Tłumacz

24 listopada 2023

Pałac kagana cz. 1

    Był czerwiec – jak to nad Morzem Czarnym zwyczajowo słoneczny i upalny (nawet w Dobrudży – przecież o dwa-trzy stopnie chłodniejszej niż południowa część bułgarskiego wybrzeża), czyli najczęściej całkiem inny niż nad Bałtykiem.
Czarnomorska plaża
    O dobruskim wybrzeżu na blogu zresztą było całkiem dużo, pojawiła się także wzmianka o Varna Gold, Złocie Warny – odnalezionym po kilku tysiącach lat zestawie darów grobowych złożonych głownie z – jak się twierdzi – najstarszego złota obrobionego przez Człowieka. Właściwie było to kilkanaście zestawów, a ilość precjozów jeszcze dziś budzić może sporą zazdrość. Nic więc dziwnego, że czarnomorskie wybrzeże Bułgarii od razu wciągnięte zostało na listę potencjalnych Atlantyd oraz miejsce - także potencjalnego - Potopu.
Varna Gold
    O ważności i potędze kultury Varna utwierdzono się kilkadziesiąt lat później, gdy na początku XXI wieku niedaleko niewielkiego miasteczka Prowadija (albo Prowadia - tak ładniej w druku wygląda) odkryto neolityczną osadę sprzed ponad 7000 lat, łączoną z ową kulturą. Osada – rychło okrzyknięta miastem – była nieco starsza od naszych kujawskich megalitów, więc postanowiłem ją odwiedzić.
Stanowisko archeologiczne Solnicata
    Z wybrzeża do Prowadii dotrzeć nie jest łatwo – wynająłem więc samochód i ruszyłem w interior. Wpierw jednak sprawdziłem dostępność Solnicaty – jak nazwano to stanowisko archeologiczne – i mina mi zrzedła. Było zamknięte. Przedwieczna atrakcja – tym razem, bo uprzedzam, że i tak w końcu dotarłem do celu – była dla mnie niedostępna. Cóż. Skoro już miałem jednak środek lokomocji udałem się na Zachód – poprzez pola wspaniale kwitnącego słonecznika.
Słoneczniki
    Ta pochodząca z Ameryki roślina masowo w Bułgarii pojawiła się te sto lat temu, kiedy po Wojnach Bałkańskich do kraju przestała spływać grecka i turecka oliwa. Dla niezłej, acz tłustej, bułgarskiej kuchni był to prawdziwy dramat. Rozwiązaniem okazały się właśnie słoneczniki, doskonała roślina oleista – i do dziś gros zużywanego w tamtejszej kuchni oleju jest słonecznikowa.
    Ale ja przecież szukałem śladów starszych niż przepiękne landszafty mogące przyprawić Vincenta Van Gogha o ekstatyczne szaleństwo (to znaczy: o większe jeszcze szaleństwo – przecież nikt zdrowy nie obcina sobie uszu) – całkiem niedaleko Prowadii leżała bowiem Madara – niewielkie miasteczko znane wszystkim fanom Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO ze średniowiecznej płaskorzeźby zwanej Jeźdźcem z Madary.
Jeździec z Madary
