Działo się to dawno temu, w czasach
kiedy bramy trojańskie zamykano na zatrzaski a słońce podpierano
kołkami gdy – przynajmniej oficjalnie – kończyła się w Polsce
blisko 50-letnia okupacja sowiecka. Jeżeli ktoś to pamięta, to
dobrze, jeśli nie, to przypominam: prezydentem kraju został
wojskowy zbrodniarz i dawny agent służb specjalnych w (ówcześnie)
stopniu generała, pierwszym niekomunistycznym premierem (tzw. Sejmu
Kontraktowego) w Europie Środkowej działacz marksistowski (w skład
jego rządu wszedł inny generał-zbrodniarz), a radzieckie armie Grupy Północnej Wojsk Układu Warszawskiego dalej tkwiły w swoich
miejscowych garnizonach. Takie oto szło nowe. A wkrótce przyjść
miało jeszcze nowsze – odbyć miały się pierwsze w całej
historii Polski powszechne wybory prezydenckie – w których
startował m.in ów wspominany postmarksistowski premier oraz dawny
tajny współpracownik służb specjalnych (a także pewien
tajemniczy Peruwiańczyk, który ku ogólnemu zdziwieniu – i
przerażeniu części ówczesnych decydentów – wszedł do drugiej
tury deklasując urzędującego premiera).
Symbol sowieckiej okupacji Polski
Ale żeby nie było – rzeczywiście
szło nowe. W miastach uwolniona tzw. Reformą Wilczka eksplodowała
prywatna przedsiębiorczość (wkrótce ten twórczy duch kapitalizmu
miał zostać stłamszony ekonomicznym planem tego pana, wiecie, co
to musiał – już wtedy – odejść), na półkach sklepowych
zaczęło leżeć coś więcej niż ocet, pojawiała się
niezależna prasa (szybko wyparta z rynku przez zależną), kolorowe
reklamy... Na wsiach i w malutkich miasteczkach oczywiście ta
zmiana była odbierana trochę inaczej – i mniej zauważalna. Nadal
działały niewielkie zakłady rzemieślnicze, piekarnie (do czasu –
dziś nie ma już po nich praktycznie żadnych śladów), każdy
gospodarz miał kilka sztuk bydła/trzody (do czasu – dziś nie ma
już po nich praktycznie żadnych śladów), pojawiały się jednak i
nowości, w postaci pierwszych prywatnych sklepów oferujących także
produkty wcześniej niedostępne (do czasu – dziś nie ma już po
nich... jakieś ślady są, ale niewielkie).
Wieś postpegeerowska
Ja zapamiętałem
ten czas jako ostatnie lata kiedy polska wieś pachniała. Dobra,
zabrzmiało to dziwnie, ale – o czym już wspominałem – jestem
węchowcem, stąd takie stwierdzenie. Nie bezpodstawne, co za chwilę
postaram się udowodnić, a wtedy uspokojony przejdę do clue wpisu –
czyli wakacyjnych rytmów. Najpierw o zapachu.
Chaber bławatek - onegdaj popularny chwast
Otóż lata owego
przełomu to ostatni czas, kiedy nasze rolnictwo było właściwie
pozbawione chemii (uwaga: nie dotyczy to gospodarstw państwowych, PGR-ów, gdzie w produkcję rolną walono tyle chemii, że dziś nie mieści się to w głowie: nawet cenzura w swoich wytycznych zakazywała informowania o zatruciach skażoną żywnością) – w socjalistycznej gospodarce niedoborów czasów
radzieckiej okupacji herbi-, pesty- czy innych -cydów
zwyczajnie brakowało – stąd na miedzach, okrajkach, ba, w
uprawach, rosły setki chwastów – nierzadko wspaniale pachnących
kwiatów (Brat ową bujność wegetacji przypłacił razu pewnego
zapaleniem spojówek). Obecność koni i krów – poza walorami
zapachowymi – wypasanych ekstensywnie (znaczy na polu – bydło
mleczne karmiono sianem, nie jakimiś granulkami, więc mleko – ciepłe, prosto od krowy – miało smak mleka, nie paszy)
gwarantowała kwietne łąki (łąka to najbogatszy w naszej strefie
klimatycznej ekosystem, antropogeniczny, fakt, lecz – tu modne
słowo – najbardziej bioróżnorodny). A do tego stare i niezbyt
efektywne odmiany drzew owocowych – dające produkty może i
nie bardzo przystające do obecnych wymogów marketowych konsumentów,
za to pachnące i intensywne w smaku. Lato – czas żniw – i
jesień – czas wykopków (względnie kampanii buraczanej) były do
tego niezwykle pogodne (tak ja to pamiętam, ale może zmyślam).
