Tłumacz

31 marca 2020

Spacer w góry cz. 4

Andyjskie lodowce
  Wdrapaliśmy się na kolejną przełęcz. Wokoło widoki były przecudne. Zapierały dech w piersiach. No, albo one, albo zmęczenie. Względnie i jedno, i drugie. Było już raczej pewne, że nie obejdziemy Nevado Ausangate dookoła. Teraz trzeba było pomyśleć nad wydostaniem się z dziczy. Najkrótsza droga wiodła w stronę Gór Tęczowych, Cerro Coloredo, Vinicunca. Stamtąd można byłoby dostać się do Cuzco, wziąć prysznic, odpocząć i ruszyć w dalszą drogę. Ale to melodia przyszłości. Na razie trzeba było dalej wędrować – góra, dół. Góra, dół. I nieźle się przy tym pilnować.
   Wchodziliśmy. Ścieżka biegła wzdłuż przepaści – co właściwie w górach nie powinno zaskakiwać. Wąska, obsypująca się. Nie najlepsza droga dla kogoś, kto ledwo – w związku z wysokością – powłóczy nogami. Druga, dłuższa ścieżka, trawersowała obok, w bezpiecznej odległości od owej przepaści. Pech jednak polegał na tym, że jeden z kolegów, mocno trafiony zmęczeniem i wysokością, uparł się iść ową krótszą trasą... Tak, nad przepaścią. No bo szybciej wejdzie na górę (akurat) i szybciej zacznie schodzić. W ostatniej chwili złapaliśmy go we dwóch, ustawiliśmy na właściwej – tej dłuższej – trasie, kilka razy strzeliliśmy mu na otrzeźwienie (akurat nie pamiętam, czy to prawda, ale pasuje narracyjnie, więc niech tak będzie) i nakazaliśmy maszerować. Usłuchał. Kilka dni później, w Cuzco, sącząc quscenię (kuzkańskie piwo, całkiem smaczne, w cudownej butelce z wizerunkiem cyklopowych inkaskich murów; mnie smakuje zwłaszcza w odmianie ciemnej) przyznał się, że jakiś czas później upadł ze zmęczenia. Na szczęście na kamienie, nie w przepaść. W przeciwnym razie do dzisiaj pewnie nikt by go nie znalazł.
   A my dalej wchodziliśmy. Kierunek: Góry Tęczowe. Wreszcie na jednej z przełęczy rozlega się okrzyk:
Kolorowe paski to zaledwie przedsmak Vinicuncy, Góry Siedmiu Kolorów
   - Jesteśmy! Góry Tęczowe! Doszliśmy!
   Rzeczywiście. Kawałek gruntu poprzecinany jest kolorowymi pasmami skał.
   - Na zdjęciu wyglądały inaczej, ale przecież zawsze polepszają, nie?
   Sięgam po GPS. Do Gór Tęczowych mamy jeszcze jakieś 3,5 kilometra. W linii prostej. Po drodze ze dwa górskie grzbiety. Mówię o tym.
   - Ty to każdą radość potrafisz zepsuć – słyszę z wyrzutem.
Andy
   Może i tak. Ważne jest, że schodząc znowu natrafiamy na konie (na lamy i alpaki też). A potem w dole widać też wioskę. Do której dochodzi całkiem szeroka droga. Na autobus raczej nie ma co tu liczyć, ale może uda się dostać bliżej do cywilizacji. Powoli jednak. Stok kończy się dość stromym urwiskiem. Wioska jest, ale gdzieś pod nami. Podobnie jak rozlewisko jakiejś rzeczki. Musimy mocno odbić w lewo i schodzić wzdłuż stoku. Jest ślisko, wywijam przepiękne dwa czy trzy orły, mijam naturalne solnisko i zatrzymuję się nieopodal grupy lam. Ważne, że nie parędziesiąt metrów niżej. W końcu jednak udaje się nam zejść do wioski. Nawet wdrapaliśmy się na drogę. Wygląda na długą, i niezbyt uczęszczaną. Trudno. Idziemy, w końcu gdzieś dojdziemy. Tu już jest równo.
Lamowisko
Most - nie wyglądał solidnie, taki też nie był
