Tłumacz

28 września 2020

Podróż w czasach zarazy

    Zbliżał się koniec bardzo dziwnego sezonu turystycznego a ja siedziałem akurat w Skopje w Macedonii Północnej i przy niezłym piwie rozmawiałem z miejscowym przewodnikiem o mijającym roku. Rozmowa miała dość gorzkie zabarwienie, ponieważ obaj dostaliśmy mocno popalić przez obostrzenia związane z nowym nieznanym zabójczym kolejnym wirusem.
    - To moja trzecia grupa w tym roku. Dopiero – westchnął przewodnik – A bywało, że miałem trzy grupy jednego dnia.
    - Ja za granicę wyjechałem w tym sezonie po raz pierwszy – odparłem – I zapewne ostatni.
    - No to wypijmy za zakończenie sezonu, który się nie rozpoczął!
    - Zdrowie!
    Rzeczywiście, sezon skończył się zanim się zaczął. Turystyka całkowicie padła – było to widać. Wycieczka, której przewodziłem przebiegała przez kilka bałkańskich krajów – i w każdym byliśmy właściwie jedynymi turystami. Nie mówię już o pustkach na granicach. Zamiast gigantycznych kolejek chwila – i w paszporcie kolejna pieczątka.
    - Widzę, że z 2020 nie masz za dużo stempli – uśmiechnął się przewodnik widząc mój paszport i pociągnął łyczek piwa.
    - No nie za wiele, nie za wiele – odpowiedziałem tym samym.
    W sumie nie wygląda, żeby miało się coś pod tym względem zmienić. Zwłaszcza, że rządy niektórych krajów nadal wprowadzają dziwne – i raczej niepotrzebne restrykcje. Taka Bośnia i Hercegowina, na przykład, państwo dosyć ubogie, żąda na granicy zaświadczenia o niechorowalności na koronawirusa – więc zamiast jechać do malowniczo położonego Sarajewa pojechaliśmy (ku mojej wielkiej uciesze) do chorwackiego Splitu – gdzie takich dyrdymałów nikt od nas nie wołał. Nie chcą włodarze Bośni zarabiać na turystyce – ich sprawa, choć w kraju zniszczonym krwawą wojną (jeszcze jest tam sporo pól minowych, a ślady kul na ścianach domów to normalność) każda gotówka powinna być widziana chętnie i ochoczo. Ale nie. Lepiej wypłoszyć turystów. Macedonia Północna także nie cierpiąca na nadmiar gotówki wprowadziła maksymalne obłożenie autobusów 70%. Po wielkich protestach branży turystycznej w stosunku do autokarów turystycznych przepis ten nie jest stosowany – ale zawsze może być (komentarz miejscowego: rząd chce ciągnąć zyski z turystyki, a robi wszystko, żeby odstraszyć zagranicznych gości). I tak dalej.

Zamek w Kruji
    Nic dziwnego, że zazwyczaj oblegane przez turystów miejsca świecą pustkami. Najmocniej chyba zobaczyłem to w Kruji, w Albanii (była też Albania głównym clue tego wyjazdu, spędziliśmy tam najwięcej czasu). Miejsce to, oprócz średniowiecznej twierdzy związanej ze Skanderbegiem, albańskim bohaterem i przywódcą antytureckiego powstania (nieco popsutej w czasach dyktatury Envera Hodży – ale czego komuniści nie skiepścili kiedyś?) to także olbrzymi turystyczny bazar. Pamiątki, łapacze kurzu, rękodzieło, antyki, szwarc, mydło i powidło – wszystko w klimacie tureckiego bazaru (bo takąż ma on właściwie proweniencję) specjalnie dla turystów. Jest więc Kruja odwiedzana – i to bardzo licznie. A teraz?
Bazar w Kruji

    Pustki.
    Dla miejscowych tragedia.
  
Po wspaniałej twierdzy w Beracie (wraz z położonym poniżej miastem wpisana na listę UNESCO) hula zamiast turystów tylko wiatr (dobra, ilekroć tam byłem to było raczej upalnie niż wietrznie, ale co tam).

Berat

    Na plażach w okolicach Durres także nikogo – mimo sprzyjającej pogody. Owszem, może powodem była niezbyt czysta woda w Adriatyku (Albańczycy robią ze swoim morzem to samo, co nasza stołeczna Warszawa z Wisłą – sypią doń odpady, że tak powiem, komunalne), ale jakoś w to nie wierzę – Adriatyk to nie Bałtyk, tu morze jest miłe i cieplutkie, tylko nie miał się kto kąpać. Hotele puste, nawet te odbudowane po zeszłorocznym trzęsieniu ziemi. Bieda z nędzą.

Plaża w Golem

    Z miejscowych zadowolony był chyba tylko napotkany na pustej plaży pan z osiołkiem – normalnie nie mógłby swobodnie kroczyć ze swoim zwierzakiem bo turyści co i rusz by go zaczepiali, a tak – tup, tup, tup – szli sobie noga za nogą. A jak ktoś (ja i miejscowa przewodniczka, bo nikogo więcej nie było) chciał zrobić mu zdjęcie to wygrażał kijem.

Plaża w Golem

    Sytuacja taka (pustki, nie wygrażający lagą pan od osiołka) ma dla mnie dwie strony medalu – jako osoba związana z branżą turystyczną mocno odczułem kryzys, ale jako turysta?
   
Pałac Dioklecjana w Splicie, wpisany na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO – świeci pustkami. Można sobie dowolnie spacerować, oglądać, robić zdjęcia... Perast czy Kotor w Czarnogórze – także na liście UNESCO (Kotor to nawet podwójnie, jako element Boki Kotorskiej i jako weneckie dzieła obronne): nie musisz się tłoczyć przepychać. Cudnie! Jezioro Ochrydzkie?
Owszem, w wakacje były tłumy (ponieważ wszyscy Macedończycy dostali dofinansowanie na wczasy w kraju, a za granicę nie bardzo mogli/mogą wyjeżdżać to przyjechali do Ochrydy – pewnie było tłoczniej niż u nas nad Bałtykiem tego roku; choć woda oczywiście była cieplejsza) ale teraz wolność i swoboda. Niemal nikogo. Cymes. W taki czas najlepiej ruszyć gdzieś w obce kraje – nie dość, że nie będzie tłoku, to jeszcze może być dużo taniej.

