Tłumacz

26 stycznia 2024

Ulice Filadelfii

    Streets of Philadelphia to oczywiście jeden z największych przebojów Bruce'a Springsteena, a sama Philadelphia to jedno z najważniejszych miast w niezbyt długiej historii Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ale nie o tym mieście jest ten wpis. Filadelfią w czasach hellenistycznych zwano współczesny Amman, pełną zabytków stolicę Jordanii. Ale i tak wszyscy olewają miasto i jadą oglądać słynną Petrę, więc o Ammanie też nie będzie.
Pustynna Petra
    Będzie o niewielkim – to znaczy ogólnie niewielkim, bo jak na Gran Chaco to prawdziwa jedenastotysięczna metropolia – miasteczku założonym jako Fernheim, założonym przez niemieckich imigrantów i leżącym w sercu alemańskiego osadnictwa w tej części Paragwaju, bo potomkowie Niemców mieszkają też w innych częściach kraju, ba, nad Paraną mamy także wioski imigrantów z Polski, pamiętających o swoich korzeniach.
Niemieckie osadnictwo
    Miejscowi też pamiętają o swoim dziedzictwie – gdy wreszcie dotarliśmy tu po wielu godzinach podróży przez ten niegościnny region ukazały się nam takie kwiatki jak chociażby ulica Hindenburga.
Ulice Filadelfii, tu tu tuu, tu tu tuu.
    Skąd zaś są tutaj Niemcy? No, na pewno nie przyjechali tutaj po II wojnie światowej (a przynajmniej nie wszyscy, jeśli wiecie co mam na myśli). To bardzo często emigracja ekonomiczna z XIX wieku – miliony ludzi, głównie biednych rolników, wyjechały wtedy do Nowego Świata w poszukiwaniu lepszego życia – i rzeczywiście wielu znalazło (na przykład w Brazylii jest miasto Warta – choć nie na cześć mej rodzinnej miejscowości, a ku pamięci rzeki płynącej także przez Wielkopolskę).
Dom kolonialny
    Inną grupą – choć tu akurat także niemieckojęzycznych (część z nich mówi do dziś plattdeutschem, albo dialektem, albo całkiem innym językiem z północnych Niemiec) – byli dysydenci religijni, na przykład mennonici.
Muzeum poświęcone Menno Simonsowi w Filadelfii
    Ta chrześcijańska sekta powstała kilkaset lat temu w Niderlandach, i właściwie od samego początku była przeganiana i prześladowana przez wszystkich dookoła. Dopiero w Nowym Świecie znaleźli dość miejsca dla siebie, zresztą Ameryki są miejscem gdzie różne dziwne ruchy religijne kwitną na potęgę – o sekcie jezusów wspominałem już któregoś razu, a o israelitas może jeszcze opowiem w którymś z kolejnych wpisów.
Południowoamerykańska sekta jezusów
    Niedaleko Filadelfii znajdują się zresztą mennonickie kolonie, ale nie udało się ich odwiedzić. Samych mennonitów (albo ludzi reprezentujących podobne ultrakonserwatywne grupy, nie wiem) widziałem na lotnisku w boliwijskim Santa Cruz – poznać ich można po strojach rodem z XVII wieku oraz po tym, że nie używają guzików. Zresztą jakby ktoś chciał poszukać śladów mennonickich wcale nie musi jechać do Paragwaju czy Niderlandów – na Żuławach pozostało po nich kilka drewnianych domów podcieniowych i parę cmentarzy. Uciekli przed nadciągającą Armią Czerwoną – i tuszę, słusznie zrobili. Efektem tego eksodusu było zaniedbanie przez komunistów infrastruktury wodnej w delcie Wisły, i przez wiele lat po wojnie ta żyzna kraina była wyłączona z użytkowania.
