Tłumacz

2 lipca 2021

Rytm wakacji cz. 1

Wakacyjny zachód słońca

    Działo się to dawno temu, w czasach kiedy bramy trojańskie zamykano na zatrzaski a słońce podpierano kołkami gdy – przynajmniej oficjalnie – kończyła się w Polsce blisko 50-letnia okupacja sowiecka. Jeżeli ktoś to pamięta, to dobrze, jeśli nie, to przypominam: prezydentem kraju został wojskowy zbrodniarz i dawny agent służb specjalnych w (ówcześnie) stopniu generała, pierwszym niekomunistycznym premierem (tzw. Sejmu Kontraktowego) w Europie Środkowej działacz marksistowski (w skład jego rządu wszedł inny generał-zbrodniarz), a radzieckie armie Grupy Północnej Wojsk Układu Warszawskiego dalej tkwiły w swoich miejscowych garnizonach. Takie oto szło nowe. A wkrótce przyjść miało jeszcze nowsze – odbyć miały się pierwsze w całej historii Polski powszechne wybory prezydenckie – w których startował m.in ów wspominany postmarksistowski premier oraz dawny tajny współpracownik służb specjalnych (a także pewien tajemniczy Peruwiańczyk, który ku ogólnemu zdziwieniu – i przerażeniu części ówczesnych decydentów – wszedł do drugiej tury deklasując urzędującego premiera).

Symbol sowieckiej okupacji Polski

    Ale żeby nie było – rzeczywiście szło nowe. W miastach uwolniona tzw. Reformą Wilczka eksplodowała prywatna przedsiębiorczość (wkrótce ten twórczy duch kapitalizmu miał zostać stłamszony ekonomicznym planem tego pana, wiecie, co to musiał – już wtedy – odejść), na półkach sklepowych zaczęło leżeć coś więcej niż ocet, pojawiała się niezależna prasa (szybko wyparta z rynku przez zależną), kolorowe reklamy...
   
Na wsiach i w malutkich miasteczkach oczywiście ta zmiana była odbierana trochę inaczej – i mniej zauważalna. Nadal działały niewielkie zakłady rzemieślnicze, piekarnie (do czasu – dziś nie ma już po nich praktycznie żadnych śladów), każdy gospodarz miał kilka sztuk bydła/trzody (do czasu – dziś nie ma już po nich praktycznie żadnych śladów), pojawiały się jednak i nowości, w postaci pierwszych prywatnych sklepów oferujących także produkty wcześniej niedostępne (do czasu – dziś nie ma już po nich... jakieś ślady są, ale niewielkie).

Wieś postpegeerowska

    Ja zapamiętałem ten czas jako ostatnie lata kiedy polska wieś pachniała.
    Dobra, zabrzmiało to dziwnie, ale – o czym już wspominałem – jestem węchowcem, stąd takie stwierdzenie. Nie bezpodstawne, co za chwilę postaram się udowodnić, a wtedy uspokojony przejdę do clue wpisu – czyli wakacyjnych rytmów. Najpierw o zapachu.

Chaber bławatek - onegdaj popularny chwast

    Otóż lata owego przełomu to ostatni czas, kiedy nasze rolnictwo było właściwie pozbawione chemii (uwaga: nie dotyczy to gospodarstw państwowych, PGR-ów, gdzie w produkcję rolną walono tyle chemii, że dziś nie mieści się to w głowie: nawet cenzura w swoich wytycznych zakazywała informowania o zatruciach skażoną żywnością) – w socjalistycznej gospodarce niedoborów czasów radzieckiej okupacji herbi-, pesty- czy innych -cydów zwyczajnie brakowało – stąd na miedzach, okrajkach, ba, w uprawach, rosły setki chwastów – nierzadko wspaniale pachnących kwiatów (Brat ową bujność wegetacji przypłacił razu pewnego zapaleniem spojówek). Obecność koni i krów – poza walorami zapachowymi – wypasanych ekstensywnie (znaczy na polu – bydło mleczne karmiono sianem, nie jakimiś granulkami, więc mleko – ciepłe, prosto od krowy – miało smak mleka, nie paszy) gwarantowała kwietne łąki (łąka to najbogatszy w naszej strefie klimatycznej ekosystem, antropogeniczny, fakt, lecz – tu modne słowo – najbardziej bioróżnorodny). A do tego stare i niezbyt efektywne odmiany drzew owocowych – dające produkty może i nie bardzo przystające do obecnych wymogów marketowych konsumentów, za to pachnące i intensywne w smaku. Lato – czas żniw – i jesień – czas wykopków (względnie kampanii buraczanej) były do tego niezwykle pogodne (tak ja to pamiętam, ale może zmyślam). Wiecie, takie... Jak kluski. Leniwe.