Pałac Dioklecjana
Kotor
Jezioro Ochrydzkie

    O ile, oczywiście, się da. A nie pozamykają granice – jak na przykład Peru (choć podobno ma otwierać). Jeśli jednak tylko można dane utrudnienie ominąć – należy to zrobić. Zakaz lotu z jednego kraju do drugiego? Można jechać do sąsiada, z którego na przykład takich zakazów nie ma – i voila! Zwiedzamy – w ciszy i spokoju.
    A koronawirus?
    Jest. I jak już się pojawił to będzie. Nic nie zrobimy.
    Światowa Organizacja Zdrowia dwa razy dała ciała w związku z tą zarazą. Najpierw umożliwiła (by nie drażnić Chin – ale o tym pisałem już) rozprzestrzenienie się zarazków, a potem – co jest chyba dużo gorsze – wywołała ogólnoświatową panikę. Której skutki dla gospodarki są chyba nie do oszacowania (pomijam zniszczenie branży turystycznej – ale cała gospodarka dostała popalić). Owszem, kiedy mleko się wylało, i kiedy nie wiadomo było kto zacz ów koronawirus – to wtedy super: część rządów, przejęta rolą wprowadzała restrykcje – zapewne w celu ochrony Obywateli (no, sensu stricte w celu ochrony siebie – przecież to Obywatele utrzymują rządy). Ale teraz? Wirus jest groźny dla osób schorowanych i w podeszłym wieku – tak jak większość innych wirusów i bakterii – nie wiem więc czemu robi się takie obostrzenia ze względu na tylko-li jednego zarazka. Albo róbmy na wszystkie, albo wcale. Bo to się źle skończy – zwłaszcza dla naszej, europejskiej, cywilizacji, i tak już mocno podniszczonej i chylącej się ku upadkowi. Ja osobiście mocno się nie przejmuję, zawsze mogę iść do lasu i jeść co tam w okolicy wyrosło, ale mimo wszystko miło by było nie być świadkiem załamania się europejskiej kultury. Bo wtedy zostaną tylko zgliszcza.

Amfiteatr w Durres

    O! To kolejna motywacja, żeby jak najszybciej wyruszyć w podróż! Wsiąść do pociągu byle jakiego, gdy Światem zaczęła rządzić jesień.


    I na koniec jeszcze żarcik a propos turystycznego sezonu 2020, rzucony przez skopijskiego przewodnika:
    - Kolega wrzucił zdjęcie kalendarza na rok 2020 z podpisem: tanio sprzedam, nieużywany.
    Cóż, nic dodać, nic ująć.

