Tłumacz

16 lipca 2021

Robale

    Pod koniec maja Roku Pańskiego 2021 pewna ponadnarodowa organizacja, mająca w założeniu być stowarzyszeniem niepodległych państw (nazwa WNP, Wspólnota Niepodległych Państw została już wykorzystana, więc wybrano inną, UE – Unia E***pejska) stwierdziła, że dopuszcza stosowanie na swoim terytorium w żywności komponentów owadzich. Znaczy, że można już – legalnie – na terytorium tego tworu jeść robale.

Biedronka - owad z gruntu trujący

    To trochę głupie rozporządzenie – bo przecież co komu do tego co ktoś inny je – ale trudno spodziewać się jakichś mądrych po organizacji określającej dekretami krzywiznę bananów czy taksonomię ślimaków.
    Oczywiście trochę sobie żartuję – w rozporządzeniu chodzi o to, żeby można było na przykład do pasztetu oprócz sojowego granulatu dodawać także mączkę ze świerszcza czy inszego insekta – ale to nie zmienia faktu, że nie ma sensu wprowadzać takich regulacji. Jeśli ktoś chce kupić pasztet z dodatkiem białka sojowego czy owadziego czemu miałby tego nie robić? Zwłaszcza, że białko owadzie pełnowartościowe (czego o komponentach roślinnych powiedzieć nie lza), cacane i w ogóle tańsze w uzyskaniu niż świńskie, królicze, a może nawet drobiowe. Wolna wola. Chociaż – tu trochę się obawiam – może być to furtka do systemowego wykluczania z diety unioe***pejczyków mięsa: niestety takie lobby istnieje, rośnie w siłę. I jest całkowicie antyludzkie, oczywiście. Tylko w społeczeństwach ogłupiałych od nadmiaru bogactwa może narodzić się trend niejedzenia najlepszego dostępnego źródła białka – czyli produktów zwierzęcych. Dlatego m.in. lubię jeździć w Dzikie Kraje – tam chłop jest chłop, baba jest baba, a jedzenie służyć ma przeżyciu. Czasem też bywa smaczne.
    W Dzikich Krajach jada się bowiem wszystko, co się da. U nas zapomnieliśmy już jak na talerzu smakuje pokrzywa czy lebioda (jest to trochę spowodowane tym, że były to warzywa uważane za potrawy głodowe – i często rzeczywiście ratowały przed śmiercią; to, że są smaczniejsze od takiej rukoli czy szpinaku to dodatkowy bonus) – w Dzikich Krajach nie. Ochotki, świerszcze, pędraki nadal ratują życie w biednych wioskach Afryki, Azji czy Ameryki Południowej – i tam fanaberie żywieniowe typu weganizm nigdy nie zostaną zrozumiane.
    