   Okazało się, że przeszliśmy zaledwie parę kilometrów, kiedy – jeszcze przed zachodem słońca – udało się spotkać kilku motocyklistów. Zagadaliśmy, i oto następne kilka kilometrów pokonaliśmy na metalowych bagażnikach niewielkich krosowych motorów. Było całkiem niewygodnie, ale dotarliśmy wreszcie do wioski, gdzie Biali nie stanowią wielkiej sensacji. Sądząc po  wiszących na domach banerach był to jeden z punktów wypadowych w Góry Tęczowe. Niemniej nie było tam już żadnych busów czy autokarów. Ani innych Białych.
Wioska
   Staliśmy tam trochę jak ciołki, aż w końcu zagadała nas miejscowa dziewczyna:
   - Chcecie się dostać do Cuzco? - zapytała i nie potrzebowała wielkich zdolności profetycznych; w końcu Gringos zawsze jadą do Cuzco.
   - Tak.
   - Poczekajcie chwilę. Zaraz podjedzie ciężarówka, jak będzie trochę miejsca, to się zabierzecie.
Współpasażerowie. Z tyłu zły koń, pierwszy z lewej
   Miejsca, okazało się, było pod dostatkiem. Dziewczyna wsiadła do kabiny, my zaś na kipę – ja na dół, rychło zaprzyjaźniłem się z trzema końmi (z tego jeden był zły – kąsał pozostałe, a swojego właściciela, siedzącego na dachu ciężarówki chciał zrzucić w przepaść) i indiańską rodziną. Koledzy siedzący na dachu może mieli lepsze widoki, ale kurczowo trzymali się konstrukcji ciężarówkowej skrzyni – droga wiodła bowiem nad przepaścią.
   Po godzinie – albo dwóch, może trzech, nie wiem – dojechaliśmy do kolejnej wioski. Większej nieco. Tam pożegnaliśmy indiańską rodzinę, konie i ciężarówkę i przesiedliśmy się do busika. A potem – jak już zaczął się asfalt a skończył dzień – do następnego. Właściwie to był nawet pełnowymiarowy autobus. Nasza przewodniczka – w uroczym berecie – spisała się na medal. Sami zapewne zużylibyśmy na powrót dużo więcej czasu (dowiedzieliśmy się, że ma 27 lat i trójkę dzieci – standardowa informacja w Ameryce Południowej, obca osoba zaczyna rozmowę od pytania, czy masz żonę i dzieci; dziewczyna była trochę zdziwiona, że nie mam).
   W Cuzco można było już na spokoju wypić od ulicznego szklaneczkę ponche de herbes (niezwykle smaczny ciepły ziołowy kisiel – tak chyba można to krótko scharakteryzować; świetna rzecz zarówno w chłodne, górskie noce jak i w mniej chłodne wieczory nad Pacyfikiem; ależ polecam) i podjechać do hotelu. Do Gór Tęczowych dotarłem innym razem.
   Taka to historyjka. Trochę może pouczająca. Na przykład można się z niej dowiedzieć, że choroba wysokogórska bywa niebezpieczna. Albo że nawet jak się wszystko dobrze zaplanuje, to coś może się nie udać. Albo...
Lodowce w fazie regresji
   Albo, że w wysokich Andach jest przepięknie. Swoją drogą miejscowe lodowce są w fazie regresji – to znaczy zmniejszają się. Pewnie stąd ta lawina, którą żeśmy obserwowali. Warto więc w miarę szybko tam polecieć – zanim znikną całkowicie (albo zanim zaczną się powiększać i uniemożliwią trekkingi – nie znamy mechanizmów zmian klimatycznych).
Ku przestrodze
   Warto też wiedzieć, kiedy się poddać. Zapobiega to śmierci w górach – a w tym wypadku na cmentarzu raczej będzie cenotaf, nie grób. No i jeśli się w porę zrezygnuje, to zawsze można spróbować potem jeszcze raz.

