Tłumacz

28 sierpnia 2021

Ezoteryka w dżungli

    Pucallpa to – jak wspominałem – dość parchate miasto w dżungli amazońskiej, leżące nad Ukajali i będące celem licznych wycieczek znudzonych Białasów poszukujących w swoim życiu jakiegoś sensu (dziwnym trafem okazuje się bowiem, że konsumpcjonizm i tak zachwalany przez marksistów materializm Człowiekowi zwyczajnie nie wystarcza – po usunięciu z życia Boga czegoś brakuje i pojawia się dążenie do wypełnienia tej pustki; korzystają z tego wszystkie zbrodnicze ideologie: najpierw trzeba oczyścić duszę z Wiary, by móc zawładnąć Człowiekiem i stworzyć zeń komunistę czy narodowego socjalistę; względnie nastawionego na zysk pracownika korporacji). Dlaczego akurat tutaj?
    Otóż Pucallpa (uwaga: to rzadki przypadek – "ll" w języku hiszpańskim wymawia się jak "j" lub "ź", kiedyś nawet traktowano ten dwuznak jako osobną literę, a tutaj jest to "l", może trochę dłuższe niż zazwyczaj; czemu tak jest nie wiem, może to efekt pochodzenia nazwy z miejscowych języków; żeby odróżnić to "ll" od tradycyjnego "ll" stosuje się czasem kropkę między literami: Pucal'lpa; czytamy: Pukalpa, nie Pukajpa) znajduje się na terenach zamieszkałych przez plemię Shipibo-Conibo. To ciekawa grupa etniczna (naród?) powstała w wyniku zlania się dwóch amazońskich plemion (stąd i podwójna nazwa), mająca własne tradycje, stroje, język. Oraz jako pierwsza zaczęła stosować w swoich obrzędach wywar z korzenia miejscowej liany zwanej ayahuasca (czytaj: ajałaska).

Garnek z wywarem z ayahuaski

    Każde plemię w Amazonii (i właściwie każda ludzka wspólnota) stosuje jakieś substancje odurzające – najczęściej by odciąć się od rzeczywistości realnej i nawiązać kontakt z rzeczywistością nierealną (ależ oksymoron), sferą duchową. Do tego zresztą służą także modlitwy i medytacje – odrobinę bezpieczniejsze niż alkohol, opiaty, tytoń czy narkotyki (grecka wieszczka Pytia odurzała się żując liście laurowe – wachlarz takich substancji jest naprawdę szeroki), ponieważ nie ingerują one fizycznie w funkcjonowanie ośrodkowego układu nerwowego. Mózgu, znaczy się.

Indianki z plemienia Shipibo-Conibo

    A ayahuasca jest środkiem niezwykle wręcz psychoaktywnym, takim, przy którym nasze psylocybiny z grzybków są jak harcerzyk dzierżący kozik przy Johnie Rambo w pełnym rynsztunku. Stymuluje ona mianowicie jeden z gruczołów wewnątrzwydzielniczych, możliwe, że najważniejszy – przysadkę. Wysoka aktywność tej struktury powoduje, że mózg zaczyna wytwarzać różnego typu wizje, powstają halucynacje i tak dalej. Szok spowodowany hormonami może być na tyle silny, że – nie wiem jak to w prostych słowach napisać – może zmienić się sposób postrzegania Świata. Czasem tak bywa, że ktoś po przejściu doświadczenia krańcowego – śmierci klinicznej – całkowicie się zmienia, mentalnie i charakterologicznie. To samo może (aczkolwiek nie musi – ba, częściej po zażyciu środka jedynym efektem są halucynacje i wymioty; znaczy, wymioty zawsze) mieć miejsce po zażyciu ayahuaski – w obu bowiem tych przypadkach obserwowana jest – wspominana wyżej – nadmierna aktywność przysadki. Relacje (o których bliżej na końcu wpisu) świadków wspominają, że stan śmierci klinicznej czy stan halucynacji narkotycznych są całkiem przyjemne. Wygląda więc na to, że aktywność tego gruczołu w godzinie śmierci ma po prostu ułatwić naszemu mózgowi odejście z tego Świata.