Dawna odmiana jabłoni: reneta landsberska
Mak polny: drzewiej popularny

    I w ten naturalny, powolny klimat przebojem wdarła się – wraz z powiewem tzw. Wolności – piosenka idealnie pasująca – w moim odczuciu – do tego czasu, czasu dusznego lata, czasu przełomu, czasu, dodajmy, który za chwilę miał zniknąć pochłonięty zachodnią nowoczesnością i prymitywnym konsumpcjonizmem: Lambada.

    Z kolorowych (bądź czarno-białych, choć wtedy efekt był mniejszy) kineskopów telewizorów, z tranzystorowych radioodbiorników (i kineskopy, i tranzystory wkrótce zresztą podzieliły los niezchemikalizowanego rolnictwa) leciało słynne "szoraj gusti fo" brazylijskiego (dobra, naprawdę byli z Francji, ale co tam) zespołu Kaoma, kiecka-lambadziara została hitem mody (u dziewcząt, ma się rozumieć – wtedy były, normalnie, dwie płcie), a charakterystyczny rytm "csy csy-csy", przerywany okrzykami wokalisty, wcinał się w koromysły.
    Nie mogłem wtedy przypuszczać, że następny raz z tym leniwym (i nieco sentymentalnym) rytmem moich wakacji spotkam się jakieś 30 później. 8 tysięcy kilometrów dalej. I 3500 metrów wyżej.
    W Andach.

Wioska w Andach

    No, może nie w najwyższych partiach gór, ale wszędzie tam, gdzie przebywali miejscowi (oraz gdzie znajdowały się – już nie tranzystorowe – radioodbiorniki) słychać było charakterystyczny rytm Lambady oraz dobiegające z głośników gromkie zakrzyki "aaay" wokalistów.

    Cumbia – bo tak nazywał się ten typ muzyki – chyba właśnie z Andów (nie dziwota, że mówi się na to disco andino) rozlała się po całej Ameryce Łacińskiej. Spotykałem ją na pustynnym wybrzeżu, spotykałem w wilgotnej dżungli. Jedząc prawdopodobnie świeże ceviche, pędraki suri czy cuy al horno zawsze towarzyszył mi jej rytm. Csy, csy-csy. Csy, csy-csy...

Panamericana na wybrzeżu
Inwazje na pustyni
Prowincjonalne miasto w tropikach
Rzeka Madre de Dios w dżungli

    Wgryzał się w mózg i stawał się po prostu jednym z elementów krajobrazu.
    I właśnie na andyjskim Altiplano – niezbyt, zdawałoby się, gościnnym wysokogórskim płaskowyżu (trochę pleonazm – masło maślane: altiplano to dosłownie płaskowyż) wrócił dobrze znany rytm wakacji szczenięcych lat. Skłamałbym mówiąc, że z ócz popłynęły mi łzy wzruszenia, a serce mocniej zabiło (właściwie na wysokości prawie 4 kilometrów serce nizinnego Gringo musi się mocno napocić, ale nie mówimy tu o fizjologii), ale zrobiło się całkiem miło i sentymentalnie.

Solnisko na Altiplano

    Był też jeden mały szkopuł: piosenka była niby ta sama, a jednak inna. Czyżby ktoś z andyjskich twórców popełnił był cover legendarnej Lambady?
    Odpowiedź na to pytanie w drugiej części wpisu – w poniedziałek.

1 komentarz:

  1. W wersji na komputer linki do teledysków muzycznych się wyświetlają, na urządzeniach mobilnych mam problem - więc jak komuś nie bangla, to polecam jednak komputer. Bez tych wideo wpis jest trochę bez sensu.

    Pozdrawiam
    Autor

    OdpowiedzUsuń

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...