Chata mennonicka na przedmieściach Gdańska
    Są bowiem mennonici genialnymi wręcz rolnikami. Do serca wzięli sobie bowiem biblijny cytat "czyńcie sobie ziemię poddaną" – i robią to z wyśmienitym skutkiem. Tam, gdzie się pojawiają rola zaczyna bowiem lepiej rodzić. Nawet ta z pozoru nieurodzajna, jak bagna Żuław czy półpustynie Gran Chaco. Mennonici wiedzą, że w wyniku wygnania z Raju "w pocie trudzie uprawiać będą ziemię, a ona będzie rodzić osty" – nie narzekają więc na swój los, a ciężko pracując sprawiają, że ziemia staje się miejscem lepszym do życia. Za swój ultrakonserwatyzm są oczywiście wyśmiewani przez nowocześniaków (głównie tych, którzy mają dwie lewe ręce do roboty, piją sojowe latte i nie wiedzą ile jest płci), ale nie przejmują się tym. Ba, wbrew współczesnym trendom nie wyrzucają popsutych rzeczy – tylko je naprawiają. Prawdziwy, a nie udawany na Zachodzie, recykling. Mimo różnic doktrynalnych pełen szacunek – wiedzą, że trzeba być jakimś: zimnym albo gorącym. Jak ktoś jest letnią kluchą, która chciałaby przejść przez życie po najmniejszej linii oporu, ten będzie miał przegwizdane. Znaczy, będzie lament i zgrzytanie zębów.
Traktor z epoki
    Wróćmy jeszcze na chwilę do niemieckości tych terenów. Oto spacerując ulicami Filadelfii natknąłem się na Bramę Czerwoną – postawioną w latach 20-tych zeszłego stulecia dla uhonorowania Rosji Radzieckiej – czy może już ZSRS.
Brama Czerwona - ku czci ZSRS
    Cóż, mimo innego kontynentu miejscowi nie zapomnieli o przyjaźni niemiecko-rosyjskiej. W końcu do dziś w Berlinie stoi pomnik świętego Jerzego zabijającego smoka – znaczy się herb Moskwy – podarowany Niemcom przez carów z dynastii Romanowów (swoją drogą bardziej niemiecką niż rosyjską). A ludzie z zachodniej Europy często się dziwią, że Polacy mało się uśmiechają. A z czego się tu cieszyć mając takich sąsiadów.
Herb Moskwy w Berlinie - ku czci Romanowów
    No i czymże by było współczesne niemieckie miasto bez kebaba? Właśnie. Nic dziwnego, że przy jednej z głównych ulic miasta (Hindenburga) na przeciwko muzeum ulokowanym w dawnym zakładzie przemysłowym rozłożyła się libańska knajpa, serwująca ni mniej ni więcej tylko właśnie kebap. Nie najlepszy co prawda, ale jadłem gorsze.
Oryginalny libański kebab w środku Gran Chaco
    I na koniec jeszcze jedna sprawa, całkiem nie południowoamerykańska – zapadł (szybko, jak to w tropikach) zmrok, zrobiło się chłodno, a my czekaliśmy na autobus do Asuncion, stolicy Paragwaju. Pekaes odjechał punktualnie.
Gran Chaco

19 stycznia 2024

Adamas w Gran Chaco

 Było dopiero przedpołudnie, a słońce na Gran Chaco już stało bardzo wysoko i grzało niemiłosiernie, w sposób odbierający wszelaką nadzieję. Mimo to nie poddawaliśmy się i dzielnie – choć powoli - w tym upale szybko traciło się tylko wodę – wędrowaliśmy w stronę czegoś, co na mapie wyglądało na najbliższą wioskę. Okolica właściwie nie była pustynią (choć oczywiście obowiązywała czapka i długi rękaw), ale roślinność (kolczaste krzaki, takież kapokowce czy – choć nie wiem jak wyglądają, więc nie wiem czy widziałem - słynne drzewa żelazne) wyschnięta była na wiór. Typowy krajobraz Gran Chaco – olbrzymiej równiny rozciągającej się na obszarze Boliwii, Paragwaju i Argentyny, najgorętszego miejsca na całym południowoamerykańskim kontynencie.
