Tłumacz

29 października 2020

Smaczne chwasty

     Dobra – ile można o zabytkach i historii pisać.
    Skoro jakiś czas temu się zapowiedziałem, że będzie o jedzeniu chwastów – no to być musi. Jakbym słowa nie dotrzymał byłbym jako cymbał brzmiący politykiem. A na to jestem zbyt uczciwy – tak mnie Mama wychowała.

Babka lekarska
    Poza tym wpis o "Kuchni w czasach zarazy" miał całkiem sporo wyświetleń – więc można pociągnąć dalej te kulinarne peregrynacje podróże Adamasa.
    No i jeśli – albo raczej kiedy – przyjdzie ogólnoświatowy kryzys albo jaka wojna warto wiedzieć co można zjeść – i do tego smacznie.
    Na przykład mrówki można zjeść – o czym już pisałem – i termity (choć tych ostatnich w naszym klimacie nie uświadczysz). Albo pędraki chrabąszcza (smakują jak kurczak) czy pasikoniki (skrzyżowanie czipsów i popkornu). Lub – ewentualnie – chwasty.
    W ramach prowadzonych przeze mnie zajęć z survivalu zawsze pokazuję – i sam zjadam – najsmaczniejsze rośliny występujące w naszym otoczeniu. Od razu zaznaczam – nie jestem ekspertem, takim jest chociażby pan Łukasz Łuczaj, ja po prostu lubię zjeść.
    Wiosną będzie to pokrzywa – o której już pisałem – ale na zieloną sałatkę nadadzą się młode liście mniszka lekarskiego (czyli popularnego mlecyka), krwawnika pospolitego czy szczawiu (albo szczawika – to ta koniczyna o sercowatych listkach, czasemuprawiana w doniczkach w wersji ozdobnej; kiedyś zjadłem takiego hodowlanego kwiatka koledze, o którym wspominałem w kontekście pięknego miasta Tossa de Mar; potem zawsze chował doniczkę jak przychodziłem). Młode liście lipy albo klonu też są smaczne.
Pokrzywa
    A babka lekarska – Plantago officinalis – to nie tylko świetny opatrunek na rany, ale i niezły dodatek do naleśników (jeno bierzcie młode liście, stare są łykowate).
   
Ale żeby nie robić tu całego zielnika – zresztą sporo jest w Internetach rad co jeść jak się umiera z głodu jest weganem – to ograniczę się do trzech chwastów, które każdy miał w ogródku (chyba, że ktoś nie ma ogródka – wtedy mógł takiego chwasta spotkać gdzie indziej: w doniczce, na klombie, na trawniku, w przerwach między płytami chodnikowymi).

   
Na początek totalny odlot. Gatunek przywleczony do Europy
z Ameryki Południowej. Tam na każdym szanującym się bazarze można kupić tą roślinę, zwaną pacoyuyo cimarron na pęczki. U nas? Chwast. Nikt nawet nie zwróci na nią uwagi, ba, większość osób nie wie nawet jak się ona nazywa.
Peruwiański targ
    W sumie może i dobrze, bo nazwę ma średnią: żółtlica owłosiona, Galinsoga quadriradiata.
    Tja.
    Ale smakowo – to jest bomba. Lubicie pestki słonecznika? On też pochodzi z Ameryki, i smakuje podobnie jak żółtlica. Na surowo – jako dodatek do kanapek, do twarożku – po prostu ekstra. Żeby się najeść pewnie trzeba by zjeść tego jakieś niebotyczne ilości, ale ten smak. Polecam, zdecydowanie polecam.
Pacoyuyo cimarron
    Druga roślina jest gatunkiem rodzimym. Kiedyś rzadki – ale odkąd pierwsi neolityczni rolnicy rozpoczęli na naszych ziemiach karczunek lasów i uprawę zbóż i warzyw pojawiła się ona. Kocha świeżo przekopaną ziemię, rośnie jak na drożdżach, może być bladoniebieska albo purpurowoczerwona – komosa biała, Chenopodium album.
    Lebioda.
    Szpinak ubogich.
Lebioda
   Znana potrawa głodowa – wczesną wiosną używana jako substytut mąki – bo jest bardzo pożywna. I smaczna. Przez cały okres wegetacji można używać jej liści jako dodatku do jajecznicy, do makaronów, do zup. Nawet można zjeść na surowo. Ale prawdziwe oblicze pokazuje pod koniec lata – kiedy zaczyna wydawać drobne i niepozorne owoce.
    I to jest hit – niezwykle pożywne i smaczne.
    Ktoś powie: nie będę jadł lebiody. To dla jakichś biednych wieśniaków. Po czym, jako, że jest nowoczesny, pobiegnie do marketu i kupi trochę modnej ostatnio quinuy. Quinua pochodzi z Andów i naprawdę nazywa się komosa ryżowa. Ma większe owoce niż nasza komosa biała, lebioda, ale dużo mniej intensywne w smaku. I droższe. A jedyny koszt pozyskania nasion lebiody to schylić się po nie (dobra – są pożywne, ale schylać się trzeba po wielokroć, bo naprawdę są drobne).
    Trzeci bohater dzisiejszego wpisu nazywa się ładnie: gwiazdnica pospolita, Stellaria vulgaris. Smakuje za to mniej wyraziście od dwóch poprzednich. Może lekko orzechowo? W każdym razie jest dosyć krucha i ma przepiękne białe kwiatki – malutkie, kilka milimetrów średnicy. Ma ten plus nad poprzednimi roślinami, że właściwie jest dostępna cały rok. W czasie łagodnej zimy świeże pędy gwiazdnicy bez trudu znajdziemy pod śniegiem nawet (albo w doniczce, jak ktoś nie ma ogródka).
Gwiazdnica i mrówki
    Z połączenia tych mocy tych roślin może powstać naprawdę bombowa potrawa. I na dodatek międzykontynentalna.
Chwasty
    Podsmażam czosnek (Eurazja) i paprykę chili (Ameryka Południowa) na oleju – niech będzie słonecznikowy, z Ameryki Środkowej, dodaję ugotowany makaron – najładniej wyglądają piórka (wynaleziony w Chinach), konserwową kukurydzę (Ameryka) a na sam koniec posiekaną żółtlicę, gwiazdnicę i liście lebiody (można dodać też nasiona – lebiodzianą kaszę). Ale zieleninę naprawdę na ostatku – tak, żeby się tylko lekko zblanszowała. Swoją drogą jak ktoś nie ma akurat ząbków czosnku można użyć także zielone części rośliny (albo genialny czosnek niedźwiedzi – byleby nie pomylić z silnie trującą konwalią majową) albo popularny chwast czosnaczek pospolity. A żeby nie było całkiem bezzwierzęco – finalnym produktem dorzuconym do potrawy niech będzie ser. Kozi, a co.
Chwastowe jedzenie
    Na talerzu jest więc smacznie i kolorowo (a je się przede wszystkim oczami) – do pełnej tęczy brakuje jeszcze niebieskiego – ja używam płatków rośliny pochodzącej z Bliskiego Wschodu – chabra bławatka (swoją drogą z kwiatów tej rośliny można zrobić