Wiecie, takie... Jak kluski. Leniwe.
Dawna odmiana jabłoni: reneta landsberska
Mak polny: drzewiej popularny
I w ten naturalny, powolny klimat przebojem
wdarła się – wraz z powiewem tzw. Wolności – piosenka idealnie
pasująca – w moim odczuciu – do tego czasu, czasu dusznego lata,
czasu przełomu, czasu, dodajmy, który za chwilę miał zniknąć
pochłonięty zachodnią nowoczesnością i prymitywnym konsumpcjonizmem: Lambada.
Z kolorowych (bądź czarno-białych,
choć wtedy efekt był mniejszy) kineskopów telewizorów, z
tranzystorowych radioodbiorników (i kineskopy, i tranzystory wkrótce
zresztą podzieliły los niezchemikalizowanego rolnictwa) leciało
słynne "szoraj gusti fo" brazylijskiego (dobra, naprawdę byli z Francji, ale co tam) zespołu Kaoma,
kiecka-lambadziara została hitem mody (u dziewcząt, ma się
rozumieć – wtedy były, normalnie, dwie płcie), a
charakterystyczny rytm "csy csy-csy", przerywany okrzykami wokalisty,
wcinał się w koromysły. Nie mogłem wtedy przypuszczać, że
następny raz z tym leniwym (i nieco sentymentalnym) rytmem moich
wakacji spotkam się jakieś 30 później. 8 tysięcy kilometrów
dalej. I 3500 metrów wyżej. W Andach.
Wioska w Andach
No, może nie w najwyższych partiach gór, ale wszędzie tam, gdzie przebywali
miejscowi (oraz gdzie znajdowały się – już nie tranzystorowe –
radioodbiorniki) słychać było charakterystyczny rytm Lambady oraz
dobiegające z głośników gromkie zakrzyki "aaay"
wokalistów.
Cumbia – bo tak nazywał się ten typ muzyki –
chyba właśnie z Andów (nie dziwota, że mówi się na to disco
andino) rozlała się po całej Ameryce Łacińskiej. Spotykałem ją
na pustynnymwybrzeżu, spotykałem w wilgotnej dżungli. Jedząc
prawdopodobnie świeże ceviche, pędraki suri czy cuy al horno
zawsze towarzyszył mi jej rytm. Csy, csy-csy. Csy,
csy-csy...
Panamericana na wybrzeżu
Inwazje na pustyni
Prowincjonalne miasto w tropikach
Rzeka Madre de Dios w dżungli
Wgryzał się w mózg i stawał się po prostu jednym
z elementów krajobrazu. I właśnie na andyjskim Altiplano –
niezbyt, zdawałoby się, gościnnym wysokogórskim płaskowyżu
(trochę pleonazm – masło maślane: altiplano to dosłownie
płaskowyż) wrócił dobrze znany rytm wakacji szczenięcych lat.
Skłamałbym mówiąc, że z ócz popłynęły mi łzy wzruszenia, a
serce mocniej zabiło (właściwie na wysokości prawie 4 kilometrów
serce nizinnego Gringo musi się mocno napocić, ale nie mówimy tu o
fizjologii), ale zrobiło się całkiem miło i sentymentalnie.
Solnisko na Altiplano
Był
też jeden mały szkopuł: piosenka była niby ta sama, a jednak
inna. Czyżby ktoś z andyjskich twórców popełnił był cover
legendarnej Lambady? Odpowiedź na to pytanie w drugiej części wpisu – w poniedziałek.
W wersji na komputer linki do teledysków muzycznych się wyświetlają, na urządzeniach mobilnych mam problem - więc jak komuś nie bangla, to polecam jednak komputer. Bez tych wideo wpis jest trochę bez sensu.
W wersji na komputer linki do teledysków muzycznych się wyświetlają, na urządzeniach mobilnych mam problem - więc jak komuś nie bangla, to polecam jednak komputer. Bez tych wideo wpis jest trochę bez sensu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Autor