinaczki na Machu Picchu. Oczywiście – zawsze można wjechać na górę. Obecnie biegnie tam szeroka i w miarę równa droga – na pewno lepsza niż ta, którą dojeżdża się do samego miasteczka. Mam nadzieję, że nigdy z tej łatwiejszej drogi korzystać nie będę musiał – ale kto wie, co będę robił na starość. Na razie jednak wybieram wspinaczkę po dużo węższej, kamienistej ścieżce. Ale zanim ruszymy na szlak – jeszcze słówko o Aguas Caliente.
   Pełno tu restauracji dla Białasów, jest bazar – słowem typowa turystyczna osada. Całe szczęście, że noce tu chłodne, więc nie kwitnie za bardzo clubbing, pubing i inne -ingi. Shopping jest, oczywiście. Samo miasto jest dość parchate, a w czasie pierwszej wizyty tak mi jakoś skojarzyło się z nepalskim Katmandu. Może przez kształty domów? Nie wiem – sami pojedźcie, porównajcie, oceńcie.
Aguas Caliente
  Niestety, nie udało mi się jeszcze skorzystać z miejscowych gorących źródeł.
  Wracamy jednak do dalszej wędrówki. Horrendalnie drogie bilety (w końcu Machu Picchu wybrano jednym z Nowych Cudów Świata, a UNESCO doceniło i wpisało na Listę Światowego Dziedzictwa miejsce już dawno) uprawniają oczywiście do wejścia na teren ruin, ale trzeba się tam dostać. Bramki – że tak powiem – otwierają o 6. Chciałoby się rzec – o 6 rano, ale do rana jeszcze trochę. Trzeba wyjść z Aguas Caliente jakoś po 5 i – nierzadko moknąc – podejść do punktu kontrolnego. Tu pierwszy zgrzyt. Kolejka. Olbrzymia kolejka. Naprawdę. Wygląda to całkiem zabawnie, ale jest takie... Cóż, jest to najważniejsza atrakcja turystyczna Peru, ba, chyba całej Ameryki Łacińskiej. Tłumy nie powinny dziwić. Próbuje się z tym walczyć wpuszczając grupy – nie pamiętam, 50-cio? 100-osobowe może, co pół godziny (ilość osób w ruinach jest reglamentowana – ale moim zdaniem i tak jest tam zbyt wielki tłok). W każdym razie – w końcu ruszamy. Wspinaczka – czy też może spacer pod stromą górę – trwa jakieś dwie godziny. Może z górką. Wszystko zależy oczywiście od formy. W czasie podchodzenia wschodzi słońce, czasem przestaje padać (czasem nie), zdarzają się też zaskakujące przeszkody terenowe, właściwie byłoby całkiem przyjemnie, gdyby nie ten tłum (a przecież część osób wjeżdża busikami na górę).
Lama w Machu Picchu
  A na górze wcale nie jest lepiej. Bramki wpuszczające na teren stanowiska archeologicznego są zatłoczone (tu ciekawostka: na wieść, że jesteśmy z Polski obsługa potrafi powiedzieć "Polska, Polska, dzendobry"; więcej to nie, ale można krzyknąć "Albercik, nasi tu byli") – wygląda to miejscami tak jak na otwarciu jakiegoś dyskontu czy supermarketu. Czyli słabo.
   Po ruinach można poruszać się z przewodnikiem – ma to wbrew pozorom sens, zwłaszcza jak ktoś nic o tym miejscu nie wie (a imię takich turystów jest legion) – lub samemu. Wolę samemu, aczkolwiek z przewodnikiem też się zdarzało.
Prekolumbijskie miasto

  Co można powiedzieć o samym mieście? Wygląda naprawdę nieźle. Warto oddalić się trochę w stronę Inti Punku (Bramy Słońca) – stamtąd jest ładna panorama miasta, a nie ma turystów (jest za to przepaść – choć podobno ostatnio założono tam barierki; dranie!). Bo niestety to największy problem. Tłum ludzi robiących sobie takie samo zdjęcie – łapiemy za czubek Wayna Picchu – to ten szczyt wznoszący się nad miastem (same ruiny leżą na przełęczy pomiędzy właśnie Wayna a Machu Picchu; między Młodym a Wielkim Szczytem). Za czubek łapie się przecież paryską konstrukcję pana Eiffel'a, nieudaną kampanilę w Pizie podpiera się, piramidy w Gizie... I tak dalej. Wszyscy zróbmy sobie takie same zdjęcia, wtedy będziemy oryginalni.