Kapokowiec przy wjeździe na ranczo
    Region ten nigdy nie był przesadnie zamieszkały, choć oczywiście czasem pojawiali się jacyś ludzie. Inkowie nazwali ten rejon miejscem łowów – co jako chaco trafiło do języka hiszpańskiego, ale nie wyobrażam sobie na co można było tu polować – może w porze deszczowej wyglądało to trochę lepiej (na pewno wyglądało – dziś na Chaco sporo jest olbrzymich rancz hodujących ekstensywnie bydło, a w miejscach gdzie możliwy jest dostęp do wody nawet uprawia się ziemię – ale paragwajska część ma gęstość zaludnienia poniżej 1 osoby na kilometr kwadratowy), ale nadal było to nieprzyjazne odludzie. I właśnie przez nie wędrowaliśmy – tuż za granicą boliwijsko-paragwajską. Jak się tu znaleźliśmy? Ano bardzo prosto. Z Santa Cruz, największego miasta Boliwii (urosło, bo znaleziono tam ropę; olej skalny miał występować także w innych rejonach Gran Chaco, nawet Boliwia walczyła o te nieużytki z Paragwajem, ale okazało się, że jednak eksperci deczko się pomylili, i ropy nie ma; cała wojna jak – nomen omen – krew w piach) złapaliśmy pekaes do Villamontes (w nazwie firmy był Juan Pablo II – jako rodakom wielkiego papieża udało się wynegocjować zniżkę na bilet), skąd niewielkim collectivo (właściwie truffi, jak mówi się w Boliwii; niby tu hiszpański, i tu, ale...) dotarliśmy na granicę. Od strony boliwijskiej wyglądała właściwie normalnie – stragany, restauracyjki, cinkciarze – wszystko, czego potrzebują przemytnicy czy podróżnicy. No, albo kierowcy tirów. Nie, nie wiem czy panie negocjowalnej cnoty też miały tam swoje stanowiska.
Villamontes
    Strona paragwajska – no, to była już zupełnie inna bajka. Zaskoczyła mnie całkowicie, choć dochodziły mnie plotki, że może być problem w złapaniu jakiegoś transportu – rzeczywiście nic tam nie było. Ot, jedna buda – sklep. Cóż. Boliwia jest biedna, ale Paragwaj biedniejszy. I deczko niebezpieczniejszy – podobno. Do tego miejscowe służby nie miały zbyt dobrej opinii. Oto na przykład policja potrafi zatrzymując inostrańca zabrać paszport – i oddać go dopiero za niewielką gratyfikacją. W każdym razie granicę przekroczyliśmy bez problemów – choć kolega, w dobrej wierze, zapytał pogranicznika jak tu dostać się do najbliższej osady. Paragwajczykowi zaświeciły się oczy, poczuł pieniądz nosem, więc stwierdził, że jedyna opcja to skorzystać z podwózki celników.
 - Zresztą zaraz przyjdzie kolega, i pojedziecie z nim. Przypominam, nie ma innej możliwości - stwierdził stanowczo.
Krajobraz Gran Chaco
    Faktycznie, po chwili pojawił się mundurowy, przypominający typa spod ciemnej gwiazdy i rzucił – jesteśmy w biednym kraju – cenę tak niebotyczną, że od razu wyjęliśmy dłonie z kieszeni. Ot, mieszkający w nich wąż zaczął kąsać jak głupi. Podobno dlatego taką wysoką, że bardzo droga w Paragwaju jest benzyna.
    - Tyle to nie zapłacimy – zadeklarował kolega i poszliśmy dalej, pewni, że jednak coś się znajdzie za granicą.
