Pod koniec maja Roku Pańskiego 2021
pewna ponadnarodowa organizacja, mająca w założeniu być
stowarzyszeniem niepodległych państw (nazwa WNP, Wspólnota
Niepodległych Państw została już wykorzystana, więc wybrano
inną, UE – Unia E***pejska) stwierdziła, że dopuszcza stosowanie
na swoim terytorium w żywności komponentów owadzich. Znaczy, że
można już – legalnie – na terytorium tego tworu jeść
robale.
Biedronka - owad z gruntu trujący |
To trochę głupie rozporządzenie – bo przecież co
komu do tego co ktoś inny je – ale trudno spodziewać się jakichś
mądrych po organizacji określającej dekretami krzywiznę bananów
czy taksonomię ślimaków.
Oczywiście trochę sobie żartuję –
w rozporządzeniu chodzi o to, żeby można było na przykład do
pasztetu oprócz sojowego granulatu dodawać także mączkę ze
świerszcza czy inszego insekta – ale to nie zmienia faktu, że nie
ma sensu wprowadzać takich regulacji. Jeśli ktoś chce kupić
pasztet z dodatkiem białka sojowego czy owadziego czemu miałby tego
nie robić? Zwłaszcza, że białko owadzie pełnowartościowe (czego
o komponentach roślinnych powiedzieć nie lza), cacane i w ogóle
tańsze w uzyskaniu niż świńskie, królicze, a może nawet
drobiowe. Wolna wola. Chociaż – tu trochę się obawiam – może
być to furtka do systemowego wykluczania z diety unioe***pejczyków
mięsa: niestety takie lobby istnieje, rośnie w siłę. I jest
całkowicie antyludzkie, oczywiście. Tylko w społeczeństwach ogłupiałych od nadmiaru bogactwa może narodzić się trend
niejedzenia najlepszego dostępnego źródła białka – czyli
produktów zwierzęcych. Dlatego m.in. lubię jeździć w Dzikie Kraje – tam chłop jest chłop, baba jest baba, a jedzenie służyć
ma przeżyciu. Czasem też bywa smaczne.
W Dzikich Krajach jada
się bowiem wszystko, co się da. U nas zapomnieliśmy już jak na
talerzu smakuje pokrzywa czy lebioda (jest to trochę spowodowane
tym, że były to warzywa uważane za potrawy głodowe – i często
rzeczywiście ratowały przed śmiercią; to, że są smaczniejsze od
takiej rukoli czy szpinaku to dodatkowy bonus) – w Dzikich Krajach
nie. Ochotki, świerszcze, pędraki nadal ratują życie w biednych
wioskach Afryki, Azji czy Ameryki Południowej – i tam fanaberie
żywieniowe typu weganizm nigdy nie zostaną zrozumiane.
W
bogatszych rejonach Dzikich Krajów te potrawy głodowe stają się –
lub stały – rarytasami albo atrakcjami turystycznymi. Taki los
spotkał przecież poczciwe winniczki kojarzone z europejskim Dzikim
Krajem Francją, frutti di mare znane jako robaki z morza czy nasze
borowiki i podgrzybki. Najohydniejszą (właściwie powinienem
napisać: najciekawszą) z takich potraw są chyba azjatyckie
jaskółcze gniazda – czyli zrobione głównie z błota domki
salangany. Nie wiem, czy są smaczne – ale, jako zbudowane z ziemi
muszą być zdrowe, nie? Przecież wiadomo: grunt to zdrowie.
Owady
jadłem wielokrotnie – i to zanim Polska wstąpiła do Unii
E***pejskiej – i wiem z autopsji, że dzikie insekty w naszym
klimacie po prostu są nieopłacalne. Kilka godzin łowienia
prostoskrzydłych (świerszcze, pasikoniki, koniki polne) w Spalskim Parku Krajobrazowym (były to badania naukowe, żadne kłusownictwo
czy inne takie) wystarczyło zaledwie na niewielką kolacyjną
przekąskę – chwała, że mieliśmy też piwo, które uzupełniło
niedobór kalorii (i witamin z grupy B oraz C). Wysiłek
nieproporcjonalny do zysku. Podobnie takie nasze mrówki – owszem,
dosyć liczne na pierwszy rzut oka, ale w porównaniu z krajami
tropikalnymi nie chcą zabić niewielkie.
Inaczej sprawa ma się
w Dzikich Krajach – tam, w tropikach, w dżungli, produkcja owadów
jest po prostu gigantyczna (podobnie jak i ich rozmiary – dżunglowe
motyle są większe od miejscowych kolibrów). Mrówki (te, które
nie chcą zabić Białasa) czy termity występują w takich
ilościach, że spokojnie umożliwią przeżycie komuś kto, nie daj
Boże, zagubi się w tamtym rejonie Świata – miejscowe owoce mogą
być trujące, a termity, w smaku balsamiczne (o czym już pisałem),
na pewno trujące nie są.