   Czasem bywam złośliwy, jedna z moich wad, ale naprawdę nie umiem ukryć satysfakcji, kiedy tłum selfiorobów wpada na platformę skąd robi się właśnie "to zdjęcie", a tam... Mgła. Znaczy, chmury. Spuszczają głowy i idą dalej. A ja chwilę czekam, biała zasłona rozwiewa się i mam panoramę inkaskiego miasta tylko dla siebie. Miodzio.

Mgła
  Nie udało mi się za to zrobić zdjęcia bramy do miasta bez turystów. Obłożenie jest naprawdę wielkie.
   Tłum sprawia też, że naprawdę trudno jest obejrzeć najświętsze miejsce (podobno) imperium Inków – Intihuantanę, Kamień, Do Którego Przywiązane Jest Słońce. Znaczy, taki gnomon – obok prekolumbijskiego ołtarza stoi pracownik i przegania turystów, żeby przechodzili dalej. Miejsca tam mało, więc raz, raz. Do następnej atrakcji.
Intihuantana
   A obiektów dawnego kultu jest w mieście całkiem sporo. Poza Intihuantaną to Święta Skała, Świątynia Kondora czy sadzawki wróżebne. Oczywiście, do czego poszczególne budowle służyły trudno dziś jednoznacznie powiedzieć. Może poza tarasami – te były polami uprawnymi. Użytkowanymi w sumie aż do XIX wieku, ale to tajemnica.
Swiątynia Kondora
  Takich tajemnic w Machu Picchu jest sporo – nawet oryginalna nazwa tego miejsca jest nieznana (choć ostatnio pojawia się słowo Patallaqta - Miasto Schodów). Zresztą o części z nich napiszę w następnym wpisie. Jedną mogę zdradzić teraz: czemuż to miasto położone jest w tak nieprzystępnym miejscu? Czy to tylko względy obronne? Przecież można byłoby mniejszym kosztem wznieść osadę – równie obronną – gdzieś niżej.
Sadzawki wróżebne
   Otóż na początku XXI wieku efekt El Nino spowodował obfite opady deszczu. Urubamba – jak każda górska rzeka wrażliwa na opad punktowy – niezwykle przybrała i zabrała ze sobą sporą część leżącego w dole Aguas Caliente. Ludność ewakuowano drogą powietrzną.
   Efekt El Nino i zmiany klimatyczne nie są czymś nowym – po prostu Inkowie (i ich poprzednicy) doskonale zdawali sobie sprawę z nieobliczalności górskich rzek – i budowali swoje miasta tam, gdzie budowali. Zresztą opisywałem już na blogu sytuację w której mądrość neolitycznych barbarzyńców okazała się nadal aktualna.
   Nie jest Machu Picchu jedynym miastem prekolumbijskim. Nieźle zachowane jest Ollantaytambo czy Pisaq (miejscowość słynąca z targów rękodzieła dla turystów; niestety, niewielu tylko wie, że nad obecnym miasteczkiem górują inkaskie ruiny. W sumie może i dobrze, bo jest tam dzięki temu cisza i spokój.
   Zacnym obiektem jest – podobno – Choquequirao. Ruiny zwane są "drugim Machu Picchu", leżą niedaleko kanionu rzeki Apurimac – ale niestety w roku bieżącym nie dało rady się tam dostać. Na przeszkodzie stanął koronawirus, który uwięził nas w Peru na nadpacyficznych plażach. Następnym razem zatem trzeba będzie się tam udać. To tylko 5 dni w te i na zad.