 

Poprzednie części: TUTAJ, TUTAJ oraz TU.

Spacer w góry cz. 3

   W czasie trekkingu dookoła Ausangate, jak pisałem, kiedy odpoczywaliśmy na przełęczy zaskoczyła nas burza. Szybko pozbieraliśmy się w sobie i zaczęliśmy uciekać, uważając, żeby nie poślizgnąć się w padającym gradzie, śniegu i deszczu i nie spaść w przepaść. Na szczęście rychło zrobiło się całkiem ciemno, i przestaliśmy przejmować się jakimiś – już niewidzianymi, więc niewidzialnymi – przepaściami. Zaczęliśmy przejmować się tym, że nie wiemy dokąd idziemy.
Burza przed zmrokiem

   Póki grunt był błotnisty dało się – w świetle latarek – śledzić przebieg szlaku, w pewnym jednak momencie podłoże zamieniło się w twarde – i dość postrzępione – skały. Żaden z nas nie był jakimś wielkim tropicielem (Boris jest co prawda pół-Indianinem, ale mieszka w Madrycie...), więc także w deszczowy dzień mógłby mieć jakieś trudności z utrzymaniem się na szlaku, a tu przecież była już ciemna noc i ostro padający deszcz. Jedyną nadzieją okazał się... mój GPS. Pisałem, że zdążyłem wprowadzić dane dotyczące tego Tour de Ausangate? Ano właśnie. Co prawda punkty na trasie były co kilometr, ale pozwalało nam to w miarę zachować odpowiedni kierunek w czasie wędrówki w dół doliny. Szybko uformowaliśmy kolumnę marszową – pierwszy szedł Boris wyszukując najlepszą trasę, za nim ja z GPS-em, a potem pozostała trójka (dwóch kolegów bardzo słabo znoszących wysokość i ich opiekun; trudno powiedzieć, czy któregoś z nich dopadła choroba wysokogórska czy zwyczajne zmęczenie i brak tlenu, na szczęście trasa biegła w dół, więc z każdym krokiem było tylko lepiej).
   Po pokonaniu skał pojawiła się kolejna przeszkoda terenowa. Skoro to dolina górska, to zapewne będzie płynął nią strumień. I faktycznie, wartko sobie tamtędy pomykał. Miał wspaniale pokryte otoczakami dno i zapewne był bardzo malowniczy – w dzień. W nocy nie. Co prawda ktoś tam zaczął przebąkiwać, że skoro opuściliśmy już skały, można by tu rozbić obóz (w strumieniu, znaczy się – choć właściwie padało, i woda była wszędzie dookoła, nie tylko w korycie cieku), ale szybko wyjaśniliśmy, że jakbyśmy tu zostali, a woda wezbrała, to raczej byśmy się nie obudzili. Kolega przystał na nasze argumenty. Jako, że GPS pokazywał przez jakiś czas kierunek zgodny z biegiem potoku, ruszyliśmy wzdłuż – czy też raczej środkiem – strumienia. Szło się łatwiej niż po skałach, a że byliśmy przemoczeni, to właściwie było wszystko jedno, czy brodzimy po kostki w wodzie czy nie. Wszystko co dobre szybko się kończy – i trzeba było opuścić w końcu przyjazne koryto. Wskazałem kierunek, a Boris ruszył. Wprost na coś, co wyglądało (w deszczową noc) na torfowisko wysokie.
   Uwielbiam chodzić po bagnach (chodzenie po bagnach wciąga) – naszych, polskich. Kilka razy wpadłem w torfowisko, na szczęście niezbyt głębokie, więc bez konsekwencji. W teorii wiem, jak należy z bagna wychodzić (położyć się na plecy, i wężowymi ruchami, myk, myk; trzeba uważać jak się chwyta za rosnące na bagnie drzewka – mogą nie być zakorzenione w ziemi, tylko rosnąć sobie na ple, czyli warstwie pływającego torfowca; wtedy to bieda jest), ale nie w smak było mi testowanie tej wiedzy w wysokich Andach. Zawołałem – ze zgrozą, jeżeli można tak wołać – Borisa, żeby się zatrzymał, bo zaraz się zapadnie w bagno... Ale ten nie posłuchał. Tylko był już kilka zielonych kęp dalej.
   Coś mi się tu nie zgadzało. Delikatnie stąpnąłem (to eufemizm – nie jestem w stanie delikatnie stąpnąć; po prostu tak jakby kopnąłem podłoże) na zieloną kępę. Okazała się twarda! Nie był to torfowiec. Nie było to bagno. Podłoże było stabilne. Co prawda pomiędzy poszczególnymi kępami były głębokie na półtora, dwa metry wyrwy – ślady po ciekach wodnych – ale można było po tym iść. Ulżyło mi, choć i tak kroczyłem odrobinie niepewnie.
   W dzień – i kilka razy jeszcze, w innych miejscach – znalazłem takie kępy. To charakterystyczne wysokogórskie zbiorowiska roślinne, bardzo zwarte. Dzięki takiej budowie są dosyć odporne na niskie temperatury oraz na ogryzanie przez lamy czy inne alpaki. Gdzieś tam – pewnie u Davida Attenborough – słyszałem o tym, ale wiedzieć to jedno, a widzieć drugie. W każdym razie całkiem to – po ciemku i z daleka – podobne do naszych torfowców. Kosztowało mnie to podobieństwo posiwienie ostatnich kilku moich włosów.
   Tymczasem jednak kępy się skończyły, zaczęły się ponownie skały oraz coś, co spowodowało u mnie okrzyk – chwila była niemal tak podniosła, jak na Santa Marii w 1492 roku. Tyle, że tam krzyczano: "Terra!", a ja zawołałem:
   - Hay un camino! - Jest droga!
   Bo też i rzeczywiście, pomiędzy skałami biegła ścieżka – zapewne ta sama, którą straciliśmy kilka kilometrów (i parę godzin) wcześniej. Mało tego, ścieżka owa doprowadziła nas – już po chwili – do niewielkiej zadaszonej wiaty, idealnego miejsca, żeby rozbić nasze namioty.
   Do tego przestało padać.
   Żeby jednak nie było za wesoło, to okazało się, że zamiast dwóch mamy 1 i 3/4 namiotu (dobra rada – warto sprawdzić stan sprzętu zanim się wyruszy; wtedy można albo wymienić, albo wytargować lepszą cenę), niemniej udało się zmontować schronienie. I to całkiem znośne.
   Szybko, bez kolacji, całkiem przemoczeni, usnęliśmy.
   Rano do powyższej listy mogliśmy jeszcze dopisać: zmarznięci.
Widok o poranku
   Otworzyliśmy namioty, strzepaliśmy szron ze ścian schronisk i... Zaniemówiliśmy. Wiata bowiem znajdowała się na skalistym cyplu wpuszczonym w krystaliczne górskie jezioro, ze wszystkich stron otoczone lodowcami (mieliśmy przyjemność słyszeć – i widzieć – lawinę sunącą z jednego z lodowców; wspaniały widok, pod warunkiem, że jesteś po drugiej stronie doliny i nie ma szans, żeby z ową lawiną się spotkać). Warto było się przemęczyć.
Obóz górski
Lodowce
  Zjedliśmy śniadanie,
popiliśmy wywarem z liści koki (wszystko trochę chlorem smakowało – wodę z miejscowych jezior lepiej uzdatniać; niby czysta, ale nie wiadomo, co tam do niej lamy i alpaki robiły; na pewno nic miłego) i zaczęliśmy szykować się do drogi. Trzeba było najpierw ją znaleźć – podjął się tego Boris. Pochodził po okolicy ze 2 godziny, wrócił, ponarzekał, że jest bez formy i powiedział, że droga wiedzie na szczyt.
Górska ścieżyna, czyli nasza dalsza droga
  Białasy pokonały tą samą trasę w pół dnia.
Lodowce i jeziora