Stoisko zielarza

    Ponieważ absolutnie nie interesuje mnie poszukiwanie siebie, sensu życia czy czego tam jeszcze (wiem, kim jestem, wiem, po co żyję, jestem wierzący) Pucallpę odwiedziłem turystycznie – niemniej i tak trafiłem do jednego z miejscowych szamanów. No, to oczywiście niepoprawna nazwa (swoją drogą pochodząca z języków syberyjskich) – mężczyzna ów, Amerykanin z pochodzenia (znaczy: z USA, Indianie Shipibo-Conibo też są Amerykanami, też z urodzenia; może nawet bardziej), nie był prawdziwym szamanem, indiańskim curandero (akurat w tych dniach miejscową indiańską społecznością wstrząsnęła informacja o zamordowaniu bardzo poważanej tubylczej szamanki, jednej z liderek plemienia) – można rzec, że ayahuaską zajmować się chciał na poważnie, naukowo.

Przedmieścia Pucallpy

    Po długich poszukiwaniach dotarliśmy w końcu do leżącego na przedmieściach Pucallpy niewielkiego gospodarstwa szamanonaukowca. Nasz gospodarz i jego latynoski pomagier przyjęli nas serdecznie, ugościli czym tam mieli, pokazali jak przyrządza się ayahuaskę (korzeń gotuje się wiele godzin w garnku, ot i cała tajemnica; no, nie cała – szamanonaukowiec odkrył, że dodatek grzybów pasożytujących na korzeniach kilku gatunków miejscowej cibory, papirusu, sprawia, że substancje psychoaktywne łatwiej się wchłaniają; pokazywał mi nawet prace naukowe na ten temat i wyniki badań; nie wiem, czy powiedzieli mu to Indianie, duchy czy sam na to wpadł; sama ayahuasca – przynajmniej w procesie gotowania – jest totalnie gorzka; wiem, bo wziąłem kapkę na język – w ceremonii trzeba tego wypić bardzo dużo, nic więc dziwnego, że występują wymioty) oraz – ponieważ Amerykanin był też domorosłym malarzem – galerię obrazów stworzonych pod wpływem substancji psychoaktywnych. Cóż, de gustabus non desputere est.

Alchemik, pomagier i gar narkotyków
Narkotyczne malarstwo

    Nie będę ukrywał, że taki na poły hippisowski, na poły ezoteryczny model życia niezbyt mi odpowiada – podobnie jak zażywanie silnych substancji psychoaktywnych. Ayahuasca może bowiem zrobić krzywdę. I nie jest to moje zdanie – a słowa, jeśli można tak powiedzieć, eksperta, naszego gospodarza. Co prawda najpierw zachwalał ayahuaskę oraz wyrażał rozczarowanie, że dzięki działalności jednego z amerykańskich dziennikarzy (jakiegoś tropiciela afer, który przyjechał do dżungli i zrobił reportaże, że ayahuasca jest szkodliwa) nie może teraz eksportować do USA i Europy ajałaskowych maści, dekoktów i innych takich – bo zakazano używania tej substancji w tych rejonach Świata. A przecież, prawił, to wspaniała substancja, otwierająca umysł – i tak dalej. W końcu jednak zapytaliśmy, czy można ot tak, przyjechać do niego i zażyć narkotyku:
    - Nie – padła odpowiedź – Owszem, są tacy szamani, którzy każdemu, kto chce, podają ayahuaskę. To właśnie oni są odpowiedzialni za złą prasę. Do ceremonii trzeba się przygotowywać, często wiele dni. Trzeba wiedzieć, czego się chce, po co chce się ją przyjąć. W przeciwnym razie ayahuasca może zrobić krzywdę. Może zmienić Twój umysł na zawsze. Znam taki przypadek: bogaty człowiek, też Amerykanin, przyjechał, wziął udział w ceremonii bez przygotowania, obudził się rano i rozdał cały swój majątek, został bezdomnym żebrakiem. Ayahuasca jest cudowna, ale niebezpieczna. Ja nie mogę brać za to odpowiedzialności.
    Cóż – jak mówiłem – nie polecam, nie mam też zamiaru korzystać z takich, jak to nazwać, o, "bram do wnętrza własnego jestestwa". Wiem kim jestem, mnie taka dodatkowa stymulacja nie jest potrzebna, życie jest wystarczająco piękne by je zanieczyszczać jakimiś wizjami.
    A co to są za wizje? Otóż Kolega opisuje to tak (warto dodać, że wizje pojawiły się u niego dopiero przy czwartej bodajże próbie – trzy pierwsze kończyły się lekkimi halucynacjami, wymiotami i kacem; ta czwarta też zresztą miała w pakiecie rzyganko):
    - W pewnym momencie - mocno skracam wypowiedź, pomijam podróż poza ciałem, duchowego przewodnika w postaci rośliny i inne takie – poczułem, że dotarłem do źródła, z którego biła czysta, jasna miłość. Nie wiem, jak to opisać. Miłość absolutna. Absolut.
    - Miłość, co słońce porusza i gwiazdy?
    - Tak, dokładnie!
    - Czytałeś "Niebo" w "Boskiej Komedii" Dantego?
    - Nie, znam "Piekło", jak wszyscy.
    - To właśnie cytat z "Nieba". Alighieri właśnie tak opisuje Boga.
    - Haha. Brał ayahuaskę?
    - W XIV wieku w Toskanii? Wątpię.
   Wygląda na to, że niekoniecznie trzeba faszerować się substancjami psychoaktywnymi, żeby dotknąć istoty Boga.