25 września 2020

Bałtyk

  Zły los (czyli decyzje rządzących – nie tylko w Polsce – oraz indolencja WHO związane z nowym koronawirusem) pchnął mnie w tym roku nad Bałtyk. Ponieważ nie jestem wielkim fanem morza (nie tylko w sumie naszego; generalnie wolę góry) gdyby nie azjatycka zaraza, z jakichś względów zwana pandemią, kolejne wakacje spędziłbym podróżując po Europie – zarówno tej zachodniej, jak i wschodniej (m.in ominęła mnie wizyta w Moskwie), o południowej nie wspominając. A tak – Bałtyk.
Plaża w Sopocie
  Nie to, żebym gardził, nie. Zwłaszcza, że dzięki temu zwiedziłem kilka naprawdę ciekawych miejsc naszego wybrzeża (jest takie rzadkie słowo: serendypność – kiedy niczego się człowiek nie spodziewa, a znajduje coś miłego; pewnie będę go teraz nadużywał) – od Słowińskiego Parku Narodowego po ujście Regi. Wstyd się przyznać, ale ten rejon Polski – choć już odwiedzany – był przeze mnie jeszcze niespenetrowany. A tak – mimo, że głównie pracowałem – udało się zebrać materiał na kilka nowych wpisów. Tak więc wkrótce będzie o Gotach (już gościli na blogu), soli (jak wyżej, i to kilkukrotnie przynajmniej) i jedzeniu chwastów (bo część pracy polegała na instruktażu survivalu). Może i o bursztynie, ale jeszcze zobaczymy.
  Sam Bałtyk budzi we mnie mieszane uczucia. Jako hydrobiologa fascynuje mnie unikalny – i bardzo wrażliwy – ekosystem tego akwenu. Jako turystę – mierzi tłok, poruta i wysokie ceny. Naprawdę, coś poszło nie tak, jeśli chińskie międzynarodowe pamiątki czy piwo obiady w knajpce są droższe u nas niż na przykład na Costa Brava. A przypominam, że jadąc nad Morze Śródziemne ma się gwarancję słonecznej pogody i możliwości notorycznych kąpieli. U nas? Podczas ostatniego dłuższego pobytu nad Bałtykiem – w Jastrzębiej Górze – przez dwa tygodnie tylko trzy razy była możliwość wejścia do morza. I to jaka! Cojones wnicowywały się do środka po króciutkim zaledwie kontakcie z lodowatą wodą. Nie ma to jak morsowanie w środku lata.
Plaża w Dźwirzynie
  Turystom jednak to nie przeszkadza. W okolicach Kołobrzegu, gdzie woda jest chyba najzimniejsza, plaże są totalnie zatłoczone (a jakie mają być swoją drogą – przecież do wody nie ma jak wejść) – chyba, że pada i wieje. Wtedy całe towarzystwo idzie do prowizorycznych knajp (tu jednak muszę zauważyć, że infrastruktura – i gastronomiczna, i hotelowa – wciąż się poprawia) i chleje na potęgę. I tak jest – cytując klasyka Kazika – w Sopocie nad ranem, po sobotnich balach chodniki zarzygane. Swoją drogą czasem pada całe lato. Sorry, taki mamy klimat.  Jeśli – bo i tak bywa – woda zacznie się w Bałtyku nagrzewać, też nie jest klawo. Pojawiają się toksyczne sinice i z kąpieli nici. Te morskie Protista nie są jakieś mocno toksyczne co prawda – kiedyś się zatrułem i żyję – ale morze przypomina wtedy zupę. A zupa to dobra, ale na talerzu.
  I jak już przy kulinariach jesteśmy: obowiązkowa wędzona rybka (nie jestem kulinarnym fanem tych stworzeń) też bywa różnej jakości – choć zdarzają się okazy przyrządzone przednio – i jest dosyć nudnym daniem. Mamy w naszej narodowej kuchni wspaniały korzenny sos piernikowy (aka szary) idealnie komponujący się z rybami – ale nie. Wszystko tu wędzone, niemal na jedno kopyto. Rozumiem, że w związku ze specyfiką bałtyckiego ekosystemu trudno się spodziewać jakichś frutti di mare, ale odrobina inwencji by nie zaszkodziła (dobra, pewnie zaszkodziłaby – w interesach; ludzie lubią dostawać to, co znają, niestety).
Wędzarnia na Helu
  I mógłbym tak narzekać na ten Bałtyk godzinami. I – tuszę – miałbym rację. Jest jednak pewne "ale". Oprócz bowiem chłamu, poruty, marnej pogody i drożyzny ma nasze wybrzeże kilka pozytywów. Jako przeciwnikowi wypoczynku nad morzem nie niwelują one oczywistych minusów Bałtyku, ale komuś mniej zakochanemu w górach pozwolą odnaleźć coś fajnego.
    Po pierwsze: historia. Myszkując po Pomorzu można natknąć się na prawdziwe perełki – od neolitycznych grobowców, dolmenów, poczynając. Co prawda większość miast naszego wybrzeża w 1945 roku miała spotkanie z kochaną Armią Czerwoną, więc próżno szukać wspaniałych średniowiecznych założeń urbanistycznych (okupanci z uporem godnym lepszej sprawy zabytkowe starówki zabudowywali blokami z wielkiej płyty – najdziwniejsze wrażenie robi na mnie chyba Goleniów, gdzie zachowane o dziwo średniowieczne mury okalają blokowisko), ale gdzieniegdzie coś się uchowało – a to baszta, a to olbrzymi kościół.
Goleniów
   Odbudowano Główne Miasto w Gdańsku i – w sposób nowoczesny, ale nie kłujący w oczy – Elbląg (niedługo znowu port morski). Zachowało się kilka zamków Gryfitów – najładniejszy chyba w Szczecinie. Jest skansen upamiętniający Wikingów w Wolinie i niezbyt eksponowane podelbląskie Turso. W okolicach Słupska zachowały się dość licznie gospodarstwa szachulcowe (tak zwana "Kraina w Kratę"), a Kołobrzeg i Świnoujście wracają do tradycji uzdrowiskowych. Po Słowińcach co prawda nie ma już niemal śladu, ale zostali i wciąż dobrze się mają Kaszubi.
Gdańsk - Główne Miasto
Wolin
  Po drugie: zachody słońca. Na całym Świecie – a przynajmniej w licznych miejscach w jakich byłem – nie ma tak pięknych końcówek dnia. Obserwacja słońca chowającego się za horyzont potrafi dostarczyć wspaniałych wrażeń – zwłaszcza jeśli siedzi się na klifie kilka – czy nawet kilkadziesiąt – metrów ponad taflą morza. Zachód trwa i trwa – i każdego dnia jest inny.
Zachód Słońca - Poddąbie
  Oczywiście jeśli nie pada. Albo nie ma pełnego zachmurzenia (choć niewielka ilość chmur dodaje do urody tego zjawiska jakieś tysiąc punktów). Czasem jest. Czasem też są komary.
Zachód Słońca - Jastrzębia Góra
  Jednak dla mnie najwspanialszą rzeczą nad Bałtykiem jest piasek. Wyjdę teraz na jakiegoś fetyszystę – ale stąpając po nadbałtyckiej plaży ten drobniutki, skalny pył dosłownie całuje w stopy. Wspaniałe uczucie. Polecam każdemu – nawet jeśli całowanie stóp nie sprawia mu przyjemności.   Z tym, że ten cudowny stan (piasku całującego, oczywiście) zdarza się dość... Rzadko. O ile do obserwacji zachodów słońca potrzebne jest zaledwie w miarę bezchmurne niebo to tu spełnionych musi być kilka warunków.
Rzadki widok pustej plaży
  Przede wszystkim dzień musi być słoneczny. Najlepiej upalny. Typowe sopockie lato ze średnią temperaturą 17 stopni w skali Celsjusza się nie nadaje. 30. Albo i lepiej. Nie może też wiać. To znaczy – lekka, orzeźwiająca bryza jest wskazana (ponieważ mamy upał), ale silniej? Tragedia. Drobniutki piasek zamiast grzecznie leżeć i całować stopy wciska się wtedy wszędzie – w oczy, miedzy zęby. Jest to cholernie nieprzyjemne – pewną osłonę dają słynne plażowe parawany. Na szczęście wydaje się, że moda na masowe ogradzanie plaży minęła już kilka lat temu (oby bezpowrotnie), ale parawany – ta osłona przed wiatrem i piaskiem – są stałym elementem bałtyckich plaż. Warto dodać, że niektórzy używają do tego celu namiotów – choć wtedy ciężej jest się opalić.
  Co jeszcze? Dzień (albo tydzień, albo miesiąc – w zależności od sezonu) wcześniej nie może padać. Deszcz ubija piasek, więc spacer po takim podłożu owszem, jest łatwiejszy, ale nie jest całuśny. Ach, i na plaży nie może być tłoku – bo wtedy zamiast rozkoszować się każdym krokiem musisz uważać, żeby kogoś nie opiaszczyć albo nie zdemontować parawanu.
  Ile dni spełniających te warunki może być w sezonie? Dziesięć? Trzy? Dwa? Żadnego? No właśnie.
  Ale jak już się trafi – cymes. I tego życzę za rok nad Bałtykiem.
Zachód Słońca