Całość historii: TUTAJ, TUTAJ i TU

Spacer w góry cz. 2

  Przy wejściu na szlak była oczywiście mapa. Wystawiono ją tu z myślą o turystach (choć raczej tylko pro forma, bardzo trudno – o ile w ogóle jest to możliwe – znaleźć dokładne mapy wysokich Andów), ale nie spotkaliśmy przez te kilka dni żadnych innych Białasów. W każdym razie po wyjściu z Tinqi mieliśmy polegać tylko na sobie. Choć...
   Do następnej wioski – jej to już w ogóle nie znajdziecie na mapie – biegła dosyć wyjeżdżona droga, więc...
   - Hej, szefie – zagadnęliśmy miejscowego w rozklekotanej toyocie – Da radę dojechać do Upis?
   - Aha.
   - Dobra. Jest nas pięciu, ale zmieścimy się.
Wioska Upis - koniec drogi.
  Zmieściliśmy. Ustaliliśmy cenę (to ważne: najlepiej jest ustalić cenę przed realizacją usługi, i zapłacić po owej realizacji – nie tylko w Peru, ale wszędzie; i trzeba się targować). Nasz wehikuł czasu (w Europie nie przeszedłby raczej przeglądu technicznego) ruszył i... Zaraz się zatrzymał. Trzeba był zatankować. Od razu mówię: w Tinqi nie ma stacji benzynowej. Nasz kierowca stanął więc przed jednym z domów z cegły adobe (kiedyś w Polsce określało się ten budulec "biała cegła" – nie jest ona wypalana, a tylko suszona na słońcu; tańsza i całkiem trwała, nieźle izoluje) i zniknął w środku. Po chwili wyszedł w towarzystwie statecznej niewiasty odzianej w melonik, wełniany sweter i obszerną spódnicę, tak typową dla andyjskich strojów (chociaż pochodzącą z Półwyspu Iberyjskiego). Nieśli w rękach żółte wiadro, lejek i kawałek szmaty. Po chwili lejek wylądował we wlewie do baku, delikatnie wyścielony został tkaniną a Indianka z pietyzmem zaczęła wlewać doń paliwo. Nie za dużo. Kierowca kupił tyle, żeby nas zawieść do Upis i samemu wrócić – bez sensu przecież byłoby kupować na zapas, prawda? Wreszcie babuleńka oceniła, że wlała już benzyny za odpowiednią kwotę, dodała jeszcze jeden haust, dla fasonu, i skończyła. Kierowca zapłacił i ruszyliśmy.
   Ktoś może zapytać: a po co była ta szmata włożona do lejka?
  Odpowiedź jest prosta. Jak benzyna stoi sobie w wiadrze, to przecież zawsze coś może do niej wpaść, nie? Strasznie głupio by było wyciągać potem z baku kawałki patyków czy utopioną świnkę morską. Więc zanieczyszczenia zostają na tkaninie. Tak, jak kiedyś na wsi wlewało się mleko z udoju do kanki. Paprochy zostawały. Ta sama technologia.
   Kierowca dowiózł nas tak daleko jak mógł. Potem rozjeżdżona polna droga skończyła się, i zaczęła się wąska ścieżka, uczęszczana głównie przez lamy, alpaki, Indian oraz konie. No, czasem też przez Gringos z plecakami. Pierwszy odcinek marszruty był dosyć płaski (ogólnie w czasie całego marszu nie było zbyt wielkich – były za to zwyczajnie wielkie – przewyższeń, niemniej... były; a na tej wysokości nawet licha górka powodowała spory wysiłek), niemniej profilaktycznie zażyliśmy liście koki. Wkłada się do ust spory kłąb liści, dodaje odrobinę ipty – czyli słodzonej kredy – w celu zmiany odczynu pH i żuje się to, i żuje, i żuje. W końcu zawarte w liściach alkaloidy sprawią, że wargi, język i policzki zdrętwieją a zmęczenie, głód i inne podobne uczucia zostaną przytłumione. Trzeba tylko żuć, żuć, żuć... Cóż, jako zapalony mięsożerca (jestem wegetarianinem, ale niepraktykującym) po kilku chwilach miałem dość mielenia zieleniny – wyplułem i już nie żułem. Dopiero po rozbiciu obozowiska chętnie napiłem się wywaru z liści – smakował również jak trawa, ale był ciepły i odprężał. Chłopaki z kolei twardo dalej przeżuwali.
   Tak więc wędrowaliśmy. Rychło okazało się, że nizinny trening – choć zapewne pomaga – w wysokich górach nie wystarcza. Zwłaszcza, jeśli trzeba pokonać wzniesienie. I niesie się namioty. I kuchenkę gazową. I nawet trochę pozostałych rzeczy. Nastroju nie poprawił przepięknie położony górski cmentarz.