Toskania - średniowieczna

20 sierpnia 2021

Selva alta

    Poprzednie wpisy opowiadały o niezwykle niegościnnej podmokłej amazońskiej dżungli nizinnej – i jeszcze tam wrócę – ale teraz delikatna odskocznia, kilkaset metrów wyżej: selva alta. Dżungla górska.

Jaskinia z widokiem na dżunglę

    Co nieco już o niej było, we wpisach poświęconych inkaskiemu miastu Patallaqta (szerzej znanemu jako Machu Picchu) oraz preinkaskiemu (i to grubo – jedno z najstarszych znanych skupisk ludzkich na Półkuli Zachodniej) stanowisku archeologicznemu Kotosh, ale, że jestem biologiem, to lubię lasy (nawet tak ponure jak podmokła dżungla amazońska).

Inkaska droga

    Wspominałem też, że selva alta jest bardziej przyjazna Człowiekowi niż amazońska: nie wszystko próbuje zabić, i tak dalej (ale motyle i tak są większe od kolibrów; biedne małe ptaszki są terroryzowane przez owady). W teorii, ponieważ nie jest podmokła i regularnie podtapiana, zdawać by się mogła łatwiejszą do przebycia. W praktyce to na dwoje babka wróżyła.
   
Podróżnikowi nie grozi utknięcie w błocie, może suchą stopą przeprawić się z punktu A do punktu B, zresztą dżungla górska stanowiła część Tahuantinsuyu, Imperium Inków – więc przecinały ją także Qhapac Ñan, inkaskie drogi (wpisane na Listę Dziedzictwa UNESCO) po których chyżo mknęli dzierżąc w dłoniach kipu, szybkobieżni posłańcy chasqi. Ba, nawet dziś dżunglę górską gdzieniegdzie przecinają nawet koleje.

Dżungla górska

    Musi się natomiast podróżnik częściej niż w Amazonii przedzierać przez kolczaste chynchy, nieraz pokonując spore różnice w terenie. No i – skoro las nie jest podmokły, a rzeki bardziej górskie – może zapomnieć o łatwym transporcie łodziami. Nie oznacza to, że rzeki w dżungli górskiej nie wylewają – robią to, tylko dużo bardziej nieregularnie, gwałtownie i niszczycielsko (powodzie w Amazonii odbywają się cyklicznie, ale za to w leniwym rytmie cumbii). Przy wpisie o Machu Picchu wspominałem czemu to miasta wznoszono na niebotycznych wzgórzach. Aguas Caliente, leżące u stóp Patallaqty jakiś czas temu zostało w dużej mierze zabrane przez wody świętej rzeki Urubamby – ludność i turystów ewakuowano helikopterami. W zeszłym roku taki los spotkał miejscowość Santa Teresa, malowniczo (trochę ubarwiam) położoną pomiędzy plantacjami (raczej niewielkie sady) kawowców i kakaowców (tudzież kokainowców i bananowców).