wino – ma piękną barwę denaturatu i wspaniały, łagodny smak; z mniszka lekarskiego wino trąci delikatnie gruszką).
Chaber bławatek
    Jak się komuś zaś nie chce chwastów w nadmiernej liczbie szukać – wtedy wracamy do żółtlicy. Rośnie na każdej grządce, wystarczy jej nie wypielić – i mamy materiał na pesto. Czosnek, orzechy laskowe (wspominałem kiedyś, że od tysiącleci w naszym klimacie były podstawą diety – tym żywili się neolityczni budowniczowie megalitów) zamiast piniowych, makaron – i voila! Ja na talerzu smak łamię owocostanami typowo okrajkowego krzewu Rubus sp., czyli maliną. Bo lubię. A poza tym ładnie wygląda.

Makaron z pesto żółtlicowym przybrany gwiazdnicą i maliną

    Co prawda z tymi potrawami trzeba będzie poczekać do wiosny – ale warto. I już na zaś mówię: smacznego.

PS: jakby ktoś potrzebował fioletowego na talerzu to kwiaty fiołka nie dość, że jadalne, to jeszcze delikatne w smaku.

23 października 2020

Kolberg - czyli sól cz. 4

    O tym jak bardzo sól jest potrzebna – i gdzie jest wydobywana – pisałem już między innymi tu i tu. Ba, nawet takie cuda jak Salar de Uyuni na Altiplano w Boliwii doczekały się osobnego wpisu. Nic więc dziwnego, że w jednej z opowiastek wspominałem też o Kołobrzegu – mieście, które powstało właśnie dzięki soli – i dzięki której zbudowało w Średniowieczu swoją potęgę.