21 września 2020

Idealne społeczeństwo cz. 2

  W poprzednim wpisie, który rozrósł się niemiłosiernie, rozpocząłem gawędę o zwierzętach eusocjalnych – czyli takich tworzących prawdziwe społeczności. Człowiek oczywiście do nich nie należy – są to pro maior pars owady z dwóch grup – błonkówek i termitów. O ile termity wszystkie są eusocjalne, to u błonkówek mamy pełne spektrum zachowań – od os-samotnic po wysoce zorganizowane mrowiska czy roje pszczoły miodnej. Miałem zacząć od wyjaśnienia czemu niektóre gatunki stworzyły jednak społeczności. Cóż, chodzi tu o jedną, fundamentalną dla wszystkich organizmów zasadę - "ciurlać się chcą". Sformułował ją w filmie Juliusza Machulskiego "Kingsajz" nadszyszkownik Kikujadek. Ale żarty na bok.
Błonkówki
  Koncepcja takiej społeczności jest następująca: ponieważ tylko jedna para w całej kolonii wydaje na świat potomstwo wszystkie osobniki są ze sobą spokrewnione – każdy z mieszkańców broniąc społeczności czy pracując na jej "dobrobyt" działa tak na prawdę w swoim interesie: pomaga przetrwać własnym genom. A o to – chyba jeszcze tego nie napisałem – chodzi: przekazać własne geny dalej. To biologiczny sens życia. Człowiek zresztą działa podobnie – stara panna będzie instynktownie rozpieszczać swoich siostrzeńców czy bratanków, bowiem mają oni część jej własnych genów, które mogą w przyszłości przekazać dalej. Taka inwestycja jakby – ale oczywiście nieświadoma, instynktowna.
Królowa i robotnica
Mrówki przy pracy
  To jednak jest pikuś przy poświęceniu dokonywanym przez członków społeczeństw eusocjalnych. Dla takiej, weźmy, pszczoły
własne istnienie nie jest istotne – przetrwać ma rój, bo to gwarantuje zachowanie części genów danej konkretnej pszczółki i – w rezultacie – odniesienie sukcesu biologicznego. Przekonał się o tym każdy, kto próbował w niecny sposób zbliżyć się do ula (mój śp Dziadek posiadał niewielką pasiekę, więc wiem co to żądło) – w mig zostanie zaatakowany przez członków roju. Są to oczywiście ataki kamikadze – po użądleniu kręgowca pszczoła ginie. Inne żądłówki (mrówki czy osy) nie posuwają się aż tak daleko, niemniej bronią swojego gniazda do śmierci. Także termity – atakują każdego kto usiądzie im na domku. Generalnie większość
Ule
owadów unika zbliżania się do siedzib tych roślinożernych owadów społecznych. Swoją drogą tą właściwość wykorzystują ludzcy mieszkańcy terenów zamieszkałych przez termity. Jako, że na przykład w dżungli roi się od latającego hmyzu (to bohemizm, gdybym użył słowa "gnus" byłby to rusycyzm, a chodzi o to brzęczące latające tałatajstwo) wystarczy posmarować się roztartymi termitami a komar – nie będący mistrzem intelektu – weźmie nas za termitierę. Taki repelent normalnie. Jak mocno poszczególni członkowie dbają o ochronę gniazda widział każdy, kto kopiąc rabatki naruszył podziemne mrowisko – dorosłe osobniki rzucają wszystkie zajęcia i zaczynają ratować larwy i poczwarki – smakowity łup dla wielu zwierząt – wciągając je do znajdujących się głębiej tuneli i komór. Robią to z pełnym poświęceniem. W końcu, jakby nie patrzeć, ratują swoje geny. A to przecież naturalne. Chyba tylko Człowiek umie poświęcić swoje istnienie dla niespokrewnionego genetycznie osobnika swojego gatunku nie oczekując w zamian (podświadomie) jakiegoś zysku – w przyrodzie jak w biznesie, wszystko musi się opłacać. Proste.
Termitiera
  Każdy z członków wspólnoty oprócz gotowości do poświęcenia się dla kolonii z uporem godnym lepszej sprawy pracuje dla całości. Człowiek zauważył to dawno temu – i pojawiały się co jakiś czas próby stworzenia "idealnego" społeczeństwa także w naszym gatunku. Były to próby sztuczne, więc z góry skazane na niepowodzenie – nie można ich, jak się to przyjmuje, bezmyślnie łączyć z totalitaryzmami, choć muszę przyznać, że za większość z nich (przynajmniej ostatnio) odpowiadają wszelkiego typu socjalizmy. Póki co więc takie społeczeństwa istnieją tylko na kartach powieści fantastycznych, nawet i fantastyczno-naukowych (nie każde s-f, science-fiction, jest tak naprawdę "naukowe"; właściwie jest ich zdecydowana mniejszość – reszta to bajki o robotach – choć same "Bajki Robotów" niesamowitego Stanisława Lema to s-f, w jednej z powiastek Trurl i Klapacjusz tworzą "idealne społeczeństwo", polecam).
Trzmiel
  Niemniej każdy, kto widział pracę i poświęcenie dla wspólnoty organizmów eusocjalnych musi się wzruszyć. Najwspanialszym efektem takiej pracy jest miód – wytwarza go sporo gatunków
pszczół, w tym i pszczoły samotnice oraz trzmiele, ale Człowiek wszedł we współpracę tylko z jednym gatunkiem – pszczołą miodną Apis malaefis. Przez wieki był to co prawda rabunek, podobny do tych uprawianych przez innych miodożerców (polska nazwa "niedźwiedź" to przecież tyle co "miodozjadacz"), ale potem zaczęliśmy budować sztuczne barcie i – to już wyższa szkoła jazdy – ule. Jednym z pionierów nowoczesnego pszczelarstwa był śląski duchowny Jan Dzierżon, upamiętniony w nazwie miasta Dzierżoniów (historycznie to Rychbach).
Pszczoła miodna
  Chyba najciekawszym zachowaniem niektórych owadów społecznych jest... Hodowla czy tam ogrodnictwo. Mrówcze rolnictwo. Nasze rodzime mrówki ku utrapieniu ogrodników czy innych działkowców zajmują się opieką nad mszycami. Pluskwiaki te (niezwykle ciekawe, rozmnażają się partenogenetycznie – nie zawsze, ale jednak; samiec twój wróg!) wytwarzają niezwykle lubianą – bo słodką – spadź. Mrówki zbierają substancję, chronią mszyce przed napastnikami w postaci chociażby biedronek a nawet, kiedy zajdzie potrzeba, przenoszą na nowe "pastwiska". Innym przykładem są słynne mrówki-ogrodniczki. Ich przysmakiem jest pewien gatunek saprotroficznego (znaczy, żyje na rozkładających się szczątkach organicznych) grzyba – któremu mrówki te znoszą kawałki liści, będących dlań pożywką (pracowite owady potrafią ogołocić tak całe drzewa). Spacerując po dżungli nieraz natknąłem się na sznur poruszających się zielonych fragmentów – po bliższym przyjrzeniu się zawsze okazywało się, że to sznur niewielkich ogrodniczek dźwigających pokarm dla grzyba. Raz – we wspomnianym przeze mnie w poprzednim wpisie Parku Narodowym Tambopata ujrzałem jednak widok niezwykły: oprócz tradycyjnych liści mrówki niosły też... Kwiaty. Albo grzybnia miała urodziny, albo wczoraj mrówki popiły, narozrabiały i teraz szły przepraszać.
Mrówki - ogrodniczki
Mszyce
  Zacząłem od dżungli – tam owadów jest najwięcej – to i na dżungli wypadałoby skończyć.
  Otóż gdybyście kiedykolwiek się tam zgubili – to pamiętajcie: wszystko może was tam zabić szukajcie termitier. Termity, poza tym, że repelenty, są też wspaniałym źródłem białka. Te duże, żyjące w ziemi, dobrze jest najpierw podpiec czy usmażyć, ale te małe, nadrzewne można jeść na surowo. Jak smakują? Całkiem balsamicznie. Jeśli by je utrzeć z mrówkami, które z racji zawartości kwasu mrówkowego są... kwaśne – otrzymalibyśmy całkiem niezły dressing do sałatek, taki balsamiczny winegret.
Termity chwilę przed konsumpcją

  Tak, jadłem i mrówki, i termity. Mrówki polecam ubić przed jedzeniem, bo mogą na przykład użądlić w język.