    Arcydzieło przedstawia – jak widać na powyższym obrazku – jeźdźca w niezbyt europejskim rynsztunku (naukowcy twierdzą, że ma on perskie konotacje – no, albo sarmackie; ten koczowniczy lud przez wieki odciskał piętno na regionie czarnomorskim – oraz możliwe, że i na naszej kulturze) prawdopodobnie polującego ze swoimi psami. Prawdopodobnie  też przedstawia chana Teweła, jednego z władców Drugiego Państwa Bułgarskiego. Jak wabiły się psy nie wiemy oczywiście – wszak są to tylko zwierzęta. Podobnie jak chański koń, zapewne również obdarzany przez władcę olbrzymim uczuciem (w końcu wszystkie rozkazał przedstawić na płaskorzeźbie), miały li tylko funkcję służebną. Dopiero dzisiejszy, tłusty i nowoczesny Świat pragnie humanizować zwierzęta – co powoduje symetryczne traktowanie Ludzi jak zwierzęta; ach ten marksizm.
    Swoją drogą nagromadzenie antycznych czy średniowiecznych zabytków w Bułgarii (i na całych Bałkanach) jest naprawdę przeogromne. Wystarczy wbić łopatę i na pewno coś się znajdzie. Oto u stóp góry ozdobionej Jeźdźcem znajdują się pozostałości rzymskiej willi.
Ruiny rzymskiej willi
    A na szczycie forteca z czasów Drugiego Państwa Bułgarskiego.
Forteca w Madarze
    Średniowiecznych twierdz jest zresztą w Bułgarii cała masa. Co prawda tureccy koczownicy przybywając na Bałkany nie mieli własnych tradycji budowlanych, ale jako Ludy Stepu bardzo szybko przyswajały nowe technologie – w tym wypadku trafili na Bizantyjczyków (właściwie grekojęzycznych Rzymian) i Słowian. Pierwsza siedziba chana (czy może kagana – nazwy trochę inne, funkcja ta sama) Pliska była jeszcze koczowiskiem – ale ostatnia stolica władców Pierwszego Państwa Bułgarskiego, Ochryda, to już typowy zamek.
Ochryda, twierdza cara Samuela
    Nic więc dziwnego, że gdy Bułgarzy odzyskali po raz pierwszy niepodległość (Drugie Państwo Bułgarskie, XII wiek) zamki budowali na prawo i lewo. Przydały się one zresztą jakiś czas potem, gdy Bałkany zalały wojska innych Turków, tym razem Osmańskich.
Osmańskie dziedzictwo na Bałkanach
    Oprócz Ochrydy pisałem również o twierdzy w Kaliakrze – jednym z tych miejsc, gdzie (powtórzę się) każde wbicie łopaty skutkuje znaleziskiem archeologicznym, ale zamki z czasów Drugiego Państwa Bułgarskiego zwiedzałem tylko li przy okazji – a to Jeźdźca z Madary, a to wizyty w Prowadii.
Kaliakra
    Celem była wspomniana Pliska – dziś wioska która dała nazwę jednemu z popularniejszych bułgarskich koniaków (właściwie brandy – cognac jest nazwą zastrzeżoną dla jednej z brandy, ale na Bałkanach się tym nie przejmują; czy Pliska, czy Słoneczny Brzeg, czy Skanderbeg dumnie tytułują się koniakami), a onegdaj, w VII wieku, pierwsza stolica bułgarskich chanów.
Mury cytadeli w Plisce