Naczynia do uzyskiwania soli
    Słowianie przyszli na te tereny w okolicach VII/VIII wieku naszej ery i od razu w miejscu zwanym dziś Wyspą Solną założono osadę pozyskującą sól z gorących solankowych źródeł. W IX wieku osada rozrosła się do warownego grodu, a w X Mieszko I przyłączył gród do Państwa Gnieźnieńskiego. Jak ważny to był ośrodek może świadczyć to, że w 1000 roku Bolesław I Wielki i Otton III Rudy umieszczają w dzisiejszym Kołobrzegu jednego z trzech nowych biskupów podległych nowoerygowanej Archidiecezji Gnieźnieńskiej. Biskupem Solca Kołobrzeskiego (Salsa Cholbergiensis po łacinie), jak wtedy zwał się gród, został niejaki Reinbern (niepobiskupił długo, kilka lat później biskupstwo upada, a Pomorzan trwale nawróci dopiero św Otton z Brambergu). Potem nazwa została skrócona do samego Kołobrzegu (czyli Nadbrzeżnej Fortecy w wolnym tłumaczeniu na współczesny polski) – zresztą takie skrócenia zdarzały się częściej: Magna Sal – Wielka Sól – to dziś Wieliczka.
Port
    W XII wieku ostatecznie miejscowi Gryfici uzyskują niezależność od Polski (na rzecz Danii) ale na bogate, hanzeatyckie miasto chrapkę mają i Szwedzi, i Brandenburczycy. Po Wojnie Trzydziestoletniej miasto na stałe wchodzi w orbitę wpływów niemieckich i finalnie – jako Kolberg – od 1701 do 1945 należy do Prus.
    W międzyczasie zostaje zamienione w twierdzę – tak potężną, że opiera się w 1807 roku wojskom napoleońskim (wielomiesięczną obronę jako symbol oporu wykorzystają pod koniec II wojny światowej Niemcy naziści – ostatnim i najdroższym filmem III Rzeszy będzie "Kolberg" – jak każda socjalistyczna propagandówka zakłamujący historię i rzeczywistość) – a potem zostaje modnym nadbałtyckim uzdrowiskiem.
Fort Morast w Twierdzy Kolberg
    Wszystko zmienia się wraz z nadejściem Armii Czerwonej... Wiem, wiem, w poprzednich kilku wpisach co i rusz było "czerwonoarmiści zniszczyli", "krasnoarmiejcy splądrowali"... To może być nudne – ale takie są fakty. Akurat taka seria wpisów o terenach zdewastowanych przez Sowietów. Na sam koniec inwazji miejscowi sami niszczyli swój dobytek, by tylko nie wpadł w ręce sołdaterki. Podobno rzekami Przymorza w lutym 1945 do Bałtyku spływało wszystko – od drogich futer po krzesła – wrzucane tam przez miejscowych Niemców i potomków Słowińców – byle tylko nie wpadło w radzieckie łapy. Spora liczba kobiet – tak na wszelki wypadek – popełniła samobójstwa. Uchroniło je to przed dużo bardziej hańbiącą śmiercią z

rąk socjalistycznych oprawców. Ale o tym przecież w czasach sowieckiej okupacji Polski nie wolno było mówić.
Latarnia morska
    W każdym razie spokojne uzdrowisko jakim był Kolberg zostało zniszczone w 90%. Dziś już odbudowana średniowieczna Bazylika Mariacka dostała serię z katiuszy a resztki obrońców skapitulowały w Forcie Ujście w miejscu gdzie dziś wznosi się latarnia morska.
    Miejscowe – bardzo przyjazne i ciekawe – Muzeum Oręża Polskiego jest współorganizatorem rekonstrukcji historycznej "Zdobycie Kołobrzegu". Jak mówił mi pracownik placówki – w 2020 roku zabawa się nie odbyła "bo wirus". Po cichu wszyscy liczą, że uda się w październiku.
    - Pogoda podobna jak w marcu, a mieliśmy naprawdę liczne zgłoszenia grup rekonstrukcyjnych. Ile pieniędzy poszło na promocję! Reklamy. Ech. Oby nam wyszło.
Muzeum Oręża Polskiego
    W Kołobrzegu odbyły się też zaślubiny Polski z morzem upamiętnione socrealistycznym pomnikiem (A.D. 1945 – konkurencyjny pomnik jest w pobliskim Mrzeżynie) oraz – w roku 1000 – wypędzenie z Bałtyku diabłów i innych złych duchów (biskup Reinbern wrzucił w toń wodną cztery kamienie namaszczone świętymi olejami w znak krzyża).
Torfowisko niskie w Dźwirzynie
    Dziś Kołobrzeg wraca do formy – znowu jest uzdrowiskiem (nastawionym, podobnie jak Świnoujście, na klienta z Niemiec, a więc jest drogi) gdzie wykorzystuje się borowiny (w okolicy jest sporo torfowisk niskich) oraz solankę – będącą przecież powodem założenia miasta te kilkanaście wieków temu.
    Obecnie na Wyspie Solnej znajduje się niewielki publiczny zdrój skąd można nabrać leczniczej wody. Kiedy oglądałem instalację i robiłem jej niezbyt udane zdjęcie zagadał mnie miejscowy – i chwilę poopowiadał o tym miejskim skarbie:
    - No tak, używana jest w uzdrowiskach, zgadza się. Ale my pożytkujemy ją głównie do kiszenia ogórków.
Zdrój solankowy
    I tym wesołym akcentem powinienem zakończyć, ale przypomniało mi się, że w odbudowanej bazylice znajduje się jeden z najcenniejszych średniowiecznych zabytków – jeden z pięciu zachowanych na Świecie gotyckich kandelabrów. Stoi sobie w nawie bocznej i waży kilka ton – a mało brakło a poszedłby na złom. W czasie oblężenia przez Sowietów świecznik rozkręcono i ukryto.
Katedra
    Został znaleziony
przypadkiem w czasie odbudowy kościoła i jako jakieś żelastwo spieniężony przez robotników na złom. W ostatniej chwili jeden ze znawców sztuki odkupił bezcenne arcydzieło i dziś można je podziwiać w bazylice – podobnie jak dwa niezwykle cenne żyrandole, chrzcielnicę, stele i kilka obrazów – ale o tym można sobie przeczytać w Internetach. Ja zachęcam do odwiedzenia Kołobrzegu – bo bardzo mnie zaskoczył. Przyjeżdżając nastawiałem się na komunistyczne blokowisko (owszem, jest w tym trochę prawdy), a tu całkiem się zdziwiłem. Przypomina normalne, nie post-sowieckie, miasto. Serendypność.
Gotycki świecznik