    Owszem. Znaleźliśmy. Kilku dodatkowych celników i pograniczników. Ci również stwierdzili, że jedyna opcja to ich transport – ale z ceny zejść nie chcieli. Dostrzegliśmy jednak na horyzoncie tą wspomnianą budę – sklep. Przy niej stał samochód. Czyli była opcja odjechać z granicy. Niestety, celnicy nas uprzedzili, i w sklepie stwierdzono, że nie mogą nas zabrać do najbliższego miasta. Nie tłumaczyli się jakoś specjalnie. No ale mapa wskazywała, że do najbliższej osady jest 6, może 7 kilometrów.
    - Nie będę płacił tym oszustom – warknął zdenerwowany kolega i ruszyliśmy w to palące słońce.
    Jeszcze raz podjechali do nas celnicy. Naprawdę nie odpuszczali.
    - Jedziecie z nami?
    - Nie – padła odpowiedź.
    Celnicy wzruszyli ramionami i wrócili na przejście graniczne. A my mozolnie podreptaliśmy przed siebie, po cichu licząc na stopa. Niestety, w sąsiedztwie granicy nikt zatrzymać się nie chciał. Didaskalia: pisząc nikt mam na myśli dwie czy trzy cysterny (do Paragwaju sprowadza się paliwo między innymi z Boliwii – ale wcale nie jest jakoś przesadnie droższe niż w ościennych krajach), terenówka i jedna furgonetka przez kilkadziesiąt minut. Innymi słowy, trasa nie była przesadnie ruchliwa.
    Po godzinie marszu (czyli pewnie po jakichś trzech kilometrach, szybciej żeśmy nie szli raczej) zatrzymała się w końcu ciężarówka. Tir, znaczy się. Z kabiny wyskoczył brodaty Latynos.
    - Wsiadajcie – powiedział – Jadę do La Patria. To najbliższa miejscowość. Podrzucę was.
Ruch drogowy w Gran Chaco
    Tak więc siedzieliśmy w pięciu w klimatyzowanej kabinie ciężarówki (właściwie to zdychaliśmy i sapaliśmy uzupełniając płyny) i jechaliśmy do La Patrii. Okazało się, że celnicy mieli trochę racji rzucając zaporową cenę – do miasta (no, tak myśleliśmy) było bowiem jakieś 120 kilometrów. A ta osada 6 kilometrów od granicy to było właściwie lotnisko (legalne – na Gran Chaco jest cała masa nielegalnych, służących do przemytu kokainy; nikt z tym nic nie robi, bo służby mają z tego swoją działkę, a poza tym szukaj pan igły w stogu siana), więc i tak nie znaleźlibyśmy tam transportu.
    - Słuchajcie – kierowca mówił z dziwnym akcentem, takim lekko jakby teksańskim – Po Gran Chaco nie chodzi się w dzień. Jest za gorąco. Następnym razem schowajcie się gdzieś w cieniu, i ruszcie dopiero po zmierzchu.
    Przytaknęliśmy, szofer ewidentnie miał rację. Pociągnął łyk yerba mate (to Paragwaj – wszyscy to tu piją, celnicy na granicy też pociągali z guampy – jak tu się zwie naczynie na mate) i opowiadał dalej:
    - Zlitowałem się, i was zabrałem, ale u nas kierowcy często się zatrzymują i podwożą, nie ma z tym problemu.
   Słysząc zaś o cenie transportu zaproponowanej nam przez pograniczników stwierdził, że troszkę za dużo zawołali. Niemniej było to... 120 kilometrów.
    - A w La Patria jest jakiś przystanek autobusowy, żeby złapać transport dalej, do Filadelfii? - Filadelfia to stolica prowincji w której się znajdowaliśmy, jak na Gran Chaco miasto bardzo duże, około 11 tysięcy mieszkańców.