17 listopada 2023

Lodowiec widmo

    Czas się przynajmniej na tą chwilę z Peru i szerzej Ameryką Południową żegnać – choć zapewne jeszcze tam wrócę (zwłaszcza, że właśnie rozbijam się po tej części Świata EDIT: po dżungli). Ale żeby tak nie przeskakiwać brutalnie, tylko płynnie wrócić na Stary Kontynent, to niechże będzie o lodowcach.
Lodowiec Bernina w szwajcarskich Alpach
    Tak, tak, niby tropiki, niby zaraz równik, ale w Andach jest wysoko. I zimno. Więc i lodowce są. Tu z hiszpańskiego zwą się Nevado, a o przygodach różnorakich w czasie trekkingu dookoła jednego z nich, nazwanego na cześć prekolumbijskiego Pana Burz, Ausangate (i – jakże by inaczej – burzy; magia miejsca) dawno temu na blogu pisałem.
Nevado Ausangate
    Górskie lodowce a Andach – podobnie jak i te europejskie – znajdują się obecnie w fazie regresji. Znaczy: kurczą się. Jest to oczywiście normalne, odpowiadają za to cykliczne fluktuacje klimatu, choć oczywiście może to wywoływać lokalne problemy. Przykładem jest pełne smogu boliwijskie La Paz. Wraz z całą aglomeracją czerpie wodę właśnie z pobliskich lodowców, a te cofają się. Podobno miejscowy kurort narciarski też od kilku sezonów wyłączony jest z użycia.
La Paz, miasto żyjące z lodowca
    Nevado Ausangate jest co nieco trudny do oglądania z bliska, siedzący w Cuzco turyści wybierają inny z górujących nad dawną stolicą Inków lodowiec, dużo łatwiejszy do zwiedzania, Nevado Huamantay (i inne, pobliskie lodowce).
Nevado Huamantay
    Pod Huamantay też podchodziłem, on również się cofa, pozostawiając rzeźbę polodowcową którą znamy przecież z naszych Tatr Wysokich (gdzie lodowce zanikły tak dawno, że nawet najstarsi Górale nie pamiętają). Mnie, jako biologa urzeka proces sukcesji pierwotnej następujący na przedpolu lodowca po jego ustąpieniu.
Rzeźba polodowcowa w Tatrach
    Ale oczywiście wcale nie trzeba jechać w wysokie Andy by to zobaczyć – całkiem niedaleko od nas, na Półwyspie Skandynawskim, znajduje się najniżej położony lodowiec w Europie kontynentalnej (jest on także największy), Jostedalsbreen. A jedno z jego ponad pięćdziesięciu ramion, Briksdalsbreen, dostępne jest dosłownie dla każdego, nawet dla osób z pewnymi ograniczeniami lokomotorycznymi.
Briksdalsbreen
    Jesteśmy w Norwegii, więc wszystko jest tu sterylne, nie tak jak w Ameryce Południowej – pod czoło lodowca podejść się nie da. Zresztą przez ostatnie kilkanaście lat mocno się odsunęło od polodowcowego jeziora – i grozi dalszą regresją (kilka lat temu zakazano także wspinaczki po lodowcu – może się po prostu oberwać; swoją drogą na Ausangate widziałem prawdziwą lodowcową lawinę - oto odłamał się kawałek lodu; widok przepiękny, majestatyczne, pod warunkiem, że stoi się, jak ja, na szczycie po drugiej stronie szerokiej doliny).
Nevado Ausangate w pełnej krasie
    Swoją drogą historia tego jeziora – Briksdalsbreenvatn (norweski jest językiem germańskim, one uwielbiają takie zrosty, po naszemu byłoby to mniej więcej Jezioro przy Lodowcu w Dolinie Briks) – jest niezwykle ciekawa i pouczająca. Pojawiło się ono w pierwszej połowie XX wieku – od roku 1910 Briksdalsbreen zaczął się bowiem gwałtownie cofać, o kilkaset metrów, i w końcu opróżnił nieckę jeziorną. W latach 60-tych, na fali hippisowskiej wolności prawdopodobnie, zaczął z powrotem rosnąć – i zajął jezioro. Rósł tak – wbrew prognozom klimatologów, meteorologów, hydrologów, magów, wróżek i innych baśniowych stworów aktywistów – aż do 1991 roku (może przestraszył go krwawy rozpad Jugosławii). Co ciekawe: był to jedyny lodowiec na kontynencie europejskim, który się powiększał. Choć oczywiście nie rozdmuchiwano tego faktu. Obecnie znowu jest w stadium regresji – a w roku 2006 stracił w jeden sezon kilkadziesiąt metrów – więc teraz już zgadza się z apokaliptycznymi prognozami części z wyżej wymienionych.
Jęzor lodowy z niebieskiego lodu - Briksdalsbreen
    Niemniej tak naprawdę to wcale nie powinno go tu być – jest tu zwyczajnie za ciepło. Zachodnia Norwegia leży w obszarze umiarkowanego klimatu morskiego, gdzie prawdziwych mrozów nie ma – zwłaszcza na wysokości jakichś 360 metrów ponad poziomem morza, gdzie leży czoło Briksdalsbreen (Jostedalsbreen w najwyższym punkcie ma trochę powyżej 1900 metrów wysokości). Lodowiec topi się więc jak szalony – tworząc tysiące malowniczych wodospadów, nieraz wysokich na kilkaset metrów (pewnego razu ujrzałem tam nawet wodospad płynący do góry – potężny wiejący znad lodowca wiatr zwyczajnie zawracał opadające strumienie wody). Ratunkiem dla jego istnienia jest – również – morski klimat, dzięki Golfsztromowi niezwykle wilgotny. Otóż co się w lato stopi, to zimą napada.
Wodospad płynący do góry
    Jakie będą dalsze losy Briksdalsbreen? No, właściwie to nie wiadomo. Prognozy przewidują, że jęzor ten zaniknie – ale są to tylko prognozy. Kilka sezonów z bardziej obfitymi opadami i z powrotem może urosnąć – choć to również są tylko przewidywania, zbyt mało wiemy o zmianach klimatu. Jeżeli zniknie będę mógł dopisać ten błękitny lodowy jęzor do listy "never forget".
Never forget
    