Cmentarz w Upis
   Wpadliśmy za to na iście racjonalizatorski pomysł. Mianowicie – na jeden dzień tylko – wynajęliśmy konia. Z właścicielem (zapewne gdybyśmy dłużej negocjowali, to dałoby wynająć tragarzy na cały trek, ale nie o to nam chodziło, jeno o drobną pomoc; poza tym z chatynki wyglądały dwie pary wielkich oczu, takich, jakie to tylko mogą mieć małe Indianiątka – głupio by było zabierać im Tatę na dłużej). Obładowaliśmy zwierzaka i ruszyliśmy. W górę. I w dół. I w górę. I znowu w dół. O ile podejście było prawdziwą męczarnią, to każdy krok na dół był czymś cudownym. Kto nigdy tego nie przeżył, ten musi uwierzyć na słowo: schodząc niemal szczytujesz, z każdym krokiem jest lepiej. Jesteś radosny i leciutki jak motylek (przynajmniej dopóki się nie wywrócisz, albo zaczniesz znowu się wspinać). Generalnie im kto bardziej cierpi wchodząc, tym wspanialej czuje się schodząc. Taki bonus od życia.
Koń i Ausangate
Nasza karawana
   Pędząc tak, i podziwiając widoki (częściej widoki podziwia się wchodząc, ponieważ jest na to więcej czasu – dłużej się dyszy ze zmęczenia) doszliśmy do pierwszego zaplanowanego obozowiska. Były tam ślady infrastruktury, ale... Z racji korzystania z pomocy, najpierw taksówkarza, potem konia, mieliśmy jeszcze dużo dnia przed sobą. I dość wysoką przełęcz. Nasz przewodnik powiedział, że do przełęczy będzie nam towarzyszył, ale dalej nie pójdzie, bo musi wracać. Taka była umowa, nie było co kombinować. Zresztą dużo milej będzie pokonać przełęcz teraz, niż rano zaczynać od uciążliwej wspinaczki. Ruszyliśmy więc. Jedynym, który bez  większych problemów nadążał za miejscowym był nasz Boris (nie było to zaskoczenie – jego rodzina żyje na tych wysokościach od kilku tysięcy lat). Mnie nasz przewodnik minął gdzieś w połowie stoku, kiedy akurat dyszałem i kontemplowałem stado lam, czy innych alpak (najlepsza wełna rośnie na wysokości 3500-4000 metrów). Życzył powodzenia i już czym prędzej umykał. Prawdopodobnie do domu, choć...
Amerykańskie wielbłądowate
   Kiedy weszliśmy na przełęcz byliśmy dosyć zmęczeni. Tymczasem pobliskie szczyty powoli zaczęły znikać... Wyglądało na to, że nasz przewodnik umykał nie tylko do, ale i przed. Przed burzą, na przykład. Niebo zachmurzyło się jak w piosence De Mono, czyli niezbyt ciekawie (nie jestem fanem Andrzeja Krzywego; wszystkie piosenki mają takie same, z miałkimi tekstami, takie polskie U2; ale nadają się na "pościelówki"). Powoli też kończyło się popołudnie. Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, gdzie można bezpiecznie rozbić namioty – najlepiej przed zmierzchem a może i przed potencjalnym deszczem...
Przełęcz - chwilę przed burzą
   Nagle błysnęło i potężnie zagrzmiało.
   W oka mgnieniu odeszło gdzieś zmęczenie i marazm, bez słów podnieśliśmy bagaże i ruszyliśmy w dół stoku. Jeżeli miało zacząć padać czy wiać, to odkryta przełęcz nie była raczej odpowiednim miejscem na rozbijanie obozu.
   Zaczęło wiać. I padać. Ostry, zacinający grad. Rychło wąska ścieżka zamieniła się w błotnistą strugę. Co prawda bardzo nam się spieszyło schować się w jakieś osłonięte miejsce, ale umykaliśmy – zabrzmi to trochę śmiesznie – z rozwagą. Wywrotka mogłaby spowodować dość długi ślizg gdzieś w dół. Bardzo w dół. Może nawet do miejsca, gdzie kończył się błotnisty stok, a zaczynała kamienista przepaść.
Gradobicie - tuż przed zapadnięciem zmroku
   Na szczęście rychło zrobiło się całkiem ciemno, i przestaliśmy przejmować się jakimiś – już niewidzianymi, więc niewidzialnymi – przepaściami.