Urubamba - święta rzeka
Santa Teresa przed powodzią

    Ponieważ dżungla górska także od wieków – podobnie jak amazońska – była wykorzystywana przez Człowieka. Myślę, że nawet intensywniej, niż nizinna – łatwiej było tu uprawiać ziemię, choć zapewne była mniej żyzna niż w Amazonii.
    Także dzisiaj tak jest, choć profil upraw zmienił się znacznie po Konkwiście. Pojawiła się mianowicie kawa i kakao.
    Jak to, ktoś powie, kawa – owszem, pochodzi z Etiopii i Arabii Szczęśliwej, ale kakao? Przecież jest amerykańskie. Zgadza się – ale do hiszpańskiego podboju kakaowce rosły tylko w Meksyku (i okolicach) – dopiero konkwistadorzy rozwieźli je po całym Świecie, także do Peru (ciekawostka: dziś najwięcej kakao produkuje się w Afryce a najwięcej kawy w Ameryce; tylko herbata nie dała się zbałamucić i dalej przodownikiem w produkcji jest rodzima Azja). Gdyby ktoś – będąc w Cuzco – miał chwilę czasu na starym mieście znaleźć może nawet Muzeum Kakao – Muzeum Kawy też, ale za małą czarną nie przepadam, a czekolada wytwarzająca endorfiny zawsze i wszędzie, więc o kawie zamilczę – gdzie może zdegustować kakao i czekoladę z różnych rejonów kraju. I – by Jove – w zależności od warunków uprawy ma nieco inne walory smakowe.
    No ale smak kakao czy czekolady zna chyba każdy (albo przynajmniej powinien), natomiast to nie wszystko, co otrzymuje się z tych poczciwych nasion. Z łupin na przykład można zrobić napar, taką średnią w smaku herbatkę, można na kakao zrobić nalewkę (nie jakieś modne likiery, tylko ordynarnie – wymacerować to w pisco), prawdziwy hit drzemie gdzie indziej. Przekonałem się o tym właśnie w dżungli górskiej, kiedy trafiłem na jedną z niewielkich kakaowcowych plantacji.

Kakaowiec

    Po zbiorach – a te trwają cały rok, kakao kwitnie i owocuje non stop – wyjęte z owocu nasiona trzeba poddać obróbce – odsączyć, obsuszyć, obłupać ze skórki. Miejscowi badylarze suszą nasiona na rozciągniętych na ziemi plandekach, ale myśmy trafili do prawdziwej fabryki – z halami produkcyjnymi z drewna, folii i blachy falistej.
    Sam proces powstawania kakao jest w sumie dosyć prosty i dobrze znany – więc skupię się na jednym elemencie, tym, którego efekt był zaskakujący i urzekający. Otóż nasiona muszą najpierw odcieknąć (oraz, tak mi się zdaje, lekko nadgnić i podfermentować) żeby można je było zacząć suszyć. W wyniku tej operacji wycieka z nich lekko żółtawa lepka ciecz. Ponieważ do dalszej obróbki trafiają tylko gorzkie (bo kakao jest lekko gorzkawe, dopiero Europejczycy zrobili z niego słodkość) nasiona płyn jest właściwie odpadem. Ale ponieważ nie jest trujący, jego także można spożywać. Jak smakuje?
    Powiem tak: jakiś geniusz wrzucił ten płyn do zamrażarki i uczynił był zeń sorbet. A kiedy przebywasz w dżungli, jest dosyć wilgotno i gorąco, każda schłodzona substancja sprawi ci radość (oraz może wywołać anginę, ale to inna bajka). Ten kakaowcowy sorbet był do tego delikatnie słodki, w taki bardzo miły sposób, może lekko miodowy. Co ciekawe – nie czuło się w nim praktycznie nic ze smaku kakao. Kompletny odlot, innymi słowy. Jeśli ktoś będzie miał okazję skosztować takiego cymesu – brać, jeść i prosić o dokładkę.