    - Przystanek autobusowy? - brodacz parsknął i pociągną yerby – To Gran Chaco, tu nie ma przystanków. Ale na pewno coś jeździ, spokojnie. Zresztą jak nic nie złapiecie, to możliwe, że wieczorem będę jechał w tamtą stronę, to mogę was kawałek podrzucić.
    Generalnie nasz dobroczyńca okazał się miłym rozmówcą, więc aż żal było rozstawać się w La Patria. Mimo, że nie chciał żadnej gratyfikacji to w jedynym sklepiku w mieś... w wios... w osadzie kupiliśmy mu kilka piw. Sami też wypiliśmy po jednym czy dwóch – ale nie zdążyły dotrzeć do żołądka, tak szybko płyn został wchłonięty przez organizm. Dopytaliśmy się też o połączenia do Filadelfii, stolicy prowincji.
La Patria
    - Tak – stwierdziła pani sklepowa – Tu, zza rogu odjeżdżają – ucieszyliśmy się – W poniedziałki i czwartki.
    Była sobota. A oprócz niewielkiego gieesu w La Patria była jeszcze stacja benzynowa, warsztat i ze trzy domy. Warto przy tym dodać, że jeden ze współpodróżników miał za dwa dni samolot z Asuncion, stolicy kraju odległej o jakieś 500 kilometrów, do Polski. Cóż było robić. Ruszyliśmy łapać stopa.
    Droga nie była bardziej ruchliwa niż ta poprzednia, choć schodziły się tu dwa trakty komunikacyjne (może nawet żywotne arterie, w końcu którędyś musi ta boliwijska ropa jechać), oba zresztą prowadzące ku granicy z Boliwią – więc czekaliśmy. A słońce piekło. Czasem zawiał wiatr.
Burza piaskowa
    Wreszcie ktoś się zatrzymał – starym, załadowanym pickupem. Swoją drogą w tej części kraju jeżdżą praktycznie tylko terenowe półciężarówki – jak w jakim Teksasie. Idealne auta dla ranczerów, jakby nie patrzeć. Kierowca też był miejscowy – znaczy mieszkał w okolicy Filadelfii, do której było jakieś 180 kilometrów, głównie prostej drogi (takie są tylko przez Gran Chaco) – i popijał yerba mate z guampy z bawolego rogu.
    - Dobre na potencję – stwierdził pociągając napój – Jak się z tego pije, to potem stoi jak róg.
    Magia sympatyczna, ot co. Może mniej sympatycznie było, jak negocjowaliśmy cenę – jak każdy ranczer nasz kierowca był biznesmenem, a sądząc po stanie auta (wcześniej mijały nas dużo nowsze i lepsze pickupy) interesy nie szły najlepiej – niemniej i tak było to dużo mniej niż chcieli celnicy. Minusem mogło być to, że w środku było miejsce (po uprzątnięciu gratów) tylko dla dwóch osób. Pozostała dwójka musiała jechać na kipie, razem z oponami i beczką z czymś, pewnie paliwem. Cóż, od razu wdrapałem się na pakę. W końcu jazda po Gran Chaco na pickupie to zawsze jakaś przygoda. Zresztą w połowie drogi zamieniliśmy się miejscami.
    I wbrew pozorom wcale nie było za gorąco. Owszem, słońce bardzo agresywnie atakowało twarze i kończyny (trzeba było jechać okutanym), ale pęd powietrza – ranczer jechał dość szybko jak na możliwości swojego pojazdu (finalnie i tak trzeba było się zatrzymać i chłodzić silnik) – sprawiał, że było niemal zimno (i tak czy siak trzeba było jechać okutanym).
    W końcu jednak zjechaliśmy z asfaltu – i nadrabiając drogi do domu nasz kierowca zawiózł nas do Filadelfii. Nazwa pochodzi z greki, tak pierwotnie nazywał się Amman, dzisiejsza stolica Jordanii, ale miasteczka wcale nie założyli Grecy. Kto mógł chcieć zamieszkać na tym odludziu? Podpowiedzią niech będzie tablica informacyjna przy wjeździe do jednej z podfiladelfijskich wiosek, takiej, w której domy zamiast blachy falistej kryte były pomarańczowymi ceglanymi dachówkami.