Cała opowieść: POCZĄTEK, KONTYNUACJA i KONIEC.

Spacer w góry cz. 1

  Od czego by tu zacząć? Alfred Hitchcock mawiał, że dobry film powinien zaczynać się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie powinno narastać (owszem, przeżyłem trzęsienie Ziemi na Bałkanach, ale nie było ono – i dobrze – zbyt imponujące, więc zostawię je na kiedy indziej), więc wypadałoby zacząć z wysokiego C. W tym wypadku – z wysokich Andów (Andy są zawsze wysokie – tu akurat trochę powyżej 5000 metrów).
   Czasem podróżuję sam, czasem mam na głowie grupę kilkudziesięciu osób – w tym wypadku było nas pięciu chłopa i mieliśmy plan – czy może nawet Plan – kilkudniowego trekingu po wysokich peruwiańskich Andach.
   Ale może – choć Cyceron by tego nie pochwalił – zacznijmy ab ovo, od początku:
   - Słuchaj – odezwał się prowodyr ekspedycji do Peru, Janek – A może by tak, jak już będziemy w Andach, zrobić wypad w wysokie góry?
   - Jak wysokie? - mruknąłem; kiedy robimy razem wyjazdy Janek jest tym pozytywnie nastawionym, pełnym ufności i nadziei w powodzenie misji, ja robię za etatowego czarnowidza, takiego advocatus diaboli, wytykam punkty w których może pójść coś nie tak (jestem wiernym fanem praw Murphy'ego); rację mamy na przemian.
   - Stary! Ausangate. Nevado Ausangate. Lodowiec. Ponad 6000 metrów wysokości. I niedaleko stamtąd do Gór Tęczowych. Kilka dni trekingu! Chłopaki już opracowują plan.
   - Spoko – powiedziałem, bo, co tu dużo mówić, kocham spacerować po górach; po zapoznaniu się z przebiegiem trasy dodałem tylko – Będzie trudno. Trasa dookoła Ausangate nie wygląda jakoś źle, ale to duża wysokość. A Góry Tęczowe to wyglądają na nie do zrobienia.
   - Mamy jeszcze pół roku na trening! Zresztą zobaczymy na miejscu jak nam pójdzie.
   - Najgorsza jest wysokość – dodałem, bo miałem już doświadczenie ze spacerami na dużej wysokości.
   - Oj tak – stropił się Janek, bo on miał w nogach dużo więcej kilometrów na niebotycznych wysokościach i niezbyt dobrze na owe metry nad poziomem morza reagował; pozostali nasi towarzysze takich doświadczeń nie mieli – Ale damy radę. Musimy!
Nevado Ausangate z odległości - 6384 m npm
  Jestem z natury odporny na entuzjazm, więc Janek mnie nie zaraził (ale każdego innego by zaraził, to taki właśnie typ człowieka) – ale z drugiej strony i tak chciałem zobaczyć Ausangate. A jeśli nie musiałem choćby kiwnąć palcem przy przygotowywaniu trasy – to tym lepiej. Cóż, przecież jak mówi Biblia, człowiek został stworzony do życia w raju, nie do pracy. Niemniej profilaktycznie ściągnąłem na przenośne urządzenie GPS trasę owego treku.
   Cóż, przyznam się, że jakoś szczególnie fizycznie nie przygotowywałem się do wyprawy – sylwetkę co prawda mam sportową (właściwie jest ona odpowiednia na przykład do gry w brydża; to też sport, nie?), ale wiedziałem, że na najgroźniejszą rzecz w czasie tej wyprawy nie będę miał zbyt dużego wpływu.
  To choroba wysokogórska.
  Objawia się to potężnym podobno – bo jeszcze nie miałem – bólem głowy, potem następują trudności w oddychaniu, zmęczenie, rozedma płuc, obrzęk mózgu i zgon. W dużym skrócie, oczywiście. Jedynym chyba skutecznym lekarstwem jest zejście niżej. Pomaga aklimatyzacja na dużych wysokościach, zażywanie salicylanów czy – w Ameryce Południowej – rzucie liści koki (w Starym Świecie można przekąsić ząbek czosnku – obniża ciśnienie, przez co zmniejsza różnicę między ciśnieniem krwi a tym na zewnątrz; nie jest tak skuteczny jak liście koki, ale za to jest afrodyzjakiem – choć zapewne tylko wtedy, gdy obie strony go używają). Ale jak ktoś ma pecha, to i tak dostanie.
   Niebagatelne znaczenie dla Gringo, nizinnego Białasa ma także – oprócz niskiego ciśnienia, brak tlenu. Nawet jeśli nie dostaniesz choroby wysokogórskiej, będziesz zmęczony. Dwa razy (do wtedy) tylko znalazłem się na wysokości powyżej 3000 metrów bez wcześniejszej aklimatyzacji, i za każdym razem było to uczucie co najmniej dziwne.
Teide na Teneryfie
   Pierwszy raz wdrapywałem się na cudowny wulkan Pico del Teide na Teneryfie. Rano spałem na poziomie morza w Puerto Cruz, a wieczorem miałem nocować w schronisku Altavista, jakieś 3200 metrów wyżej. Wjechałem autobusem na Cañadas, wulkaniczną równinę leżącą na wysokości około 2 kilometrów ponad poziomem morza i ruszyłem poprzez wulkaniczne pustkowie na szczyt. Do 3 tysięcy metrów było wszystko w porządku – ale ostatnie 200 metrów przewyższenia... Nagle po prostu stanąłem. Trzy kroki, i już człowiek nie ma siły. Nie, żeby był zmęczony, ale... Po prostu nie można ruszyć dalej. Po chwili odpoczynku wraca energia, następne trzy kroki i to samo.
  Dowlekłem się do schroniska niemal po zmroku. Dziwne uczucie. A Teide przepiękne. Polecam.
   Za drugim razem było jeszcze gorzej. Wylądowaliśmy samolotem w Juliace na peruwiańskim Altiplano niedaleko Titicaca – jakieś 3700 metrów powyżej miejsca startu. I następne dwa dni czułem się jakbym miał skrzyżowanie kaca i wstrząsu mózgu. W sumie miałem kiedyś, więc wiem, co mówię. Nie polecam.
   Większość turystów chcących odwiedzić Cuzco, Machu Picchu czy ogólnie Świętą Dolinę Inków – nad którą góruje Ausnagate – korzysta właśnie z drogi lotniczej. Byłem świadkiem jak co wrażliwsi Jankesi w czasie górskich przejazdów dają upust swemu złemu samopoczuciu. Torsje nigdy nie są przyjemne, więc jeśli tylko mam okazję wjeżdżam w wysokie Andy autobusem. Owszem, zdarza im się spaść w przepaść, ale przynajmniej dają czas na aklimatyzację.
Cuzco - dawna stolica Tahuantinsuyu, Państwa Inków