Kakaowcowy sorbet

    Tego dnia – było to w okolicach Tingo Maria – nie był to jedyny gastryczny orgazm. Na plantacji kakaowca dostępne były także inne specjały, między innymi wypatrzony przez Janka (wiecie którego) likier z camu-camu. Camu-camu to typowo dżunglowy owoc, w kształcie trochę jak nasz berberys, czerwony i kwaśny – właściwie niejadalny na surowo (to jest, można, ale naprawdę wykrzywia). Często za to przerabiany na wyśmienite, orzeźwiające soki, czy w tym wypadku kwaskowaty likier. Smaczny, nie powiem, ale troszkę zbyt ciężki jak na dżunglowy upał. Ale od czego ludzka zaradność? W jednej ręce trzymałem kubeczek ze zmrożonym delikatnym sorbetem, w drugiej butelkę z kwaskowatym likierem – wystarczyło zmieszać, i voila! Wspaniale się to komponowało. Ba, nawet nazwę można temu nadać, zrobioną z nazw składników: kakamu. Brzmi nieźle – prawie jak kakadu czy Cocomo.

Kolekcja likierów - z camu-camu ten różowy
Myrciaria dubia czyli camu-camu

    Wypiliśmy więc po kakamu – z gromkim okrzykiem kausaipa! (co w języku keczua znaczy "na zdrowie") i ruszyliśmy dalej – akurat tak się przypadkowo złożyło, że wprost do miejscowej atrakcji turystycznej – wodospadów Santa Carmen. Zapowiadało się naprawdę miłe popołudnie.

Wodospad Santa Carmen

    A co do podbijania dżungli przez Inków – górską dżunglę zajęli, ale w Amazonii nie osiągnęli zbyt wielkich sukcesów – zażarte walki nie przyniosły rezultatów. Jest to pośredni dowód na to, że jednak Franciszek de Orellana miał rację mówiąc o wielu ludnych osadach nad Amazonką. Nieliczni dzisiejsi Dzicy niekoniecznie mogliby tak chwacko stawać przeciw armiom Sapa Inki. Potwierdzają to archeolodzy.

Panorama Tingo Maria

13 sierpnia 2021

Selva baja

    Dżungla czyli las tropikalny to pojęcie niezwykle szerokie – zawiera w sobie wiele różnych typów lasów, ale dla standardowego zjadacza chleba nie ma to większego znaczenia. Na przykład w Peru dżunglę – selvę – zwyczajowo dzieli się na nizinną i górską (ale to oczywiście powierzchowny podział, nie uwzględniający wielu innych różnych okoliczności). Selva alta, dżungla górska rośnie na wschodnich stokach Andów, selva baja, dżungla nizinna, to w dużym uproszczeniu Amazonia.

Dżungla nizinna, selva baja

    Podstawowa różnica między tymi lasami (oprócz wysokości nad poziomem morza i faktem, że w nizinnej wszystko chce, nawet niechcący, dorwać Gringo) jest taka, że selva baja jest lasem podmokłym – coś jak nasze grądy i olsy (zwane polską dżunglą): przez część roku drzewa stoją w wodzie (choć jeśli chodzi o Amazonię właściwszym określeniem jest błotna zupa).
    W poprzednim wpisie dałem do zrozumienia, że selva baja jest zielonym, gnijącym bagnem – co jest prawdą – ale wspomniałem także, że można znaleźć tutaj także rzeczy ciekawe i piękne – głównie na polanach i okrajkach w chwilach kiedy nie pada deszcz. Jeśli więc masz łódkę, kalosze o odpowiednim rozmiarze, szczęście do pogody i apart fotograficzny, oraz wiesz gdzie szukać to możesz dostrzec prawdziwe cuda.

Droga przez dżunglę

   I o tym jest ten wpis.
   Roślinność. Bujna. Po prostu. Choć głównie na brzegach, okrajkach i w koronach drzew – samo dno lasu jest w zasadzie pozbawione runa i podszytu. Połowa roślin ma kolce, parzy albo jest zwyczajnie śmiertelnie trująca, druga połowa posiada czasem niezwykłe właściwości lecznicze. Czasem te zbiory się zazębiają.