18 września 2020

Idealne społeczeństwo cz.1

  Siedzieliśmy sobie na – leżeliśmy właściwie – na hamakach w dżungli w okolicach Puerto Maldonado nad rzeką Madre de Dios. Dzień upływał leniwie, tak jak tylko w dżungli potrafi to robić. I to nie byle jakiej – może pobliski Park Narodowy Tambopata nie był wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO tak jak pobliski PN Manu, ale selva baja – dżungla nizinna była dokładnie tak samo bogata (tylko tańsza – i łatwiejsza – w dostępie; żeby wejść na teren rezerwatów nie potrzebowaliśmy bowiem żadnych trudno dostępnych zezwoleń; najciekawsze części Parku Narodowego Manu dla zwykłego turysty są niemal całkowicie niedostępne).
Madre de Dios
  W każdym razie – leżeliśmy.
  - Patrz – zauważył kolega – Gniazdo os. Ciekawe czy są niebezpieczne?
Osy
  Zapytaliśmy o to naszego przewodnika.
  - Nie są. Tylko im nie przeszkadzajcie – poinstruował.
  Czy do końca mu wierzyliśmy? Cóż. Krocząc przez dżunglę pytany o to, czy dany stwór jest niebezpieczny, to znaczy: czy zabija – zawsze odpowiadał po angielsku z silnym akcentem:
  - No. Just fiber – Nie. Tylko gorunczka.
  Czyli ukąszenie nie zabijało... Z drugiej strony – jako licencjonowanemu pilotowi wycieczek – coś mi podpowiadało, że gdybym prowadził ze sobą grupę nieogarniętych gringos (czyli Białasów) w życiu bym nie powiedział, że coś jest niebezpieczne. Białasy rozbiegły by się zapewne po dżungli – a selva baja to las, w którym wszystko może zrobić kuku – i tyle by ich widzieli. Najlepiej więc było uspokajać (o czym zresztą już kiedyś pisałem).
  - O. To fire-ant, mrówka ogniowa. Ukąszenie boli jak przypiekanie ogniem. A to bullet-ant. Mrówka pociskowa. Ukąszenie boli jak postrzał z broni palnej – tłumaczył nasz cicerone pokazując dwie, na pozór niczym się nie różniące błonkówki (błonkówki – Hymenoptera – rząd owadów do których należą mrówki, osy czy pszczoły).
  Generalnie mam sporą wprawę w poruszaniu się po trudnym terenie (o czym już pisałem), ale prawdziwa dżungla to teren także dla mnie nieznany i niebezpieczny.
  - Nie zrywaj tej karamboli – karambola to taki owoc w kształcie gwiazdki, u nas używany do dekoracji deserów czy drinków, całkiem kwaśny, nawet cierpki; ja lubię.
  - Bo?
  - Patrz! - na karambolowcu wisiało pokaźne gniazdo zirytowanych os.
Gniazdo os
  Tak więc w dżungli trzeba być czujnym. Na przykład standardowa procedura rano to wytrząsanie z butów różnych takich dzikich lokatorów. Zaskoczyć może także prysznic – w którym ktoś zbudował sobie gniazdo.
Dżunglowe niespodzianki

  Nasze osy były jednak naprawdę grzeczne – dawały się nawet fotografować. Co to był jednak za gatunek, to nie mam pojęcia. Zapewne był znany nauce, ale z dżunglą to nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie były te osy dla mnie jako biologa niezwykle ciekawe, ponieważ stanowiły przystanek na drodze (uwaga, socjolodzy) do stworzenia idealnego społeczeństwa.
  Idealne społeczeństwo tworzą organizmy – trudna nazwa – eusocjalne. I, oczywiście, Człowiek (Homo sapiens) do takich oczywiście nie należy. Właściwie są to głównie błonkówki i termity. Działa takie społeczeństwo jak jeden organizm – co oczywiście budzi całkiem niesłuszne skojarzenia z ustrojami totalitarnymi, jak choćby w książkach pana White z cyklu "Był sobie raz na zawsze król". Polecam, to niezłe połączenie fantasy z cyklem arturiańskim i jeden z kamieni milowych tego gatunku literackiego.
Pracujące mrówki
    Ad rem jednak. Czemuż to te osy tak mnie zaciekawiły?
  Otóż na samym początku błonkówki, jak właściwie wszystkie szanujące się zwierzęta, były samotnikami. Każda osa czy pszczoła sama musiała zadbać o swoje potomstwo. Był to proces dosyć żmudny, choć nie na tyle, żeby wszystkie błonkówki zrezygnowały z tej drogi życia (okej, mrówki zrezygnowały i wszystkie tworzą mrowiska; ale już osy czy pszczoły nie wszystkie). Na przykład nasza szczerklina piaskowa, piękna osa-samotnica kopiąca w piaszczystych miejscach norki w których składa jaja. No, właściwie to jedno jajo w jednej norce – czy też w ciele sparaliżowanej ofiary, którą do norki zanosi. Larwa rozwija się wewnątrz innego owada zjadając go od środka. Takie coś nazywa się fachowo: parazytoid – a najsłynniejszym był Obcy – Ósmy Pasażer Nostromo. Bardzo mnie kusi popisać trochę o parazytoidach, na przykład o takich, które składają jaja w larwach innych parazytoidów, które złożyły jaja... Incepcja. Albo Ubiq, jak u Philipa K. Dicka.
Błonkówka z ofiarą
  W pewnym momencie część błonkówek stwierdziła (nie jest to naukowa opinia – teoria ewolucji zakłada całkowitą losowość, więc nikt nie może czegoś chcieć, stwierdzić et cetera), że takie samotne troszczenie się o potomstwo zwyczajnie się nie opłaca. Zawiązały więc spółkę – zbudowały wspólne gniazdo, gdzie wszystkie składały jaja a potem na zmianę część leciała zdobywać pokarm, część pilnowała pociech. Do tego etapu dotarły te nasze osy – oraz całkiem sporo stadnych zwierząt, w tym i Człowiek. Tylko jednak niektóre gatunki potrafiły pójść o ten krok dalej i stworzyć prawdziwe społeczeństwo.
Gniazdo klecanek
  Nie jest to długa lista, choć gatunków mrówek czy termitów jest naprawdę sporo na Świecie (a zwłaszcza w tropikach – fenomenalny David Attenborough w którymś ze swoich programów mówił, że na jednym drzewie w dżungli żyje tyle samo gatunków mrówek co w całej Anglii).
Mrowisko rudnic
  Wciórności, jak to się zabawnie mówi – rozpisałem się o tych stworzeniach eusocjalnych (i to mimo pominięcia milczeniem parazytoidów; są takie... straszne). I chyba, co już mi się kilka razy zdarzyło, trzeba będzie podzielić wpis na dwie części.
Królowa mrówek
  W następnym odcinku (21.09) wyjaśnię dlaczego część organizmów jednak zdecydowała się na życie w kolonii.
  Tu na zakończenie dodam, że także i wśród ssaków zdarzyły się gatunki eusocjalne – to afrykańskie gryzonie – kretoszczury. Najpopularniejsze z nich, choć nie jedyne, to golce. Nie tworzą one orkiestry, ale żyją w podziemnych gniazdach, takich mrowiskach – mają króla i królową i są niewyobrażalnie brzydkie. Zobaczcie sobie zresztą w Internetach.