   Tak więc kilka miesięcy po rozmowie z Jankiem byliśmy w Cuzco i szukaliśmy wypożyczalni sprzętu biwakowego – to jest głównie namiotów i maszynki gazowej. Spotkaliśmy także piątego członka naszej ekspedycji – pół-Indianina Borisa (dołączył do nas spontanicznie, był lekko kontuzjowany, ale, jak pokaże dalsza część opowieści, nawet bez nogi i tak lepiej by mu szło na wysokościach od nizinnych Gringos). Trekkingowe utensylia w dawnej inkaskiej stolicy znaleźć jest dosyć łatwo, ale chodziło nam o sprzęt w miarę dobrej jakości i po cenach normalnych, a nie zawyżonych, "tylko dla Białych" (standardowo w krajach Trzeciego Świata zakłada się, że Biały jest bogaty, więc można z niego zedrzeć ile się da; często jest to prawda). Wreszcie udało się ustalić satysfakcjonującą obie strony cenę wynajmu sprzętu i ruszyliśmy – najpierw do wioski Tinqi.
Tinqi - andyjska wioska
   Wspominałem, że autobusy w Andach czasem spadają w przepaść? Cóż, my nie spadliśmy. Natomiast polecam każdemu podróżować lokalnymi środkami transportu. Można, na przykład, dostać małego Berbera (Berberowie to lud żyjący w północno-zachodniej Afryce, na Saharze i w Górach Atlas; akurat mama-Berber musiała coś załatwić, więc berbecia dała do potrzymania najbliżej siedzącej osobie, czyli Białasowi, czyli mnie; jak wróciła trochę się zdziwiła, ale co tam – to też opowieść na inny wpis), albo stać się obiektem zainteresowania miejscowej młodzieży. Busik którym podróżowaliśmy robił też za autobus szkolny, więc w pewnym momencie zaroiło się w nim od niewielkich Indian wracających ze szkoły. Na widok Białasów zdębieli.
   - Ej, jak to będzie po angielsku, żeby do nich zagadać? - zapytał jeden; Biali, nie dość, że na pewno są bogaci, to jeszcze muszą mówić po angielsku.
   - Nie wiem.
   - Ej, ty wiesz?
   - No, jakoś tak... No. How are you? Tak myślę.
   - Daj spokój. To są jacyś wariaci – zawyrokował prowodyr grupy – Po co tu jadą?
Lamy i uczniowie
   Ubrane w szkolne mundurki towarzystwo gremialnie stwierdziło w końcu, że jesteśmy "loco", szaleni. Przecież normalny Białas wynająłby taksówkę, a nie tłukł się po wertepach przepełnionym autobusem. Rychło też zorientowali się, że znamy troszkę hiszpańskiego, i dalszą część rozmowy prowadzili w swoim rodzimym języku keczua, więc nie wiem, co jeszcze o nas sądzili. My odwdzięczyliśmy się, mówiąc między sobą po polsku. Taka, autobusowa wieża Babel.
   W każdym razie w końcu dotarliśmy do Tinqi, znaleźliśmy hotel, wypiliśmy po łyczku chichy, popatrzyliśmy na codzienne życie andyjskiej wioski i poszliśmy spać.
Stoisko z chicha maiz, napojem lekko alkoholowym
   Następnego dnia ruszyliśmy w Andy. Takie, nad którymi to przelatuje czasem kondor. 
  Na wolności jeszcze tego ptaka nie udało mi się dostrzec. A "El condor pasa" wbrew pozorom nie jest tradycyjną andyjską melodią – utwór powstał dopiero w pierwszej połowie XX wieku. I najlepszą wersję nagrali Simon i Garfunkel (choć tam już o kondorze nic nie ma).