Wioska w paragwajskim Gran Chaco
    No i oczywiście oryginalna nazwa miasta: Fernheim.

15 stycznia 2024

Peregrynacje po Ameryce

    Cóż, obiecaną blogową podróż po Ameryce Południowej zaczynam od ze wszech miar niegościnnego Gran Chaco – ale oryginalna trwająca dwa miesiące wyprawa wcale się tam nie rozpoczynała, i przebiegała przez sześć południowoamerykańskich krajów – niektóre odwiedzałem po raz pierwszy (połowę), inne nie – a Peru to już nie pamiętam który (znaczy – właściwie pamiętam, ewentualnie musiałbym bym policzyć – ale nie chodzi przecież o buchalterię, tylko o zabieg literacki). Dlatego postanowiłem uczynić taki krótki wpis, w którym w porządku chronologicznym ułożę nowe (oraz stare, z poprzednich wyjazdów) opowiastki o nierzadko nieznanych i odkrywanych miejscach.
Najsłynniejszy południowoamerykański podróżnik
    Do Ameryki Południowej najłatwiej dostać się oczywiście samolotem (przypominam, że najmniejszy samolot jaki kiedykolwiek pokonał Atlantyk był konstrukcji polskiej – RWD-5bis – oraz przez Polaka był pilotowany; był to pochodzący jak ja z Warty pionier lotnictwa i żołnierz Stanisław Skarżyński) – skoro w Polsce nie ma wielkiego międzynarodowego lotniska musiałem udać się do Berlina a stamtąd do Nowego Jorku. Miałem chwilę czasu, więc pojechałem na Manhattan. Cóż, nie ma się co dziwić Woody'emu Allenowi – NYC jest bardzo przereklamowany (choć może zamiast robić kolejny film o tym, jak to się miasta nie lubi, łatwiej byłoby się po prostu wyprowadzić; widzę tu syndrom sztokholmski).
Panorama Brooklynu
    Z Nowego Jorku via Bogota polecieliśmy do La Paz – tonącej w smogu rzeczywistej stolicy Boliwii (konstytucyjną jest oczywiście Sucre).
La Paz
    Była to moja druga wizyta w tym śródlądowym państwie, dlatego będąc w La Paz nie musiałem odwiedzać nieodległych ruin Tiwananku. Stanowisko archeologiczne leżące nad brzegami Titicaca (no, prawie) wraz z sąsiednim Puma Punku doceniane jest przez UNESCO i Teoretyków Starożytnej Astronautyki.
Brama Słońca w Tiwanaku
    Z La Paz ruszyliśmy na niesamowity Salar de Uyuni – poprzednio byłem tam w porze deszczowej, i ogromna słona pustynia wyglądała jak jezioro – tym razem trwała pora sucha, więc przepiękne to miejsce wyglądało całkiem inaczej. Można też w końcu było dotrzeć do słynnej Isla Incahuasi, olbrzymiej skale porośniętej wiekowymi kaktusami.
Salar de Uyuni - Isla Incahuasi
    Oprócz Uyuni na Altiplano odwiedziłem też dwa górnicze miasteczka – dziś kopalnie są już pozamykane – znane z karnawału Oruro i dużo bardziej anonimowe Pulacayo.
Nieczynna kopalnia w Oruro
    Najsłynniejszym miastem górniczym Boliwii jest jednak Potosi i zamieszkała przez górnicze bóstwa Cerro Rico. Trasę Uyuni – Potosi – Sucre pokonywałem autobusem już kilka lat temu: nic się nie zmieniła, dalej wiedzie przez przepiękne Andy.