14 września 2020

Antyczne wieżowce

  Jakiś czas temu wrzuciłem artykuł z portalu Imperium Romanum o pierwszych, nieco woniejących, rzymskich pieniądzach. Postanowiłem iść za ciosem – oto kolejna ciekawostka, rodem z antycznego Rzymu. Choć – powiem szczerze – mogłaby powstać w pracowni słynnego Le Corbusiera.
Wał Hadriana

  Cóż, nie jestem fanem współczesnego budownictwa, ani tym bardziej drapaczy chmur (zwłaszcza, że najwyższy obecnie budynek w Polsce jest symbolem sowieckiej okupacji – ale to zupełnie inna bajka; swoją drogą ktoś mi kiedyś próbował udowodnić, że PKiN, code name: prącie Stalina, to przykład architektury odwołującej się do narodowych polskich tradycji... Trudno to skomentować), ale muszę uczciwie przyznać, że to antyczny wynalazek – podobnie zresztą jak i ogrzewanie podłogowe, bary szybkiej obsługi i setki innych "nowoczesnych" pomysłów. Ktoś kiedyś powiedział, że wszystko już było (a jeśli nawet tak nie powiedział, to mógł, bo to niezły bon-mot). Wygląda na to, że historia lubi toczyć się kołem – jak uważają rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej – a nie przesuwać się w linii prostej, jak my mamy w zwyczaju sądzić.
PKiN
  A więc poniżej krótki wgląd w Świat Antycznego Rzymu, zniszczonego najazdem Barbarzyńców (z tamtego Świata wykluł się nasz, co zaś pozostanie z naszego... Odpowiedź na to pytanie dał Szekspir w zakończeniu "Hamleta").
  EDIT: co do walki Barbaricum z Cywilizacją – przez chwilę myślałem, czy by nie wrzucić tego posta 09.11 – wszak w ramach tej batalii zniszczono wtenczas słynny nowojorski drapacz chmur – ale dałem sobie spokój.


  Rzymskie drapacze chmur


  W roku 1884 w Chicago w USA zbudowany pierwszy drapacz chmur. Liczył sobie 42 metry wysokości. Wkrótce potem New York World Bulding przekroczył wysokość stu metrów.
  W obu tych wypadkach było jednak to tylko naśladownictwo starożytnych Rzymian. Pierwsze wieżowce wyrosły bowiem właśnie w antycznym Rzymie. Były to insulae, w tym najsłynniejsza z nich, prawdziwy cud i osobliwość miasta – Insula Felicles.
  Nim jednak o nieruchomości Felikuli – krótkie przypomnienie, czym była insula.
  Insula to – mówiąc najprościej – dom czynszowy. Kamienica taka. Powstała w Rzymie około IV wieku przed Chr. i była odpowiedzią na stały wzrost liczby mieszkańców w granicach Murów Serwiańskich. Wraz z rozrostem Republiki, a potem Cesarstwa, insule pojawiały się w wielu innych miastach imperium – przykładem będzie tu Tyr, o którym jeszcze będzie mowa. Ale oczywiście nie stały się jedynym typem miejskich domów. W Pompejach – mieście bogatym – króluje prócz czynszowych insuli jednorodzinny domus, często rozrośnięty do rozmiarów willi (jest to antyczna wersja współczesnego podziału miast na blokowiska i osiedla jednorodzinne). Ale tam, gdzie ludność zwiększa się gwałtownie a powierzchnia miasta nie, ten tradycyjny rzymski dom zanika. Z braku miejsca insula rośnie nie w szerz, a wzwyż. Już w III wieku przed Chrystusem większość tych budowli ma trzy piętra – a wkrótce przekroczy i tą barierę. Insula miała bowiem generować właścicielom zysk – stąd budowano je szybko, tanio – i bardzo niechlujnie. Zawalenia czy pożary w insulach zdarzały się częściej niż często. Stąd próba ograniczania wysokości rzymskich budowli przez kolejnych cesarzy, na przykład Augusta (maksymalna wysokość 70 pes, rzymskich stóp, trochę ponad 20 metrów; 1 pes = c.a 44,5 cm) czy Trajana. Po wielkim pożarze Rzymu Neron nakazał ograniczyć wysokość do 60 pes. Obostrzenia te nie obowiązywały w innych miastach cesarstwa, stąd zdziwienie słynnego Strabona, że we wspomnianym Tyrze insule są niemal tak imponujące jak w stolicy.
Ruiny rzymskiej willi
 W samym Rzymie cesarskich zakazów przestrzegano dość swobodnie. Wystarczy powiedzieć, że jedyna rzymska zachowana insula, pochodząca z II wieku po Chr. leżąca u stóp Kapitolu pięciopiętrowa Insula dell'Ada Coeli szacowana była na 30 metrów wysokości (zachowane ruiny mają ich 23). Jaką wysokość miał wobec tego pierwszy mieszkalny wieżowiec Świata – owa Insula Felicles (Felicula) – trudno powiedzieć. Ośmiopiętrowy twór powstał w okresie największego rozkwitu Cesarstwa a jego sława odbiła się szerokim łukiem po całym Śródziemnomorzu. Przykładem niech będzie umieszczenie tego monstra w polemikach Tertuliana z walentynianami. Budynek ten stał koło Cyrku Flaminiusza jeszcze w IV wieku po Chr. i traktowany był, wraz z Kolumną Aureliana i Panteonem, jako atrakcja turystyczna ówczesnego miasta. Na tle pięcio- czy sześciopiętrowych, liczących po 40 metrów wysokości insulae nieruchomość Felikuli musiała wyglądać naprawdę imponująco. Dużo mniej informacji mamy o stojącym na południowo-wschodnim stoku budynku zwanym Septizodium (od cesarza Septymiusza Sewera). Niewiele po nim pozostało, lecz część naukowców szacuje jego wysokość na jakieś 70 metrów.
Współczesne wieżowce - Sydney
  Niestety, do dzisiejszego dnia te giganty nie przetrwały. Na szczęście zachowały się te odrobinę niższe insule. W samym Rzymie jest, jak wspominałem jedna, trochę odkopano w Pompejach i Herkulanum. Prawdziwą zaś ostoją tych antycznych blokowisk jest Ostia – w dawnym portowym mieście przetrwała ogromna liczba tych budowli uzmysławiająca nam, jak wielu mieszkańców tłoczyło się w miastach tamtego czasu – podobnie zresztą jak i we współczesnych metropoliach.