Dalsze części opowieści - TUTAJ, TUTAJ i także TU.

Podróżowanie

  Od początków istnienia Człowieka – a nawet wcześniej – byliśmy gatunkiem wędrownym, nie mającymi swoich siedzib nomadami. Owszem, doniosłe wydarzenie jakim było odkrycie rolnictwa (rewolucja neolityczna) po pewnym czasie spowodowało, że ludzkie populacje poczęły wznosić trwalsze schronienia i prowadzić żywot mniej więcej osiadły. Ale i wtedy nie zrezygnowaliśmy całkowicie z podróżowania (na przykład po to, żeby zobaczyć co dobrego wyrosło w sąsiedniej wiosce; zobaczyć, i zabrać, ma się rozumieć). Z tym, że przynajmniej mieliśmy dokąd wracać (z łupami, oczywiście).
Klasztor oo Bernardynów w Warcie
  Dzisiaj podróżować jest łatwiej niż kiedykolwiek (dlatego w internetach jest tyle blogów podróżniczych) – choć oczywiście znajdą się miejsca, gdzie dotarcie wymaga wysiłku. I, jak to się mówi nowocześnie, wyjścia ze swojej strefy komfortu. Większość ludzi wystarczają niezbyt odległe wycieczki w granicach swojego – Niemcy mają piękne słowo na określenie "Małej Ojczyzny" – Heimatu (i nie brzmi jak rozkaz, prawda?). Sam mam taką "Małą Ojczyznę", jestem z niej dumny i często się nią chwalę (chwalę się też – i szukam w Świecie powiązanych wątków – swoją "Dużą Ojczyzną", Polską), ale nader często Ją opuszczam. Jeśli już ktoś wyrusza poza te swoje cztery kąty to – jeśli jest to wyjazd turystyczny – najczęściej uczestniczy w sztampowej wycieczce, i przywozi stamtąd zdjęcie na którym, w zależności od kierunku, podpiera Krzywą Wieżę w Pizie albo chwyta za czubek paryską Wieżę Eiffel'a. No, względnie nie opuszcza hotelowego basenu. Zgroza. Owszem, był gdzieś dalej, ale nadal nic o tym miejscu nie wie.
Basen. Ale w dżungli (fot. J. Repetto)
  Wiem, bo często mam sposobność obcować z turystami. Co prawda zawsze staram się pokazać coś więcej niż sztampowe landszafty (o, kolejne niemieckie słowo), ale nie zawsze się udaje.
  Dlatego blog ten trudno nazwać stricte podróżniczym. Może podróżniczo – edukacyjnym? Tak lepiej. Będą oczywiście zabawne opowieści z podróży (najciekawsze są takie, kiedy Autorowi coś poszło nie tak – bywa, że są także pouczające), będą jakieś tam zdjęcia (człowiek, jak większość naczelnych, jest wzrokowcem), ale czasem zahaczę o historię (nie da się zrozumieć teraźniejszości bez zapoznania się z przeszłością), politykę (zapewne raczej krytycznie), kulturę, sztukę, et cetera, et cetera. Jakby to powiedzieli sarmaccy pamiętnikarze: to taka silva rerum, las rzeczy, będzie (cicer cum caule, groch z kapustą). I, jeżeli, ktoś się czegoś z tego bloga (blogu?) nauczy, i jeszcze ta wiedza do czegoś się przyda, to będzie naprawdę super.
Grampiany. Szkocja.
  Tak czy siak, podróżować jest łatwo. Trudniej jest zrozumieć, gdzie się jest.
 


Posłowie: długo zabierałem się do opublikowania bloga, i pewnie wcale bym się nie zabrał, gdyby nie niedawna wyprawa do Ameryki Łacińskiej. Wyprawa, jak wyprawa - pech chciał, że akurat trafiłem na czasy zarazy... Po powrocie do Polski zostałem skierowany na przymusową kwarantannę, więc na reszcie znalazłem czas. Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...