16 października 2020

Kraina w Kratę

    Slogan "Kraina w Kratę" kojarzy się raczej ze Szkocją – dziką krainą w której mężczyźni biegają w kraciastych kiecach bez majtek, a osty i pokrzywy dorastają do pasa. Pije się tam też taką rudą wódę na myszach, bardzo nie smaczną i zaciągającą drewnem, a zakąsza się ją haggisem, baranim żołądkiem nadziewanym podrobami i kaszą (taka podróbka naszej kaszanki, ale ja akurat lubię). Tymczasem "Kraina w Kratę" znajduje się także u nas, na Pomorzu Środkowym, w okolicach Słupska.
   
Skąd nazwa? Od szachulcowych ścian budynków, wyglądających bardzo kraciasto. Za stolicę tej krainy uważa się Swołowo, niewielką wieś o układzie średniowiecznej owalnicy (jak wskazuje nazwa, na środku miejscowości jest majdan – plac ze stawem i kościołem – a zabudowania stoją dookoła) niemal w całości zbudowaną z szachulca.

Swołowo - zagroda Albrechta

    Czym jest szachulec?
    Jest to ściana o konstrukcji ryglowej, gdzie przestrzeń między szkieletem z drewna wypełniona jest słomą i gliną (w przeciwieństwie do muru pruskiego, gdzie wypełnienie jest ceglane). Innymi słowy – jest to konstrukcja na wskroś biodegradowalna i tania.
    Skąd się szachulec wziął w okolicach Słupska (albo na Dolnym Śląsku czy Żuławach)?
Żuławski dom podcieniowy

    W Średniowieczu na tych terenach rozpoczęła się intensywna kolonizacja (no, może nie tak intensywna jak na Śląsku) – władcy tych terenów sprowadzali z przeżywającego silny wzrost demograficzny Świętego Imperium Rzymskiego osadników (głównie niemieckojęzycznych) którzy przynosili nowe technologie budowlane. Idę o zakład, że na początku miejscowi wyśmiewali się z szachulcowej konstrukcji:
    - Dom z błota i słomy? Głupki! Toć zaro się to rozwali.
Karczma na Dolnym Sląsku

    Rychło okazało się, że słoma i glina izolują przed zimnem równie dobrze, jeśli nie lepiej, jak drewniane pale, do tego ściana z gliny jest łatwiejsza w naprawie i konserwacji oraz – at last but not the least – tańsza. Na tą samą powierzchnię zużywano dużo mniej drewna – podobnym kosztem można było więc postawić większe gospodarstwo (a wypełnienie drewnianego stelaża – słoma i glina – były dostępne za darmo przecież) – i tak również miejscowi przejęli szachulec miast domów z litego drewna.
    Rzeczywiście, zagrody do dziś zachowane w Swołowie porażają ogromem kubatury – zarówno budynków gospodarczych jak i mieszkalnych. Taka sytuacja.
    Jako, że byłem akurat w Słupsku (miasto w znacznej mierze zniszczone przez Armię Czerwoną i rządy komunistów – na rynku straszy zamiast ratusza ohydny pawilon handlowy, bloki na starówce i niezwykle zaniedbane bulwary nad Słupią – tych ostatnich szkoda, bo miejsce przeurocze, obok pozostałości murów miejskich; widocznie ostatnie inwestycje miejskie były zupełnie bez głowy prowadzone – w efekcie poprzedni włodarz miasta w wyborach na urząd Prezydenta RP dostał tu śladowe ilości głosów; na szczęście zachował się Zamek Książąt Pomorskich i Młyn Zamkowy – najstarszy istniejący zakład przemysłowy na terenie Polski) postanowiłem ową kraciastą krainę spenetrować.
Zamek, młyn i brama w Słupsku

    Pech chciał, że był weekend – na komunikację między poszczególnymi miejscowościami nie mogłem zbytnio liczyć (chyba, że chciałbym się dostać do Ustki, to tak; swoją drogą zabytkowe centrum tego niewielkiego portu też jest szachulcowe – i bardzo urocze) więc pozostawał mi spacer. Trochę ponad 10 kilometrów w jedną stronę (na szczęście idąc tam zatrzymałem Polaków z Niderlandów którzy podrzucili mnie kawałek, a z powrotem do Słupska przywiózł mnie Niemiec z Kwedlinburga – miasta w dużej mierze zbudowanego z muru pruskiego, wyglądającego z zewnątrz jak szachulec przecież – zwiedzający Pomorze; pędzący nad Bałtyk młodzi, wykształceni, z wielkich ośrodków autostopowiczów nie zabierali, o czym zresztą już pisałem), więc nie było źle. Oczywiście żar lejący się z nieba dawał się mocno we znaki, na dodatek posługiwałem się niezbyt dokładną (i aktualną) mapą i trochę błądziłem po otaczających Swołowo wzgórzach, ale w końcu dotarłem do celu.
Centrum Ustki