Kanion Apurimac
   A co do tajemnic Machu Picchu... To czytajcie dalej! - 28.08.2020

21 sierpnia 2020

Machu Picchu cz. 1

   Nie pierwszej świeżości busik dzielnie wspinał się wysokość ponad czterech tysięcy metrów, ale gęsta mgła – czy też raczej już chmury – sprawiały, że zazwyczaj lśniące w słońcu okoliczne lodowce nie były widoczne. Podobnie jak przepaść, oddzielona od niezwykle dziurawego asfaltu wąskim poboczem. Pęknięcia i doły nawierzchni kierowca starał się – prawdopodobnie – omijać, ale nie zawsze mu wychodziło. Czasem zresztą mając do wyboru dół i świeży obryw skalny specjalnie wybierał dziurę. Jakoś nie lubił jeździć po stożkach piargowych czy sporych czarnych kamieniach dopiero co odpadłych z okolicznych skał.
Droga przez Andy
   Właściwie nie było na co narzekać – w końcu na głowę nie padało a droga była. Przecież mogło jej nie być, jak zdarzyło mi się już na Zakaukaziu czy w marokańskim Atlasie. Tu ktoś trakt wyznaczył i – nawet – wyasfaltował. Gdzieniegdzie też pojawiały się, prawda, że rzadkie, ślady prób naprawy nawierzchni.
  Czy poruszaliśmy się dawnym, prekolumbijskim szlakiem łączącym Świętą Dolinę Inków, serce Tihuantansuyu, Imperium Czterech Części, z odległymi rubieżami tego andyjskiego mocarstwa? Owymi Qhapac Nan, królewskimi drogami? Bardzo możliwe. Kiedyś zapewne biegali – biegali, na wysokości ponad 4 kilometrów – chasqi, inkascy posłańcy. Dzierżąc w rękach kipu, tajemnicze węzełkowe do dziś nie odczytane pismo pokonywali strome ścieżki.
Qhapac Nan
   Dziś terkotała się tędy stara toyota (albo nissan? Nie pamiętam; w każdym razie jakiś azjatycki był to wynalazek) z bandą gringos na pokładzie. Jechaliśmy do jednego z najsłynniejszych – o ile nie najsłynniejszego – miejsca w Ameryce Południowej: inkaskiego miasta dziś zwanego Machu Picchu. Ów rozklekotany bus był jedną z trzech dróg dotarcia do tych ruin.
Machu Picchu
  Najszybciej oczywiście można było dotrzeć tam pociągiem z Cuzco. Była to też opcja najdroższa – czasem za bilet trzeba było zapłacić i kilkaset dolarów. Oferta w sam raz dla bogatych, zachodnich turystów. Brr...
   Najdłużej na Machu Picchu wędrowało się przez góry tzw. Inca Trek. To najgęściej uczęszczany szlak turystyczny w całej Ameryce Południowej, nie tylko w Peru. Wśród tłumów turystów można znaleźć tam zarówno bacpackersów jak i miłośników koncesjonowanych przygód (w końcu można wynająć na te kilka dni tragarzy i przewodników) – częstym widokiem jest w Machu Picchu grupa, która po kilku dniach spaceru (no, przyznajmy, jakiś wysiłek trzeba włożyć w to przejście) z dumą odziewa się w koszulki z napisem "przeszedłem Inca Trail". Niestety brak adnotacji "podobnie jak kilka tysięcy innych ludzi".
  Ja wybieram opcję najtańszą – najpierw przejazd pośród ośnieżonych andyjskich szczytów, potem zjazd do dżungli przez zarośla kawowe i bananowce (przejazd był przez miejscowość Santa Teresa – w 2020 bardzo potarganą przez powódź; nie wiem jak tam teraz z trasą) i na koniec 8 kilometrów spaceru przez selva alta – dżunglę górską – wzdłuż świętej rzeki Urubamby do Aguas Caliente. Stamtąd następnego dnia wspinaczka na górę, na inkaskie ruiny. A potem z powrotem oczywiście – do Cuzco, Ollantaytambo czy innej miejscowości w Świętej Dolinie.
  Najczęściej do Cuzco – to największy punkt wypadowy do zwiedzania serca imperium Inków. Samo miasto pewnie kiedyś doczeka się osobnego wpisu, na razie posłuży mi jedynie za punkt wyjścia do zabawnej i pouczającej choć nieco niegustownej opowiastki.