Swoją drogą regresja lodowców – w Andach – doprowadziła kilkanaście lat temu do ukazania się jednej z większych atrakcji Peru. To leżący niedaleko Cuzco fenomen geologiczny barwnych skał góry Vinicunca. Nie bez przyczyny zwany Cerro Coloredo (albo Cerro de Siete Colores), po naszemu Górami Tęczowymi.

Góry Tęczowe

10 listopada 2023

Mała mumia

    Tak więc spacerowaliśmy po krętych i pochyłych uliczkach Cuzco (dodajmy: i malowniczych, czyli zapuszczonych nieco; kuzkańska starówka wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, więc remonty kilkusetletnich budynków obwarowane są wieloma przepisami, i nie bardzo można coś nowego dodać – więc naprawa miejscowym się nie opłaca i czekają, aż cała buda po prostu się rozsypie; standardowa procedura w Dzikich Krakach w miejscach chronionych przez UNESCO) i rozprawialiśmy o tym, o czym to rozprawia się chodząc po kolonialnym bruku dawnej stolicy Inków ponad 3500 metrów ponad poziomem morza.
Cuzco
    O wierze w duchy, jakże rozpowszechnionej pośród miejscowych. I to mimo kilkusetletniej chrystianizacji.
    - W każdym domu można spotkać takiego ducha, zwącego się supay – objaśniał nam Jamel, człowiek jakby nie było wykształcony, nowoczesny i znający języki, nie jakiś zabobonny poganiacz mułów lam – Raz kiedyś widziałem jednego nawet.
    - Jak to widziałeś? - zapytaliśmy.
    - Kątem oka – wyjaśnił kuzkańczyk – Przemknął mi tylko na granicy pola widzenia. Inaczej nie można ich dostrzec, tylko tak przypadkiem. Wyglądał jak niewielki szary człowieczek, taki trochę zasuszony. Wiecie, babcia mi mówiła, że zawsze trzeba im zostawić jakiś okruch, żeby nie szkodziły. W przeciwnym razie mogą zniszczyć nawet cały dom.
Jedno z kuzkańskich podwórek
    Teraz chwila szyderczego śmiechu dla Czytelników wychowanych w gnijącej nowoczesnej cywilizacji Zachodu.
    Już?
Nowoczesność
    Dobra. Otóż u nas też to funkcjonuje. Może już nie na takim poziomie co kiedyś, kiedy w każdej szanującej się słowiańskiej chacie mieszkały sobie Niebożątka (zwane też, od koloru czapeczek, Krasnoludkami), które też widziane bywały tylko przysłowiowym kątem oka, a jak im się nie zostawiło miseczki mleka czy innych okruszków to plątały koniom grzywy, supłały liny i chowały gdzieś młotek kiedy akurat był potrzebny. Zresztą te młotki dalej ktoś chowa, albo ten złośliwy Niemiec, albo amba (ciekawostka: słowo to w językach ludów syberyjskich oznacza tygrysa; byłżeby to rusycyzm w naszej mowie?). Poza tym czym różni się wiara w istnienie krasnali od wyznawania horoskopów i uważania, że gwiazdy i planety regulują nasze życie? Przodek, opiekujący się obejściem za miskę ryżu mleka brzmi wiarygodniej niż Jowisz wchodzący w znak Wodnika (albo i całą wodnikową erę). I tak tylko przypomnę, iż Biblia nie mówi nic o tym, czy stworki takie istnieją, zakazuje tylko wiary w nie – co tu, w Ameryce Łacińskiej nie jest przesadnie przestrzegane.
Pozostałości po krasnoludkach
    Jest więc supay odpowiednikiem i naszych krasnoludków, leśnego licha, Borowego czy Baby Jagi. W Japonii pewnie wołali by na nie kami, a w Norwegii byłyby trollami. Nota bene sporo Skandynawów dalej w nie wierzy, nawet mają coś na kształt sukkuba, czyli wabiącą mężczyzn Huldrę. A piękna literacko dla nas grecka (i rzymska) mitologia te dwa tysiące lat temu była równie prawdziwa dla tamtejszych ludzi co dziś supay dla naszego kuzkańskiego przyjaciela. Zaś pochówki wampiryczne znajdujemy jeszcze w grobach z XIX wieku.
Znajdź huldrę.
    Skąd to się bierze? Myślę, że jedną z przyczyn jest brak odpowiedniej znajomości zasad, praw rządzących Światem. Inną, dużo istotniejszą jest właściwość ludzkiego mózgu, który z uporem godnym lepszej sprawy łączy kropki stosuje apofenię.
Znajdź lamę
    