    Rzeczywiście, cała wioska jest zbudowana z szachulca. I to takiego mającego dobrze ze 150 lat. Jedynym starszym – i ceglanym (albo kamiennym, pod tynkiem trudno to ocenić) jest wzniesiony przez joannitów XV-wieczny kościół na środku majdanu.
Swołowo

Kościół na majdanie
   
Warto dodać, że zagrody udostępnione zwiedzającym są całkiem znośnie odnowione (a w miejscowym sklepiku była oranżada "na miejscu" – więc wycieczka całkiem udana) i faktycznie robią wrażenie. Miejsce ze wszech miar godne polecenia.
Swołowo

    Swoją drogą okoliczne wioski także szczycą się szachulcowymi domami czy stodołami, ale zdecydowanie w mniejszej ilości – i gorszym stanie.
    Jeśli jednak ktoś chciałby mieć pełny obraz polskich budowli szachulcowych musi porzucić "Krainę w Kratę" i pojechać na Dolny Śląsk. Znajdują się tam dwa przecudne obiekty, docenione także przez UNESCO umieszczeniem ich na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości – Kościoły Pokoju w Jaworze i Świdnicy (kiedyś był jeszcze w Głogowie, ale spłonął).
Kościół Pokoju w Swidnicy

    Otóż po Pokoju Westfalskim (A.D. 1648) kończącym krwawą, religijną Wojnę Trzydziestoletnią (u nas na historii niewiele się mówi o tym konflikcie – ponieważ Rzeczypospolitej on zwyczajnie nie dotknął; dla mieszkańców I RP kwestia wyznania była sprawą prywatną i nikt nie toczył o to wojen – w przeciwieństwie do krajów Europy Zachodniej) protestantom na Śląsku zagwarantowano możliwość wzniesienia trzech kościołów. Niby niewiele, ale lepszy rydz niż nic – zwłaszcza w tak arcykatolickim państwie jak Monarchia Habsburgów. Był to niewątpliwy sukces protestanckiej dyplomacji, ale – kościoły musiały być zbudowane w przeciągu roku, z surowców nietrwałych (drewno, słoma, glina), bez użycia gwoździ i w odległości jednego strzału z armaty od murów miejskich. Do tego miały nie przypominać kościołów. Warunki te spełniono – i tak powstały szachulcowe Kościoły Pokoju.
Śląski barok
   
Próżno jednak szukać w ich wnętrzach luterańskiej skromności – bogaci protestanccy fundatorzy świątyń postawili na barokowy przepych – i nie ustępowali w tym najlepszym kontrreformacyjnym artystom. Wewnątrz kościołów – dziś katolickich – aż kipi od bogactwa. Naprawdę warto je odwiedzić.

    Oczywiście Kościoły Pokoju nie są jedynymi drewnianymi konstrukcjami w Polsce docenionymi przez UNESCO. Mamy jeszcze średniowieczne kościoły Podkarpacia i Małopolski oraz karpackie cerkwie – ale, że nie są szachulcowe to o nich tym razem nie będzie. Może kiedy indziej.

8 października 2020

Polski dolmen

  Dolmeny to megalityczne budowle, najczęściej grobowce, zbudowane z ogromnych kamieni, nierzadko menhirów (to te podłużne głazy, które nosił Obelix). Występują – licznie – w zachodniej Europie.
    
Z jednym wyjątkiem. Grobowcem korytarzowym w Borkowicach.

  Jest to jedyny znany dolmen na wschód od Łaby – reszta megalitycznych grobowców na terenie współczesnej Polski ma zgoła inny charakter.