Cuzco
   Otóż większość Białasów przylatuje do Cuzco prosto z Limy. Różnica wysokości jakieś 3,5 kilometra. Zawartość tlenu znikoma. Czyli dwa dni człowiek czuje się jakby miał skrzyżowanie kaca ze wstrząsem mózgu (o czym zresztą już pisałem, więc nie będę się powtarzał). Gringos od razu – może po krótkim spacerze po mieście – lecą do Machu Picchu (żeby sobie zrobić selfika na tle ruin i górującego nad nimi Wayna Picchu – szczytu takiego). Co prawda same ruiny leżą niemal 1000 metrów niżej, ale żeby się tam dostać – naszą metodą – busik musi wjechać na te 4 kilometry z górką. Tego nieprzyzwyczajone do wysokości organizmy Gringos nie są w stanie znieść.
  Pewnego razu właśnie jechaliśmy busikiem wraz z takimi "świeżymi" Białasami. Dziewczęta owe, pochodzące z kraju Wielkiego Szatana Sojusznika ewidentnie dzień wcześniej wylądowały na lotnisku w Cuzco (trudny obiekt, wymaga od pilotów sporych umiejętności i ekwilibrystyki, ponieważ otoczony jest niebotycznymi szczytami Andów) – i właśnie cierpiały strasznie. Kiedy zbliżaliśmy się do kulminacyjnego punktu trasy, przełęczy Abra Malaga turystki zaczęły krzyczeć i szarpać kierowcę (fakt, była mgła, więc nie było widać ciągnącej się wzdłuż drogi przepaści, ale takie szarpanie to i tak średni pomysł), że musi im się tu zatrzymać. Kierowca, widać zaznajomiony z procedurami, zatrzymał się. Musiał. Nie chciał mieć zapaskudzonej delikatnym bełcikiem tapicerki.
Droga do Machu Picchu
  My staramy się na wysokość, na jakiej leży Cuzco wjeżdżać. Owszem, trwa to kilkanaście godzin – lub więcej – ale opłaca się. Jadąc od wybrzeża droga wspina się bowiem na 4 kilometry (biali pasażerowie autobusów wtedy się budzą z uczuciem kaca), zjeżdża do bezpiecznej wysokości a potem wspina się na Altiplano (3800, circa) i łagodnie zjeżdża do kotliny zawierającej – patrząc od góry: smog i Cuzco. Takie zmiany wysokości pomagają w aklimatyzacji – a przy okazji można przeżyć różne przygody. Razu pewnego utkwiliśmy na cały dzień w miejscowości o nazwie Abancay, ale opowieść tą zostawię na inny wpis – w końcu ten jest o Machu Picchu.
   Ad rem: w Santa Teresa mamy już lasy deszczowe – i ciągną się one aż do samego celu wyprawy. Owszem, trzeba jeszcze jechać jakiś kawałek (kilka godzin zaledwie) po niezwykle wąskiej piaszczystej drodze na której manewr wyprzedzania sprawia, że nawet największe cojones wnicowują się do środka (mówię o turystach – miejscowi po prostu się mijają nad kilkudziesięciometrowymi przepaściami; no, może i wyżej bywa), ale co tam. Swoją drogą ta ścieżka wygląda nieraz tak, jakby poważniejsza ulewa miała ją zniszczyć...
Santa Teresa
   Czasem rzeczywiście niszczy.
   W końcu jednak wysiadamy z busa – i wita nas olbrzymia skała, bazar i końcowa stacja kolei z Cuzco. Wystarczy tylko przedrzeć się przez plantację bananowców i mamy kilka kilometrów spaceru przez dżunglę. Oczywiście, nie jest to dżungla całkiem dzika – ani tym bardziej amazońska. To selva alta, tropikalny deszczowy las górski. Deszczowy, bo pada, oczywiście. Ale nie ma co narzekać. U nas na taką wysokość na jakiej biegnie ścieżka do Aguas Caliente nie sięgają nawet najwyższe szczyty Tatr. Chyba, że jaki Gerlach. W każdym razie – dżungla jest. W niej miriady bezkręgowców, papugi, olbrzymie skrzypy (wiecie, takie jak z obrazków z dinozaurami), porosty i bromelie epifityczne, kaskady rzeki Urubamby... I tory kolejowe. Ścieżka bowiem biegnie wzdłuż trasy pociągu. Trudno się mówi.