Panorama Potosi
    Właśnie w okolicach Sucre jedyny raz pohasałem po dzikich górach – krater w Maragua jest niewiadomego pochodzenia, i można doń dotrzeć inkaskimi Qhapac Ñan, królewskimi drogami. A jako bonus znaleźć ślady dinozaurów.
Boliwijskie Andy
    Co do przedpotopowych gadów – w Parku Narodowym Amboro podle Samaipaty znajduje się równie przedpotopowy las paproci drzewiastych.
Paprocie drzewiaste w mglistych lasach deszczowych Boliwii
    Nie jednak lasy mgliste były moim celem w tamtym rejonie. Nad Samaipatą góruje bowiem inkaskie miasto wpisane na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Dotrzeć tam z miasteczka można właściwie tylko taksówką – a do samej Samaipaty z Sucre dojechałem okrężną drogą: z Sucre samolotem do Santa Cruz, a stamtąd marszrutką w góry.
Inkaski fort Samaipata
    Do Santa Cruz wróciłem także marszrutką (tu zwaną truffi; w Peru to colectivos) – a stąd ruszyłem na Gran Chaco. Pierwszy etap autobusem do Villamontes był urzekający – autokar wygodny, a firma zwała się Trans Juan Pablo II, więc jako rodacy papieża dostaliśmy zniżkę. Z Villamontes na granicę kursowały truffis, a w Paragwaju...
Gran Chaco
    No a w Paragwaju na Chaco to właściwie tylko autostop. Dopiero w Filadelfii złapaliśmy autobus do stołecznego Asuncion, miasta, które nie porywało.
Asuncion - stolica Paragwaju
    Sieć komunikacyjna Paragwaju nie jest zbyt rozwinięta, na szczęście miejscowi o tym wiedzą i zabierają autostopowiczów. Po wschodniej części kraju podróżowaliśmy właśnie w ten sposób (choć, podobnie jak w Chaco, buty też były w użyciu) – Asuncion – Santa Angela – La Rosada – Salto Guarani – Carapegua – Quindy – Encarnacion.
Ruiny zakładów zbrojeniowych w La Rosada
    W okolicach Encarnacion znajdują się ruiny redukcji misyjnych dla Guaranich. Doceniło je UNESCO, więc i my odwiedziliśmy. Po czym przekroczyliśmy Paranę i ruszyliśmy do Argentyny.
Redukcje misyjne w Paragwaju
    W Argentynie widziałem tylko jedną prowincję – Misiones. Nazwa nie wzięła się znikąd: tu też są jezuickie redukcje misyjne.
San Ignacio Mini
    A także leżące na granicy z Brazylią olbrzymie wodospady Iguazu – do których dojechaliśmy autobusami firmy Horanski. Cóż, ten region Ameryki Południowej w XIX wieku przyjął bardzo wielu europejskich emigrantów. Zarówno w Misiones, jak i w brazylijskiej Paranie żyje sporo naszych rodaków, nie tylko biznesmenów, ale także na przykład plantatorów ostrokrzewu paragwajskiego.
Wodospady Iguazu - największa atrakcja prowincji Misiones
    Z Argentyny wróciliśmy do Paragwaju – via Brazylia. Tu zaskoczyła nas pora deszczowa – ale zdążyliśmy umknąć do Asuncion, skąd mieliśmy lot do Limy.
Pora deszczowa na zaporze Itaipu: granica brazylijsko-paragwajska
    Lima, stolica Peru, na blogu już gościła, ale tym razem oprócz zjedzenia ceviche ruszyłem zwiedzać lokalne piramidy – jest ich tu kilkanaście, a było pewnie kilkadziesiąt.
Lima - nadoceaniczne klify
    Oprócz tego w końcu zajrzałem do Callao, głównego portu Peru, i sporej mordowni. W czasie jednej z południowoamerykańskich wojen port został obroniony między innymi dzięki wysiłkom naszego rodaka, Ernesta Malinowskiego.