Dolmen
  Dlaczego więc w Borkowicach istnieje tak nietypowa konstrukcja? Trudno powiedzieć. Może została zbudowana przez jakiegoś nobilitowanego uchodźcę z terenów zachodnioeuropejskich? Wygląda na to, że byliśmy multi-kulti zanim nawet powstaliśmy.
    Oprócz dolmena w Borkowicach znajdują się mniej imponujące typowe dla ówczesnej kultury pucharów lejkowatych grobowce bezkomorowe – znacznie jednak mniejsze od konstrukcji w Dolicach czy Wietrzychowicach.
  Akurat przechodziłem z tragarzami byłem w pobliskim Sławnie
(urocze miasteczko, w znacznej mierze zniszczone przez czerwonoarmistów w 1945 roku), więc postanowiłem udać się do Borkowic. Jak? Ponieważ była niedziela pozostawała tylko jedna możliwość. Palce-pięta. Łącznie jakieś 30 kilometrów tam i z powrotem (a miałem pewien deadline – musiałem zdążyć na pociąg do Kołobrzegu). Ze sporym plecakiem i w sporym – jak się okazało – upale.
Sławno
  Nie ukrywam, że liczyłem na autostop.
  Co okazało się nie być znowu aż tak dobrym rozwiązaniem. Drogi, jakimi się poruszałem nie należały do najczęściej uczęszczanych – jednak znów się nie zawiodłem na mieszkańcach polskiej prowincji
(i to nie najweselszej, bo postpegieerowskiej): udało się finalnie zredukować kilometraż do niewiele ponad 10 kilometrów marszu w upale.
PGR
  - Widziałem pana w kościele – powiedział jeden z kierowców – Wsiadaj pan, podwiozę kawałek.
   - Chcesz się pan dostać do Borkowic? - powtórzył moją wypowiedź inny – No tam nie jadę, ale wysadzę pana po drodze. Pokażę którędy iść dalej. Prosta droga. Ja z rybek wracam.
  - My tu na żniwa przyjechali – odparło młode małżeństwo w aucie z rejestracją z odległego Hrubieszowa.
  Generalnie lubię podróżować autostopem, sam też często zabieram podróżnych. Może czasem jest trochę strachu przed obcym podróżnikiem, ale zauważyłem, że im głębsza prowincja (i im starszy samochód) tym chętniej ludzie się zatrzymują. Ot, okazuje się, że Ciemnogród i zacofaństwo bardziej jest otwarte i przychylne obcemu niż młodzi, wykształceni i z wielkich ośrodków. Nawet w dobie obostrzeń spowodowanych paniką koronawirusową.
  Najprzyjemniejsze spotkanie miałem z panami spod lokalnego gieesu. Jeden z gieroi na widok obcego turysty z aparatem fotograficznym zakrzyknął:

  - Panie, zrób mi pan zdjęcie!
  - Pewnie – odrzekłem – ale musisz się pan uśmiechnąć!
  Efekt musicie ocenić sami.

Uśmiech roku
  W każdym razie droga upłynęła mi przyjemnie (to znaczy pomiędzy morderczymi marszami w palącym słońcu; nie było po równym, w końcu byłem na dość pofałdowanym Pojezierzu Pomorskim) i dotarłem do Borkowic. Miejscowi od razu wskazali mi właściwy kierunek. Ucieszyłem się. Czasem bywa tak, że szukając jakichś niezbyt imponujących (aczkolwiek cennych) zabytków to ja muszę autochtonom tłumaczyć, że mają coś wyjątkowego. Tu mieszkańcy byli świadomi istnienia megalitów.
  - Nawet tabliczka jest – tłumaczyła zaczepiona pod sklepem niewiasta – To znaczy – zreflektowała się – Kiedyś była. Ale chyba jest nadal. W tamtą stronę pan pójdzie i potem w lewo w pierwszą polną drogę.

  Podziękowałem i wszedłem do sklepu – tu zgrzyt, bo w owym sklepie nie mieli oranżady na miejscu; skandal, giees bez oranżady – wypiłem więc małą pepsi ku pokrzepieniu serc, zniszczeniu szkliwa na zębach i uzupełnieniu cukru. Po chwili ruszyłem w drogę. GPS pokazywał, że jestem blisko (skoro miałem współrzędne obiektu, zapytacie, po co pytałem miejscowych? Bo zawsze lubię wejść w interakcje z ludźmi, a poza tym wolałem na wszelki wypadek oszczędzać baterie). Po drodze zlokalizowałem jeszcze zarośnięte pokrzywami relikty założenia pałacowego (czy tam dworskiego), zapewne puszczonego z dymem przez krasnoarmiejców w 1945 i dotarłem na miejsce.
Relikty dworu
      Uwaga, spojler alert: jeśli spodziewacie się monumentalnego stanowiska archeologicznego, to jesteście w wielkim błędzie. Dużo lepiej zabezpieczone są Kamienne Kręgi w Odrach (jest tam rezerwat i płot) niż to, o wiele starsze cmentarzysko. Ale może to i lepiej. Jedyny w tej części świata dolmen stoi sobie nie niepokojony na skarpie nad doliną miejscowego strumyka a obok rozciągają się dużo słabiej widoczne grobowce bezkomorowe. Miejsce jest przyjemne – a że leżało w lesie dawało także wytchnienie przed okropnym upałem jaki panował tej niedzieli – i niezaśmiecone. Prawdopodobnie dlatego, że niezbyt znane.
Grobowiec bezkomorowy
Cmentarzysko w Borkowicach
  Zresztą może i dobrze? Nic niemal nie zakłóca spokoju przedwiecznych mieszkańców tych ziem – raczej
niespokrewnionych z Gotami i Gepidami tworzącymi kilka tysięcy lat później (na początku naszej ery) kamienne kręgi w okolicy, ani tym bardziej ze Słowianami, którzy zajęli te ziemie jakoś w okolicach VII/VIII stulecia po Chr.
Kamienne Kręgi w Odrach
  Jest więc grobowiec korytarzowy – dolmen – w Borkowicach budowlą zagadkową i tajemniczą – i chyba nie mniej zaawansowaną technicznie co bardziej znane konstrukcje megalityczne ze Śródziemnomorza. Czy młodsze, takie jak talayoty z Balearów, czy dużo starsze jak owe maltańskie świątynie. Swoją drogą duża część zachodnioeuropejskich dolmenów wcale nie jest większa od tego naszego. Jak zwykle zresztą nie mamy się czego wstydzić.
Dolmen z Borkowic
Talayot w S'illot na Majorce
Swiątynia w Ħaġar Qim na Malcie