Autor i drzewo sygnałowe - podobno lecznicze (foto z arch. Autora)
Dno lasu

    Bezkręgowce. Chmary. O wszystkich rozmiarach, kształtach i kolorach. Niektóre jadalne, inne nie – większość groźna. O błonkówkach i termitach już się rozpisywałem, o pędrakach suri też, to może trochę o pająkach? Zdarzają się przeogromne – i te raczej są niegroźne, a bywa, że i przepiękne. Oczywiście, te największe nie przędą sieci. Razu pewnego na polanie napotkałem jednak wspaniałą sieć pajęczą w kolorze złota – a na środku olbrzymią samicę – po dogłębnych studiach dzisiaj twierdzę, że jest to prządka Tchionephila clavipes, ale nie jestem arachnologiem. Gatunek ten charakteryzuje się, jak wszystkie prządki, nie tylko produkcją niezwykle grubej i mocnej sieci, ale także skrajnym wręcz dymorfizmem płciowym. Dopiero jakiś czas później, przeglądając fotografie dostrzegłem, że w istocie zrobiłem zdjęcie nie jednemu, a dwóm pająkom – samicy i samcowi.

Skrajny przykład dymorfizmu płciowego
Całkiem niegroźny ptasznik
Motyl udający sowę

    Ryby. Właściwie niedostrzegalne w błotnistych wodach – można je zobaczyć skwierczące na ulicznych grillach albo w cevicheriach. Znaleźliśmy miejsce, gdzie w czystej wodzie miejscowi trzymali arapaimę – największą słodkowodną rybę Świata. Jest też w ZOO w Płocku.

Ryby śpiewają w skwierczą nad Ukajali

    Gady. Anakondy nie widziałem (EDIT: widziałem AD 2022) w środowisku naturalnym – i nic w tym dziwnego. Jest to stworzenie niebezpieczne, więc Indianie w celu ochrony Indianiątek mocno przetrzebili ten gatunek. A zwłaszcza co większe osobniki. Nie widziałem też innych, bardziej niebezpiecznych węży. Pełno natomiast było kajmanów czy legwanów.

Kajman czarny - w lewej części zdjęcia
Legwany
Wodny żółw

    Ptaki. Najwspanialszym ptakiem dżungli jest hoacyn. Może i zwany jest śmierdzielem (nie przez przypadek), ale z punktu widzenia ewolucji to prawdziwy cymes. Młode hoacyny mają na skrzydłach pazury umożliwiające wspinaczkę po drzewach. Poza tym papugi. Kolibry. A w miejscach otwartych także rybożery i padlinożercy: czaple czy urubu.

Hoacyny - żywa skamieniałość
Czapla

    Ssaki. Poza naczelnymi i pekari dostrzec je ciężko. Kapibarę wytropiliśmy w nocy, pakę nizinną znalazłem na talerzu, aguti tylko w zagrodzie, delfiny rzeczne nie dały się sfotografować. Raz nawet słyszałem coś, co brzmiało jak jaguar – a okazało się być wyjcem. Te małpy naśladują głos owego wielkiego kota: jaguar jest terytorialny, więc jak słyszy, że ktoś już warczy w tym miejscu, to po prostu sobie pójdzie. Mniejszych małp i małpiatek są całe stada. Czasem trzymane są w domu na łańcuchu, czasem skaczą sobie swobodnie po pokojach. Jedna z takich udomowionych małpek wybrała sobie moją szyję jako miejsce do spania. Kiedy próbowałem po jakimś czasie delikatnie ją zdjąć – równie delikatnie ugryzła mnie w rękę. Po kilku godzinach strasznych męczarni niestety zdechła.

Naczelne
Leniwiec
Nietoperze
Kapibara

    Tak, to stary żart. Naprawdę nie zdechła, i jeszcze kilkukrotnie wykorzystała mnie jako drzewo bądź środek transportu.

Autor w kamuflażu drzewa (foto z arch. Autora)

    Zdjęcia całkiem ładne, prawda? Ale niech Was to nie zwiedzie. Dżungla to naprawdę ponure i niebezpieczne miejsce.