Tak, tam owady są ważnym źródłem
białka.
A co ze smakiem?
Cóż. Ostrygi. Winniczki.
Stuletnie jaja. Kawior. No szału nie ma, prawda? Właśnie. Są
ohydne – ale drogie, więc każdy, kto spróbuje mówi: mniam,
mniam, jakie wykwintne – zamiast przyznać, że dał się oszwabić
szefowi kuchni czy bedekerowi.
Owady pod względem smakowym są –
moim zdaniem – ciut lepsze. Oczywiście nie będzie to żaden
cymes, ale zawsze. Ktoś, kto śledzi blog na pewno wie, że utarte
mrówki i termity uważam za doskonały balsamiczny winegret, że
prażone pasikoniki są przepiękną – chipsowo-popkornową –
przekąską, że pędraki...
O pędrakach nie było. Smakują jak
kurczak – co oznacza, że są niezbyt inwazyjne na języku. Ale
nasze pędraczki – szkodniki, więc zjadanie ich jest bardzo
pożyteczne – są niewielkie. Co innego w Dzikich Krajach –
amazońscy krewni naszych chrabąszczy są dużo, dużo większe.
Mówi się tam na nie suri – i żyją w zbutwiałym drewnie,
pałaszując je aż im się uszy różne wyrostki trzęsą (pędrak to
– z biologicznego punktu widzenia – rodzaj owadziej larwy,
najczęściej występuje u chrząszczy; możliwe, że u innych grup
owadów też, ale nie mam pewności, ja jadłem spotkałem tylko
chrząszczowe).
Pędraki suri w butwiejącym drewnie |
Gdzie można na takie cudo trafić? I jak je
zjeść?
Suri w całej okazałości |
Ja spotkałem te larwy w okolicach Pucallpy w Peru –
sporego i niezwykle parchatego miasta nad Ukajali – a mówiąc
dokładniej – w dżunglowej restauracji serwującej właśnie to
danie (działającej prze lodży – lodża, lodge, to nazwa
określająca dżunglową agroturystykę: drewniany ośrodek w środku
niczego, skąd Białasy mogą wyruszać na ścieżki zdrowia spacery
po niebezpiecznym lesie zwanym dżunglą).
Pucallpa - miasto w dżungli |
W głębokiej dżungli
można by zapewne jeść suri na surowo, ale lepiej chyba usmażyć
je w głębokim oleju – jak frytki.
Larwy stają się pod
wpływem temperatury martwe chrupiące (bardziej) oraz nabierają
aromatu skwarków.
Gotowe danie (foto: J. Repetto) |
Cóż – dałem onego dnia ekwiwalent 20
złotych (normalny obiad kosztował jakieś 7-8 PLN, i choć składał
się głównie z ryżu i kurczaka był dużo bardziej zapychający
sycący) za kilka sporych skwarków. Oraz tajemniczą żółto-różową
kulkę.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że się najadłem,
niemniej smażone pędraki na pewno są lepsze od takich dajmy
na to ostryg. Sama zaś kulka – tacacho – okazała się daniem
regionalnym w tej części Amazonii składającym się z bananów
oraz możliwe, że nie popsutych kawałków peruwiańskich wędlin
czyli salchichias. Była też całkiem smaczna.
Czy warto
skosztować suri?
Suri i tacacho |
Oczywiście, jeśli tylko będziecie mieli
okazję – zresztą zawsze warto jeść to, co lokalsi – i tam
gdzie oni (często będą to miejsca, którym s***pid w Unii
E***pejskiej nie pozwoliłby istnieć). Zawsze staram się tak robić
– nie tylko z chęci poznania nowych smaków: jak się od razu
przeskoczy na lokalną kuchnię dolegliwości związane ze zmianą
flory jelitowej (mi nieznane) pojawią się wtedy, kiedy chcemy –
na początku pobytu, a nie nie wiadomo kiedy nagle z przyczajki. No i
w takich knajpach jest taniej niż w garkuchniach turystycznych.
No
zacząłem o dżungli, bananach, miejscowych przysmakach... To w
następnych wpisach będzie o nietypowym jedzeniu, tropikalnych jagodach i – kilkukrotnie zapewne – lesie deszczowym.
Trzeba przyznac, ze jest to nadal bardzo kontrowersyjny temat w naszym kraju.
OdpowiedzUsuńNie wiem czemu🤔
Usuń