2 października 2020

Tajemnice Poddąbia

  Poddąbie to niewielka osada na Pobrzeżu Słowińskim w bliskim sąsiedztwie słynnego z ruchomych wydm Słowińskiego Parku Narodowego. Spośród nadbałtyckich ośrodków wczasowych miejscowość miejscowość wyróżnia się spokojem i malowniczym położeniem na wysokim klifie. Jest to spory plus – dopiero co pisałem o tym co lubię i czego nie nad Bałtykiem: tłok oraz obserwowanie zachodów słońca z klifów są na przeciwległych krańcach skali.
Poddąbie
  Tak więc jest Poddąbie miejscem miłym i spokojnym. W sam raz na wypoczynek, zdawać by się mogło. Tylko, że ja jakoś stacjonarnie wypoczywać nie lubię i nie umiem. Nosi mnie. Całe szczęście, że w okolicy prowadziłem zajęcia z survivalu, to trochę poszlajałem się po okolicy (ech, te buczyny pomorskie na klifach rosnące – piękne; lasy też lubię). Inaczej bym się zanudził.
Poddąbska plaża
  Na szczęście okazało się też, że w relatywnie niewielkiej (wieś niesołecka, jakby nie było) osadzie coś jednak się znajdzie. I to coś, co pozwoli odbyć podróż w odległe czasy pomiędzy dniem gdy ocean zatopił Atlantydę a narodzinami synów Ariów i spotkać wymarłe ludy zamieszkujące – mniej więcej – na tych terenach.
Klif
  Najłatwiej było natknąć się na byłą jednostkę wojskową. Gdzieniegdzie spotkać można było fragmenty betonowych słupów oplecione drutem kolczastym (z czasów Zimnej Wojny) – czekające by niszcząca działalność fal morskich zabrała je w końcu do morza, tak jak ponad sto lat temu zabrała ówczesną wioskę Neu-Strand (dzisiejsze Poddąbie od tamtego czasu przeniosło się w głąb lądu). Taka uroda wybrzeża klifowego. Jednostka nr 4961 była częścią 69 dywizjonu rakietowego Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Wspaniałym reliktem jest betonowy orzeł wraz z godłem WOPK i jednostki, ukryty w pokrzywach niedaleko klifów. Po upadku komunizmu dogipsowano mu koronę – ale nadal jest wspaniałym przykładem socjalistycznego designu. Szkoda, że schron dowodzenia jednostki znajduje się na terenie prywatnym.
Ogrodzenie jednostki wojskowej
Orzeł
  Inną – także militarną – atrakcją jest leżący nieopodal głównej plaży wrak z czasów II wojny światowej. Cóż. Słowo "atrakcja" jest może trochę na wyrost – to zaledwie kilka elementów wystających z wody. Tylko tyle pozostało z duńskiego torpedowca (przejętego w czasie wojny przez Niemców nazistów) – jest to prawdopodobnie jednostka TFA4 klasy "Glenten", i (również prawdopodobnie) jako wrak wystąpiła w nieoglądalnym socrealistycznym filmie "Uczta Baltazara".
Resztki wraku
  Prawdziwym jednak hitem Poddąbia okazały się tzw. Groby Olbrzymów.
  Tego stanowiska archeologicznego szukałem dobrych kilka dni – w końcu udało się trafić na ich ślad i... Cóż.
  Skąd się tam wzięły?
Las bukowy na klifie
  Na pewno nie mają nic wspólnego z olbrzymami. Ba, nawet z samym słowem. Olbrzym pochodzi bowiem od nazwy koczowniczego plemienia Awarów. Mieszkali oni w Kotlinie Pannońskiej i swego czasu – wraz ze Słowianami – tworzyli regionalną potęgę zwaną Kaganatem Awarskim. Napsuli sporo krwi Cesarstwu Bizantyjskiemu i Imperium Karola Wielkiego – w końcu jednak zostali rozbici i rozpłynęli się w masie miejscowych Słowian, Wołochów czy przybyłych wkrótce na te ziemie Madziarów. Charakterystyczną cechą tego wymarłego ludu było wiązanie brody w dwa warkocze.
  Zresztą słowo "olbrzym" mogło pojawić się tu dopiero po 1945 roku. Wcześniej na tych terenach żyli pomorscy Słowińcy – na co dzień używający raczej języka niemieckiego niż swojego słowiańskiego dialektu, w którym olbrzymi określani byli stolemami. To właśnie stolemowie (stolemy?), istoty o nadludzkiej sile, porozrzucały po całym Pomorzu potężne głazy – dziś wiemy, że polodowcowe. Słowińcy – ci którzy nie uciekli przed Sowietami – wyjechali do Niemiec w latach 50-tych XX wieku – kolaboranci nowej Władzy Ludowej skutecznie uprzykrzali im życie, a poza tym perspektywa życia na zgniłym Zachodzie okazywała się bardziej kusząca niż wegetacja w Krajach Demokracji Ludowej. Dziś potomkowie Słowińców co jakiś czas spotykają się w Klukach – ostatniej słowińskiej wsi, słynącej ze skansenu chroniącego resztki dziedzictwa tego właściwie już wymarłego etnosu.