Link do artykułu: Rzymskie drapacze chmur

11 września 2020

Rogaty Gród cz. 3

  Kamień miał naprawdę przedziwny kształt – o ile rzeczywiście był to kamień, a nie rzeźba. Drugi rzut oka upewnił nas co do tego: nawet jeśli w przeszłości był to fragment skały ktoś kiedyś podjął się trudu wycięcia z niego kształtu ptaka. Pewnie kondora – nikt przecież nie wycinałby w skałach podobizny kurczaka, który choć dziś dla mieszkańców okolicy pełni o niebo istotniejszą rolę niż olbrzymi padlinożerca, w czasach gdy rzeźba ta powstawała był w Ameryce nieznany.
Skała - kondor

  Prawdopodobnie. To znaczy – nieznany był, ale czy rzeźba jest rzeczywiście tak stara? To kamień, tego nie zbada się metodą C-14. Owszem, są sposoby datowania wieku kamienia, ale nie da się wydatować czasu jego obróbki. Niemniej raczej było to pewne – po kilku godzinach marszu przez Andy mieliśmy przed sobą pierwszy przykład prekolumbijskiej sztuki. Można powiedzieć, że monumentalnej nawet – choć statua miała może metr, półtora, wysokości. Do czego służyła? Czy był to jakiś totemiczny strażnik dawnego – przedinskaskiego przecież – miasta? A może zwykły znak drogowy: zbliżacie się do Kondorstadt? Waqrapukara to inkaska nazwa. Może: "uwaga, nisko latające kondory"? Kto wie. W każdym razie – był. Porośnięty żółtymi porostami sterczał pomiędzy górską roślinnością.
  Teraz tylko wystarczyło przejść przez niezbyt bezpieczne osuwisko i za następnym wyłomem skalnym zobaczyliśmy w oddali dawne miasto. Rogatą Fortecę.
Waqrapukara

  Rzeczywiście było rogate, i położone w całkiem niedostępnym miejscu. I raczej miasto, niż sama tylko twierdza. Zbliżając się (powoli, oczywiście; kręta ścieżka zawieszona na ścianie wąwozu sprawiała, że marszu było jeszcze sporo) wpierw odkryliśmy niemal współczesne indiańskie chaty (to znaczy – były wznoszone w technologii znanej od stuleci, ale w stanie na tyle dobrym, że prawdopodobnie zamieszkiwane były jeszcze kilka lat temu – a i dziś jakiś pasterz na pewno znajdzie tam schronienie) a potem – najpierw z oddali – typowe pola tarasowe i kamienne budowle. Były tak inkaskie, że bardziej być nie mogły – to samo, w większej oczywiście ilości, można zobaczyć w Pisaq czy słynnym turystycznie Machu Picchu. Inkaskie miasto znajdowało się w niejakim oddaleniu od rogatej skały na której wznosiły się starsze konstrukcje – ale było na to wytłumaczenie. Jednocząc (ewentualnie podbijając) okoliczne ziemie Inkowie nie niszczyli miejscowych świątyń czy wyroczni, a raczej włączali je w swój system religijny (to samo czynili Rzymianie – co przeczy twierdzeniu pewnego grubego Galla, że byli głupi). Swoje osady budowali też w niejakim oddaleniu od tych pierwotnych – co właśnie widzieliśmy jak na dłoni.
Wejście do twierdzy
  Potem wystarczyło tylko pokonać chybotliwy mostek przerzucony nad strumieniem i znaleźliśmy się na terenie stanowiska archeologicznego. Na nowym, kilkuletnim zaledwie, budynku była mapa okolic oraz krótki rys historyczny (nie było za to strażnika – a przynajmniej nie było go widać; Elias, nasz przewodnik ostrzegał, że może ktoś tu siedzieć i wołać drobnej opłaty za wstęp na teren ruin). Była też bieżąca woda i sławojka – słowem andyjskie centrum turystyczne wysokiej klasy.
Rogaty Gród
  Stamtąd do Rogatej Fortecy był rzut kamieniem – to znaczy krótka wspinaczka. Na miejscu okazało się, że jednak faktycznie ktoś czuwa nad całym stanowiskiem. Co prawda dawne, położone nad naprawdę (serio) głębokim kanionem Apurimac (przepaść była odgrodzona sznurkiem, więc było bezpiecznie) miejsca kultunie wyglądały na użytkowane (w okolicy Cuzco spotkałem prekolumbijskie ołtarze nadal użytkowane – dziś jeszcze składano na nich ofiary), ale trawa była równo przystrzyżona. Po chwili, kiedy kolega włączył drona, okazało się, że jednak strażnik był. Przyleciał, i powiedział, że bez zezwolenia nie wolno używać tu takich maszyn. Nie wiedzieliśmy, czy ma rację – pewnie miał, więc posłusznie przestaliśmy latać.
Ruiny
  - Właściwie to już wszystko nagrałem – mruknął jeszcze kolega pod nosem.
  Generalnie preinkaska budowla wyglądała naprawdę przepięknie – głównie dzięki położeniu nad kanionem (przyznam się, że do najbardziej malowniczych i ekstremalnie położonych ołtarzy nie dotarłem – dopadło mnie zmęczenie i nie uśmiechało mi się balansować nad kilkusetmetrową przepaścią mając zawroty głowy; na szczęście po pół godzinie organizm się uspokoił; life-hack: jeżeli nie trzeba, nie ma po co ryzykować w górach). Była też dobrym przykładem tego, że wszystko się zmienia – o czym była mowa w poprzednich wpisach.
  Po Inkach, po ich poprzednikach także, nie zostało tu nic więcej niż masa kamieni. Po nas też zaraz miało tam nic nie pozostać.
Waqrapukara