W bogatszych rejonach Dzikich Krajów te potrawy głodowe stają się – lub stały – rarytasami albo atrakcjami turystycznymi. Taki los spotkał przecież poczciwe winniczki kojarzone z europejskim Dzikim Krajem Francją, frutti di mare znane jako robaki z morza czy nasze borowiki i podgrzybki. Najohydniejszą (właściwie powinienem napisać: najciekawszą) z takich potraw są chyba azjatyckie jaskółcze gniazda – czyli zrobione głównie z błota domki salangany. Nie wiem, czy są smaczne – ale, jako zbudowane z ziemi muszą być zdrowe, nie? Przecież wiadomo: grunt to zdrowie.
    Owady jadłem wielokrotnie – i to zanim Polska wstąpiła do Unii E***pejskiej – i wiem z autopsji, że dzikie insekty w naszym klimacie po prostu są nieopłacalne. Kilka godzin łowienia prostoskrzydłych (świerszcze, pasikoniki, koniki polne) w Spalskim Parku Krajobrazowym (były to badania naukowe, żadne kłusownictwo czy inne takie) wystarczyło zaledwie na niewielką kolacyjną przekąskę – chwała, że mieliśmy też piwo, które uzupełniło niedobór kalorii (i witamin z grupy B oraz C). Wysiłek nieproporcjonalny do zysku. Podobnie takie nasze mrówki – owszem, dosyć liczne na pierwszy rzut oka, ale w porównaniu z krajami tropikalnymi nie chcą zabić niewielkie.
    Inaczej sprawa ma się w Dzikich Krajach – tam, w tropikach, w dżungli, produkcja owadów jest po prostu gigantyczna (podobnie jak i ich rozmiary – dżunglowe motyle są większe od miejscowych kolibrów). Mrówki (te, które nie chcą zabić Białasa) czy termity występują w takich ilościach, że spokojnie umożliwią przeżycie komuś kto, nie daj Boże, zagubi się w tamtym rejonie Świata – miejscowe owoce mogą być trujące, a termity, w smaku balsamiczne (o czym już pisałem), na pewno trujące nie są.
    Tak, tam owady są ważnym źródłem białka.
    A co ze smakiem?
    Cóż. Ostrygi. Winniczki. Stuletnie jaja. Kawior. No szału nie ma, prawda? Właśnie. Są ohydne – ale drogie, więc każdy, kto spróbuje mówi: mniam, mniam, jakie wykwintne – zamiast przyznać, że dał się oszwabić szefowi kuchni czy bedekerowi.
    Owady pod względem smakowym są – moim zdaniem – ciut lepsze. Oczywiście nie będzie to żaden cymes, ale zawsze. Ktoś, kto śledzi blog na pewno wie, że utarte mrówki i termity uważam za doskonały balsamiczny winegret, że prażone pasikoniki są przepiękną – chipsowo-popkornową – przekąską, że pędraki...
    O pędrakach nie było. Smakują jak kurczak – co oznacza, że są niezbyt inwazyjne na języku. Ale nasze pędraczki – szkodniki, więc zjadanie ich jest bardzo pożyteczne – są niewielkie. Co innego w Dzikich Krajach – amazońscy krewni naszych chrabąszczy są dużo, dużo większe. Mówi się tam na nie suri – i żyją w zbutwiałym drewnie, pałaszując je aż im się uszy różne wyrostki trzęsą (pędrak to – z biologicznego punktu widzenia – rodzaj owadziej larwy, najczęściej występuje u chrząszczy; możliwe, że u innych grup owadów też, ale nie mam pewności, ja jadłem spotkałem tylko chrząszczowe).

Pędraki suri w butwiejącym drewnie

    Gdzie można na takie cudo trafić? I jak je zjeść?

Suri w całej okazałości

    Ja spotkałem te larwy w okolicach Pucallpy w Peru – sporego i niezwykle parchatego miasta nad Ukajali – a mówiąc dokładniej – w dżunglowej restauracji serwującej właśnie to danie (działającej prze lodży – lodża, lodge, to nazwa określająca dżunglową agroturystykę: drewniany ośrodek w środku niczego, skąd Białasy mogą wyruszać na ścieżki zdrowia spacery po niebezpiecznym lesie zwanym dżunglą).

Pucallpa - miasto w dżungli

    W głębokiej dżungli można by zapewne jeść suri na surowo, ale lepiej chyba usmażyć je w głębokim oleju – jak frytki.
    Larwy stają się pod wpływem temperatury martwe chrupiące (bardziej) oraz nabierają aromatu skwarków.

Gotowe danie (foto: J. Repetto)

    Cóż – dałem onego dnia ekwiwalent 20 złotych (normalny obiad kosztował jakieś 7-8 PLN, i choć składał się głównie z ryżu i kurczaka był dużo bardziej zapychający sycący) za kilka sporych skwarków. Oraz tajemniczą żółto-różową kulkę.
    Skłamałbym, gdybym powiedział, że się najadłem, niemniej smażone pędraki na pewno są lepsze od takich dajmy na to ostryg. Sama zaś kulka – tacacho – okazała się daniem regionalnym w tej części Amazonii składającym się z bananów oraz możliwe, że nie popsutych kawałków peruwiańskich wędlin czyli salchichias. Była też całkiem smaczna.
    Czy warto skosztować suri?

Suri i tacacho

    Oczywiście, jeśli tylko będziecie mieli okazję – zresztą zawsze warto jeść to, co lokalsi – i tam gdzie oni (często będą to miejsca, którym s***pid w Unii E***pejskiej nie pozwoliłby istnieć). Zawsze staram się tak robić – nie tylko z chęci poznania nowych smaków: jak się od razu przeskoczy na lokalną kuchnię dolegliwości związane ze zmianą flory jelitowej (mi nieznane) pojawią się wtedy, kiedy chcemy – na początku pobytu, a nie nie wiadomo kiedy nagle z przyczajki. No i w takich knajpach jest taniej niż w garkuchniach turystycznych.
    No zacząłem o dżungli, bananach, miejscowych przysmakach... To w następnych wpisach będzie o nietypowym jedzeniu, tropikalnych jagodach i – kilkukrotnie zapewne – lesie deszczowym.

2 komentarze:

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...