9 sierpnia 2021

W dżungli cz. 2

    Tak więc wylądowaliśmy w dżungli. A raczej w dżunglowym mieście, pełnym hałasu, bałaganu, rozszalałych mototaksówek i – nierzadko – setek tysięcy ludzi. Jak stąd dostać się do prawdziwej głuszy? Cóż, można próbować na własną rękę, ale będzie to dość trudne.

Pucallpa - dżunglowe miasto

    Jak bowiem wspominałem w poprzedniej części – do dżungli jest daleko. A im większe miasto, tym prawdziwa dzicz jest dalej. Ośrodek urbanistyczny bowiem rozlewa się powoli po okolicy, tworząc najpierw satelickie wioski, które zamieniają się z czasem w kolejne dzielnice lub podmiejskie slumsy. Wielkie drzewa zostają wykarczowane, pozostają tylko krzaki i to, czego w dżungli jest najwięcej: błoto i owady. Któregoś razu kręciliśmy się po takich przedmieściach Pucallpy (są nieco bezpieczniejsze od centrów miast) szukając szamana – jest bowiem Pucallpa popularnym miejscem wizyt Białasów poszukujących dżunglowych środków odurzających – i jasno trzeba to stwierdzić: jest tu brzydko.

Przedmieścia widziane z mototaksówki
Port rzeczny nad Ukajali

    Prawdziwie ponuro i błotnisto robi się jednak kiedy zbliżamy się do rzek czy jezior. Tamtejsze wioski/przedmieścia/dzielnice są zawsze budowane na palach – ponieważ co jakiś czas, w porze deszczowej, poziom błota wody w ciekach podnosi się, nieraz o kilka metrów, diametralnie zmieniając wygląd okolicy. Wtedy mototaksówki zamieniane są na proste łodzie motorowe – zresztą rzeki także w porze suchej są głównymi arteriami komunikacyjnymi w selva baja (vide Iquitos). Można powiedzieć, że cała dżungla to taka jedna wielka Wenecja – choć miejscowi kapitanowie mają mniejszy urok osobisty niż gondolierzy. Są za to tańsi.

Nadrzeczna wioska
Dżunglowe palafity
Kapitan Achilles - ukajalski gondolier
Autobus znad Ukajali
Transport prywatny - wolniejszy, ale cichszy

    Właśnie łódź jest najlepszym sposobem dostania się w dzicz. Często już dzień-dwa drogi od mniejszych miasteczek mamy do dyspozycji prawdziwą – pełną groźnych stworzeń i błota – dżunglę. Owszem, można by spróbować przedzierać się piechotą – ale wtedy trzeba by nająć jakiegoś przewodnika, tragarza, machetero... A łódź – załadowana? Załadowana. To jedziemy.

Łódź dla Białasów

    No i na łodzi nie trzeba chodzić w kaloszach. Dla Białych udających się do lasu tropikalnego gumiak jest bowiem obowiązkowym wyposażeniem (podobnie jak repelent). Owszem, po tygodniu spaceru w takim bucie wszystko w środku zgnije, ale najczęściej nie hasa się po tym niegościnnym miejscu tak długo (wtedy trzeba by rozważyć opcję sandałów na przykład). Kalosze chronią nie tylko przed wpadnięciem w gnijące dżunglowe błoto – węże, pająki, skolopendry, kolczaste palmy także nie są w stanie przebić się przez gumę (dziś syntetyczną, ale pamiętajmy, że oryginalny kauczuk pochodzi właśnie z amazońskiej dżungli); może nam to uratować życie – choć według lokalnych przewodników te śmiertelnie groźne stworzenia powodują tylko:
    - Just fiber! - Tylko gorunczka!
    Kiedyś wspominałem już, że nie biorę tego rodzaju zapewnień za dobrą monetę. W każdym razie: kalosze to podstawa. Do tego jeszcze wyżywienie. Sami w dżungli możemy żywić się tylko termitami, reszta łatwo dostępnych frykasów może okazać się trująca/niebezpieczna. Trudno dostępne są... No, trudno dostępne. Więc co? Tragarz do targania zapasów? Przewodnik do wskazywania wiktuałów? Myśliwy-tropiciel?