Bazar na stacji
   Są oczywiście także Indianie, sprzedające zimne napoje – w tym dżunglowe piwo San Juan (święty Jan – w dużej części produkowane w Limie, choć można trafić także na butelkowane w Amazonii; Jan jest uznawany za patrona mieszkających w dżungli – dlaczego i który ze świętych o tym imieniu trudno mi stwierdzić, zresztą nie dociekałem).
Swięta rzeka Urubamba
   Po dwóch, może trzech godzinach (wszystko zależy od tego jak bardzo ociągamy się po drodze – kiedyś kolegę napadł rój motyli, jak z piosenki Maanamu: stanął zauroczony, i kiedy kolorowe owady latały koło niego krzyczał "jestem wróżką, jestem wróżką"; nie, nie zjadł żadnych dziwnych jagódek, po prostu tak mu się skojarzyło) docieramy do Augas Caliente – miejscowości leżącej u podnóża prekolumbijskiego miasta. Jest to coś na kształt uzdrowiska (nazwa znaczy "Gorące Wody") oraz baza wypadowa do dalszej drogi – tym razem w górę, na ruiny.
Aguas Caliente
   No a jak dalsza droga – to i dalszy ciąg nastąpi (24.08.2020).

14 sierpnia 2020

Świątynia Skrzyżowanych Dłoni

  W Huanuco, w Andach, znajduje się drugi pod względem wieku znany nauce ośrodek kulturowy na Półkuli Zachodniej. Nazywa się Kotosh i słynie ze Świątyni Skrzyżowanych Dłoni. Trzeba przyznać, że jest mniej imponujący niż Caral, póki co dzierżący w tym rejonie Świata palmę pierwszeństwa jeśli chodzi o starożytność konstrukcji.
   Jest też dużo mniej ekscytujący.
   Oraz nieznany.
Swiątynia Skrzyżowanych Dłoni
   Bardzo niewielu turystów, naukowców czy popularyzatorów nauki tu dociera. A jeśli już dotrą – to jeśli nie wiedzą, czego szukają skwitują to jak niejaki Erich von Daniken, który, owszem, Huanuco odwiedził, ale zaszczycił je tylko jednym zdaniem w swoich książkach – że nie ma tam nic ciekawego.
   Faktycznie, trudno dostrzec tam ślady kosmitów (widocznie dopiero później przylecieli by uczyć miejscowych jak budować megality, uprawiać kukurydzę, strzyc lamy et cetera, et cetera) czy Atlantów – malowidła poprzedzające rewolucję neolityczną poukrywane są w jaskiniach, same ruiny wyglądają jak... niezbyt imponujące ruiny, ogólnie, takie to trochę mało atrakcyjne.
  Choć owszem, zdarzają się tam niewielkie tajemnice – ale o tym za chwilę. Bo – żeby było ciekawiej narracyjnie – jeszcze tam nie dotarliśmy.
   Na razie siedzieliśmy na dachu parchatego hostelu w Tingo Maria i piliśmy rum. Hostel kiedyś nazywał się "California", jak z piosenki The Eagels, i taki właśnie miał klimat – choć pokoje były malutkie a schody wąskie i strome (poza tym nikt nie tańczył i nie podawał różowego szampana w lodzie, a "smells of colitos" pozostawię in pectore). Zaszło już słońce i główna ulica-bazar miasteczka powoli się wyludniała. Wkrótce też – szybciej niż byśmy chcieli – wilgotny skwar dnia przeszedł w orzeźwiający chłód podgórskiej nocy. Nagle na dole – pomiędzy zamkniętymi już budkami straganów rozległy się krzyki:
   - Złodziej! Złodziej! Łapaj złodzieja!
   Wyjrzeliśmy – z dachu mieliśmy niezłą panoramę na miasteczko – i rzeczywiście: pomiędzy straganami lawirował w panicznej ucieczce niewysoki Latynos, goniony przez niewielki tłum (niewielki tłum to taki oksymoron, jak – dajmy na to – uczciwy socjalista; naprawdę goniło kolesia kilka osób, obojga płci, choć z przewagą mężczyzn). Sytuacja była dość dynamiczna – w końcu jednak jeden z goniących obalił uciekającego mężczyznę – po chwili otoczono go zwartym kordonem i pośród okrzyków "hurra, mamy złodzieja" wymierzono sprawiedliwość.