Hiszpański fort w Callao
    Następny etap podróży odbyłem samemu – towarzysze polecieli do Cuzco, a ja zostałem na wybrzeżu: w końcu miałem chwilę czasu by odwiedzić najciekawsze miejsca tej części kraju. Oczywiście, nie wszystkie, choć niektóre bardzo nieznane (co oznacza, że nie odwiedziłem najbardziej znanej atrakcji kraju - Patallaqty; no ale ileż można).
Inkaskie akwedukty z lotu ptaka - atrakcja dość nieznana
    Jedne, tak jak Linie w Nazca czy Półwysep Paracas są znane, popularne i oblegane przez turystów.
Pingwiny Magellana - turystyczni gwiazdorzy w Paracas
    Inne, jak Tambo Colorado, inkaskie miasto, odwiedzają głównie podmuchy wiatru.
Tambo Coloredo
    Także na północ od Limy turystów było jak na lekarstwo. Zacząłem od rejonu Trujillo, gdzie, według miejscowych, wynaleziono surfing.
Port i plaża w Huanchaco
    Bardziej niż trzcinowe łodzie interesowały mnie jednak miejscowe stanowiska archeologiczne, takie jak Chan Chan czy Moche. Oraz składane tam krwawe ofiary.
Chan Chan
    Jak wspominałem, trafiłem też na miejsca nieznane, mimo, że wpisane na Listę Dziedzictwa ludzkości UNESCO – takie jak Chankilo obok Casmy. Dzięki brakowi infrastruktury turystycznej pierwszy raz jechałem mototaksówką przez wydmy oraz wspinałem się po wzgórzu z pirytu. Bardzo polecam, nawet się mocno nie pokaleczyłem.
Trzynaście Kamieni - obserwatorium słoneczne w Chankilo
    Tuż przed powrotem do Limy dotarłem jeszcze do Doliny Supe i do Świętego Miasta Caral. Stanowisko archeologiczne robi wielkie wrażenie, a na dodatek uznawane jest za najstarszą cywilizację Ameryki Południowej.
Święte miasto Caral
    Z Limy – już nie solo – poleciałem do Iquitos: innej drogi tam nie ma (chyba, że wiele dni w łódce).
Pałac Fitzcaraldo w Iquitos
    Dzięki uprzejmości miejscowego Polaka zwiedziliśmy też okolice miasta – czyli amazońską dżunglę.
Dżungla amazońska - stacja benzynowa w Mazan
    A potem ruszyliśmy w dół Amazonki do Manaus. Tu nie będę spojlował jak wygląda życie na wielkiej rzece. Powiem tylko, że miło było wejść na chwilę w buty Franciszka de Orellany.
Amazonka
    Samo Manaus – dokąd w końcu dotarliśmy – to olbrzymie miasto w dżungli. Wyrosło na kauczukowej gorączce w XIX wieku i mimo ogromu jest, trudno ująć to inaczej, typowym dżunglowym miastem – a o takich już na blogu pisałem.
Manaus
    Na szczęście ma Manaus lotnisko, rozbudowane jeszcze na niedawny futbolowy Mundial, więc bez problemu – choć drogo – dolecieliśmy do Rio de Janeiro. Miasta znanego, wielkiego i całkiem fascynującego. Tudzież drogiego, więc stamtąd wróciliśmy już do Europy – do Berlina via Madryt.
Rio de Janeiro - ostatni przystanek na trasie podróży
    Wpis miał być krótki, po to tylko, żeby powrzucał linki do konkretnych opisów miejsc... Ale mnie poniosło, zwłaszcza we wstępie. Potem się trochę ogarnąłem. Cóż. Pozostaje mi tylko zaprosić na blogową podróż po Ameryce Łacińskiej, niemniej tylko dla wytrwałych, bo potrwa kilka miesięcy.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...