Wesoła termitiera - niezawodne źródło białka

    Dużo lepszym pomysłem jest znalezienie kogoś, kto zabierze nas do dżungli. Cenowo wychodzi podobnie, a odpada nam problem aprowizacji, noclegów, kaloszy...
    Właśnie – z kaloszami w Ameryce Południowej wcale nie jest tak łatwo, jak się wydaje. Zwłaszcza dla słusznej postury Białasów. Latynosi w porównaniu z nami mają dość filigranowe stópki, więc dopasowanie buta urasta czasem do rangi sporego problemu.

Rzecz niezbędna w dżungli:
moskitiera

    Razu pewnego zatrzymaliśmy się w dżunglowej lodży (lodża, lodge – drewniany ośrodek turystyczny w dżungli) i zaczęliśmy przygotowywać się do wymarszu w błotniste ostępy. Jeden z moich towarzyszy, osobnik słusznego wzrostu i takiejż postury, człowiek-dusza (można określić go określeniem Łagodny Olbrzym – i nie znam nikogo, do kogo określenie by to bardziej pasowało) miał straszny problem z doborem butów. Rozmiar bodajże 49. Na całym ośrodku znalazła się jedna zaledwie para kaloszy tej wielkości – na szczęście był jedynym płetwonogiem, więc nie trzeba było o nie walczyć. Ruszyliśmy w dżunglę (o, jeszcze uwaga: zakładając rano buty w tropikach – nie ważne, czy kalosze, czy nie – trzeba profilaktycznie wytrząsnąć z nich to, co tam w nocy naszło; mogą to być pająki, skorpiony, węże, krocionogi, wije, skolopendry; mogą także być całkowicie niegroźne), ubłociliśmy się, wróciliśmy, przespaliśmy się otoczeni moskitierami i obłokami repelentów (obowiązkowo – na malarię są leki, warto je profilaktycznie przyjmować; na dengę czy ZIK-ę nie ma, tu trzeba odstraszać owady). A rano...

Dżungla

    Okazało się, że buty na kolegę nie pasują. Albo skurczyły się przez noc, albo... Jeden z Białasów którzy z nami przebywali – nie będę mówił z jakiego kraju, żeby nie było, że jestem uprzedzony, albo co, jeśli wiecie co mam na myśli – strasznie chlupał idąc po błocie (to odpowiednik ściółki – w naszym lesie opadłe liście zostają i gniją powoli, tu właściwie od razu zamieniają się w błoto). Wydało nam się to podejrzane – a krótkie śledztwo dowiodło, że po prostu przywłaszczył sobie olbrzymie kalosze – sam nosił 43, ale, że nie mógł dopasować, to zawinął jakieś większe – dużo za duże. Na dodatek szedł w zaparte, że to te same kalosze co wczoraj. Bardzo to nie ładne było, muszę stwierdzić, takie działanie w myśl zasady: jeśli złapią cię za rękę, mów, że to nie twoja ręka.
    Nawet Łagodny Olbrzym się zirytował w końcu. Na szczęście udało się tą sprawę rozwiązać bez uciekania się do fizycznej przemocy – i następnego dnia kolega mógł już normalnie kroczyć przez błoto (a nasz towarzysz z innego kraju nie chlupał) nie ryzykując ukąszenia przez jakieś niebezpieczne zwierzę.

Maczety i kalosze - dżunglowy niezbędnik

    Po raz kolejny okazało się też, że – choć w dżungli tego nie widać, bo wszystko chce cię zabić – Człowiek jest jednym z najmniej przyjaznych gatunków na ziemi.
    Czy więc w dżungli oprócz błota i niebezpiecznych stworzeń można znaleźć coś jeszcze? Jestem z wykształcenia biologiem, dla mnie więc – mimo niesprzyjającego klimatu i brzydoty jest dżungla nizinna – selva baja – jednym z najpiękniejszych ekosystemów na Ziemi. I żeby tak całkowicie nie odstraszać postanowiłem w następnym wpisie postarać się pokazać mimo wszystko bogactwo i piękno tego ekosystemu.
    Choć, oczywiście, będzie też trochę robali i innych maszkar.

Maszkara czająca się w mroku (tu: kapibara)

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...