   Sam lincz trwał krócej niż opis zdarzenia. Usatysfakcjonowany tłum po chwili znudził się i odszedł. Złodziej – możliwe, że domniemany, ale nie sądzę – poleżał jeszcze chwilę, postękał, wreszcie wstał i poszedł trzymając się za plecy i rękę. Cóż – albo przestanie kraść, albo następnym razem będzie szybszy i sprytniejszy. Trochę taka ewolucja. Dobór naturalny.
   Nikt nie wezwał policji – choć komenda była niedaleko. Raz, że była już noc, dwa – wszystko odbyło się za szybko. No i widocznie sprawa nie była jakaś poważna. Swoją drogą tak to działało na całym Świecie przez tysiąclecia.
   Właśnie tak wyglądało wieczorne życie w miasteczku – miejscu skąd chcieliśmy wyruszyć na spotkanie ze stanowiskiem archeologicznym Kotosh w Huanuco.
   O samym zaś Tingo Maria różnej maści bedekery piszą – Białas powinien stamtąd uciekać jak najszybciej. Jest tu niebezpiecznie (w końcu w okolicy "były do lat 80-tych XX wieku" olbrzymie plantacje koki; "teraz bardziej opłaca się uprawa bananowców", tjaaa).
La Bella Durmiente - Spiąca Piękność i panorama Tingo Maria
   Nam się nic nie stało – a okolice Tingo Marii okazały się nad podziw urocze. Miasto leży pośród gór porośniętych selva alta dżunglą górską (ta, w przeciwieństwie do selva baja, dżungli nizinnej, nie chce zabić przyjezdnego na każdym kroku; najwyżej na co drugim) nad dwoma rzekami (w języku keczua "tingo" znaczy tylko co "skrzyżowanie") i ma do zaoferowania turystom – raczej miejscowym, gringos idąc za radą bedekerów szybko stąd uciekają – kilka atrakcji: chociażby Cueva de las Lechuzas – Jaskinię Sów, zamieszkałą przez owocożerne nocne ptaki o nieciekawej polskiej nazwie "tłuszczaki" (używają echolokacji jak nietoperze), hiszpańskim konkwistadorom kojarzące się właśnie z sowami czy wspaniałe (trochę ubarwiam) dżunglowe wodospady – w których można się bezpiecznie wykąpać i poczuć jak w jakimś holywoodzkim przygodowym romansidle (kino nowej przygody rządzi, czyż nie, doktorze Jones?).
Jaskinia Sów
Wodospad Santa Carmen
   Nas – a przynajmniej mnie – urzekła tzw. "sekta Jezusów". Wcześniej tylko o niej słyszałem – otóż w południowoamerykańskiej dżungli (miejscu z racji odległości doskonałym do zakładania sekt i nowych ruchów religijnych; oraz jako refugium dla starych) powstała grupa, której założyciel ogłosił się inkarnacją Pana Jezusa. Od tamtej pory członkowie sekty ubierają się jak z obrazka w Biblii dla dzieci oraz – z racji genetycznych predyspozycji żółtej odmiany człowieka jest to niezwykle trudne – zapuszczają brody. Panie oczywiście występują w strojach Maryi.
   Stała sobie taka ekipa na owej głównej bazarowej ulicy miasta, Avenida Almeida – w dzień, więc była policja a nie było linczów – i nauczała. Miejscowi czasem przystawali, kiwali głowami i szli dalej – ale oni robią tak zawsze. Pokiwają głową, tak, tak, dobrze gada – i pójdą.
Sekta Jezusów
   My zaś ruszyliśmy do Huanuco. Miasto było jeszcze mniej przyjazne niż Tingo Maria, złapaliśmy więc mototaksówkę i dojechaliśmy do pobliskiego Kotosh.
Stanowisko archeologiczne Kotosh
   Nic dziwnego, że pan von Daniken nie zachwycił się stanowiskiem archeologicznym. Mnie jednak urzekło. Jako, że miejsce było użytkowane przez wiele stuleci – jak wspominałem w pobliskich jaskiniach były bardzo stare malowidła – ma dziś budowę warstwową – jak Troja. Żeby odkopać i zrekonstruować ową Templo de las Manos Cruzadas (nazwa od dwóch płaskorzeźb przedstawiających właśnie skrzyżowane dłonie – niby jedne męskie, drugie żeńskie, symbolizować miały... no, nie wiadomo, wiele jest teorii) trzeba było najpierw zdjąć późniejszą świątynię, czy też jej pozostałości. Obecnie stoi ona obok swej starszej poprzedniczki.