  Wracając do stolemów – niektóre z tych głazów układali oni w kręgi – i taki krąg właśnie istnieć miał w Poddąbiu. Jak krąg – to wiadomo: tajemnica. Najlepiej starożytna – więc na pewno głazy leżące nieopodal wioski ułożone zostały w neolicie. W końcu mamy u nas potężne megalityczne grobowce z czasów kultury pucharów lejkowych (tej, która stworzyła najstarszy na Świecie znany wizerunek wozu na kołach).
  Po przeprowadzeniu prac wykopaliskowych w okolicy głazów zdementowano plotki o tak antycznym pochodzeniu kręgu – nie znaleziono co prawda pochówków, ale inne artefakty wskazywały na kulturę wielbarską. Czyli Goci. Ci sami, którzy stworzyli Kamienne Kręgi w Odrach (zwane Polskim Stonehenge) a jakiś czas potem splądrowali Rzym oraz stworzyli królestwa w Italii oraz na Półwyspie Iberyjskim (przy okazji niszcząc i paląc sporo na swej drodze). Ci Wschodni Germanie odcisnęli wielkie piętno na historii Europy – po drodze mieszkając w – jak podaje kronikarz gockiego pochodzenia Paweł Diakon – Gothskandzy, krainie leżącej na południowym wybrzeżu Bałtyku. Świadectwa archeologiczne pokazują, że były to tereny w dolinie Dolnej Wisły oraz na dzisiejszych Kaszubach. Goci tułali się po Europie dobrych 700 lat, aż w końcu wymarli w VIII wieku po Chr. (podobno język wschodniego odłamu plemienia, Ostrogotów, był używany jeszcze długo, długo po tym, w XVIII wieku na Krymie) uczestnicząc w etnogenezie dzisiejszych ludów Półwyspu Iberyjskiego – Portugalczyków, Galicyjczyków, Katalończyków, Kastylijczyków i wielu innych, mniejszych, tworzących dziś Portugalię i Hiszpanię. W genezę Kaszubów i Słowińców zapewne wkładu nie mieli (opuścili te tereny w III wieku, Słowianie przyszli tu 500 lat później), ale przecież nikt nie prowadził badań genetycznych pod tym kątem.
Rezerwat w Odrach
  Wychodzi na to, że polodowcowe głazy leżące nieopodal wjazdu do wsi mają gocką proweniencję. Też nieźle.
  Jest jednak alternatywna teoria, wyszukana przeze mnie na jednym z blogów w polskim Internecie – że kamulce przywiózł tam jeden z miejscowych. Cóż, nie musi ona wykluczać tej o Gotach. Kamienie z Poddąbia w pewnym momencie trafiły do Ustki – i dopiero po interwencji archeologów wróciły na miejsce. Choć może niekoniecznie na to samo.
  I tak, wiem. Z dwóch kamieni nie da się ułożyć kręgu. Co nie zmienia faktu, że szukałem ich dobre cztery dni.
Tzw Groby Olbrzymów z Poddąbia
  Raz nawet z poznanym w Poddąbiu radiestetą – oraz badaczem, pod kątem różnych dobroczynnych promieniowań, prehistorycznych budowli. Ruszyliśmy przez las w poszukiwaniu kamieni (tego dnia nie znalazłem), rozdzieliliśmy się by objąć badaniami większy areał, ale po pewnym czasie ujrzałem kolegę siedzącego po turecku na mchu i medytującego.
  - Nie wierzyłem, że coś tu będzie – powiedział do mnie przerywając medytację – A jednak... Specjalnie wziąłem swoje przyrządy badawcze. Dzięki, Adaś, że pokazałeś mi to miejsce. 90 tysięcy jednostek w skali Bovisa! Ja tu zostaję.
  Podchodzę sceptycznie do tego rodzaju teorii, ale jeśli komuś pomaga, czy ktoś wyczuwa takie rzeczy – jego sprawa. Ważne, że dzięki moim poszukiwaniom owego radiestetę spotkała tak serendypna rzecz jak miejsce mocy.
  Swoją drogą w Rezerwacie "Kamienne Kręgi" w Odrach też znaleźli takie miejsce.
  - Wiesz, Adaś – powiedział potem, jak już przestał medytować, radiesteta – Badałem większość kamiennych kręgów i grobowców neolitycznych w Polsce. One zawsze były budowane w miejscach mocy.
Miejsce mocy w Odrach
  Możliwe. Ja się na tym nie znam. Mogę jeno pogaworzyć coś tam o Gotach.

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...