  Zanim jednak rozpoczęliśmy powrót – kilka kilometrów do wsi, w której miał czekać na nas Elias – przypałętał się do nas pies.
  Miejscowy, chudy. Kolega zlitował się i dał mu kawałek kanapki – co z jednej strony było czynem zacnym, z drugiej jednak...
  - No patrz, co narobiłeś – zaskrzeczałem – To najlepsza rzecz, jaka się temu psu zdarzyła w życiu. Teraz się go już nie pozbędziemy, a przecież nie zabierzemy ze sobą do Cuzco.
  - E tam.
  Ale faktycznie – pies się do nas podpiął. Raz szedł z nami, to wyforsowywał się do przodu i potem czekał, to znów zamykał pochód biegnąc w ariergardzie. I tak przez kilka kilometrów marszu powrotnego.
  Pies biegał, a my szliśmy. I szliśmy. Dotarliśmy do rozstaju, o którym mówił nam Elias, skręciliśmy w stronę owej wioski, Wayqui. I szliśmy. Ścieżka to wznosiła się, to opadała. Słońce tylko opadało. A my szliśmy. Wreszcie, całkiem zmęczeni, gdzieś w dolinie dostrzegliśmy wieś.
  - Jest! - krzyknęliśmy, a pies potwierdził szczeknięciem.
  Niestety, droga którą wędrowaliśmy zdecydowanie i ewidentnie biegła w inną stronę. Nie do wioski. To znaczy – musiała chyba do miejscowości dotrzeć, ale po ilu kilometrach? A – jak było powiedziane – słońce w dół spadało (jakby mogło spadać w górę) i powoli zbliżał się wieczór, który na tych szerokościach geograficznych trwa przecież krócej niż chwilę. Jako licencjonowany pilot wycieczek przejąłem inicjatywę (co oznaczało, że zmęczenie, jakie dopadło mnie na ruinach Waqrapukary przeminęło):
  - Patrzcie, tu jest ścieżka – wskazałem żleb środkiem którego biegło coś, co przy naszym dotychczasowym trakcie wyglądało tak, jak mały fiat przy ferrari testarossie.
  - Niby gdzie – reszta ekipy spojrzała w dół.
  - O tu – wskazałem – Widzicie? Są ślady zwierząt. Znaczy się ktoś tędy chodzi.
  Byłem niezwykle dumny z moich umiejętności tropiciela, ale jeszcze nie rozwiałem wszystkich wątpliwości.
  - Nie wiem, czy to dobry pomysł....
  - Skoro – argumentowałem – Ktoś tędy chodzi, to i my przejdziemy. Poza tym – wskazałem na zabudowania w dole – Wioska jest w tamtą stronę, droga biegnie gdzie indziej, a idzie wieczór...
  Udało się, przekonałem resztę grupy. Nawet pies przez jakiś czas szedł z nami po stromym zboczu. Potem szczeknął i ulotnił się.
  - No wreszcie – odetchnąłem, bo nie chciałem ciągnąć zwierzaka ze sobą.
  Ulga trwała jednak tylko chwilkę. Stromym żlebem płynął niewielki strumyk. A tam, gdzie strumyki tam są... Meszki. To krewniacy komarów, równie krwiopijni co i one, z tym, że zamiast kłuć ofiarę bezczelnie wgryzają się w ciało. Do krwi. I najczęściej atakują całą chmarą. Tak też było w tym wypadku. Cóż, nie przeciągając relacji z tego niezbyt przyjemnego fragmentu trasy powiem tylko, że stupy i rany po ugryzieniach goiły się dobry tydzień... Jedno trzeba tylko przyznać meszkom na plus: nie bzyczą.
  W końcu jednak wąska ścieżka skończyła się, zmęczeni i pokąsani do krwi stanęliśmy na dużo szerszym trakcie, na którym przywitał nas... pies. Wyszło na to, że zwierzak doskonale znał trasę, i zamiast przedzierać się przez gąszcz przyszedł tutaj normalną drogą.
  Przez resztę wędrówki do wsi on prowadził.
  Do Wayqui dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Udało się jeszcze zwiedzić inne ruiny: resztki zbudowanego z cegły adobe kościółka, załatwić psu posiłek u miejscowych i spotkać naszego przewodnika Eliasa (który przecież pochodził z tych rejonów, więc miał we wsi sporo znajomych a i pewnie rodziny, więc czekając na nas raczej się nie nudził). Potem pożegnaliśmy się z autochtonami i ruszyliśmy do Cuzco odespać wyprawę i posmarować się środkiem na ukąszenia owadów (niewiele dał). A czas dalej płynął toczył się cyklami.
Andyjska wioska
  Cóż, zostało jeszcze parę miejsc w Andach o których chciałbym opowiedzieć – ale na tą chwilę tych wysokich gór mam za dużo. Trzeba zmienić temat. Wspominałem – a nie jest to miłe wspomnienie – o meszkach (one przynajmniej, jak już mówiłem, nie bzyczą – kiedy siedziałem dwa tygodnie w Zorritos w związku z epidemią koronawirusa dzięki komarom straciłem kilka litrów krwi) – ale są przecież na Świecie ciekawsze i bardziej potrzebne owady. O nich (głównie) zrobię następny wpis. A co. Tak w ramach odpoczynku od wysokości.
  I jeszcze na koniec filmik z widokiem na Waqrapukarę, nakręcony, jak się okazało, nie do końca legalnie (Rogaty Gród od 2:37):


Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...