Skrzyżowane dłonie
   - A to jeszcze nie koniec – pracownica niewielkiego muzeum z dumą wyprężyła swoją latynoską pierś – w wyniku dalszych prac odkryto, że pod naszą świątynią jest jeszcze starsza! Może więc się okazać, że nasze Kotosh jest najstarszym miejscem osadnictwa w Ameryce Południowej! Starszym niż Caral!
   Kto wie – faktycznie, podłoga Świątyni była rozkopana, więc z niecierpliwością czekam na wyniki badań. Tylko, że wtedy trzeba będzie zapewne rozebrać obecny budynek i przenieść go w inne miejsce, tak, jak zrobiono z młodszą świątynią. Warto dodać, że jeżeli ktoś spodziewa się w tym miejscu potężnych megalitycznych budowli podobnych do słynnych Świątyń Maltańskich to się rozczaruje (jak imć Erich). Nie przypominają te budowle nawet chociażby majorkańskich talayotów. Są niewielkie, zbudowane z relatywnie małych kamieni oraz takie... Mało tajemnicze (choć w oryginale Świątynia Skrzyżowanych Dłoni stała na ośmiostopniowym podwyższeniu – czyli w sumie była to piramida). Nawet jeśli okażą się najstarszymi.
Miejsce przyszłych odkryć
   Choć oczywiście jest tu kilka sekretów.
   - Widzicie tą kulę na zboczu – nasza przewodniczka wskazała dziwny, nienaturalnie wyglądający głaz – Tam są właśnie wejścia do jaskiń z rysunkami. A sam kamień ma naprawdę dziwny kształt. Prawdopodobnie został obrobiony żeby był taki kulisty. Możliwe, że wyznaczał jakieś ważne miejsce.
   Możliwe. Kto wie.
  - A teraz stańcie tutaj – dziewczyna wskazała płaski kamień znajdujący się pośrodku kręgu – Niech jedno z was stanie i coś powie. Słyszycie pogłos?
   Rzeczywiście, stojąc w centrum tego okręgu nasze słowa miały całkiem ciekawy pogłos – wystarczyło przesunąć się krok w jedną czy drugą stronę, a wszystko ustawało. Ciekawe zjawisko akustyczne, pewnie polegające na interferowaniu się fal – nie znam się, nie jestem ekspertem. Mógłby jakiś fizyk czy inny akustyk pojechać to zbadać. Chętnie się dowiem o co tam chodzi.
   Swoją drogą kultury prekolumbijskie często zakładały sanktuaria – a Kotosh zapewne spełniało też taką rolę – w miejscach o ciekawej akustyce.
   Ostatnią atrakcją stanowiska archeologicznego był krajobraz:
  - Ta góra – przewodniczka wskazała charakterystyczne wzniesienie – była obiektem kultu. Z racji kształtu oddawano tu cześć Pachamamie, Bogini Matce, Bogini Ziemi.
  Faktycznie, szczyt przypominał zaciśniętą pięść – zresztą mieszkańcy Andów lubują się w wynajdowaniu najrozmaitszych kształtów w naturalnych formacjach. Forma góry i jej domniemana funkcja wywołały ciekawą dyskusję, z jeszcze ciekawszą konkluzją:
   - Słuchajcie – rzekł kolega – Czy jakbym walnął w tą górę pięścią to znaczyłoby, że zbiłem żółwika z Ziemią?
Ruiny i Góra-Pięść
   Nie przetłumaczyliśmy tego naszej pani przewodnik – nie było po co dziewczyny peszyć – zrobiliśmy jeszcze jeden obchód po ruinach i ruszyliśmy w dalszą drogę przez góry, ku wybrzeżom Oceanu Spokojnego (ale o tym innym razem, wszak tyle jest w Peru gór jeszcze do opisania).
   Drugie najstarsze znane miejsce osadnictwa na Półkuli Zachodniej zostało zaliczone (na Półkuli Wschodniej zresztą też).

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...