- Supay to nie są demony – zaznaczył Peruwiańczyk – Takie demony, diabły, jak są w Biblii to saqra. I z nimi dużo trudniej jest się ułożyć, tu potrzebna jest pomoc potężniejszych istot. Świętych. Tu w Cuzco jednym z takich pomocników Niño Compadrido. Spróbuję wam go pokazać.
    Niño Compadrido. Obiekt kultu nieusankcjonowany przez Kościół Katolicki (ani w sumie żaden inny). Bardzo tajemniczy, bardzo zagadkowy, nieco ukryty i poważany zwłaszcza przez służby mundurowe, głównie policjantów. Oczywiście, przyjeżdżając do Cuzco nigdzie nie znajdziecie kościoła czy świątyni poświęconej tej personie (Niño oznacza chłopca, bardzo często jest to określenie Pana Jezusa leżącego w żłobku). A raczej będącej obiektem kultu mumii. I nie do końca wiadomo – ludzkiej, czy zwierzęcej (małpiej). Nie wiadomo też skąd się Niño Compartido wziął, w każdym razie kiedy dwaj kolejni księża chcieli usunąć mumię z kościoła zginęli w wypadkach drogowych (to powód, dla którego policjanci z drogówki, a potem i inni, zaczęli składać tu ofiary). W końcu jednak udało się wyprowadzić Niño Compadrido ze świątyni – ale nikt nie pozwolił zniszczyć obiektu – trafił on do prywatnego domu, w którym urządzono kaplicę.
    Jak tam trafić? Wydaje mi się, że na upartego znalazł bym drogę pośród krętych zaułków dawnej inkaskiej stolicy – choć dom z kaplicą jest oczywiście nieoznakowany. Pytanie, czy wpuszczono by mnie do środka. Tu miałem miejscowego, który wcześniej się zaanonsował u pani, która strzegła przybytku (nie chodzi o to, że ktoś by mnie przegonił – akurat mogłoby tu nikogo nie być, więc nie miałby kto otworzyć solidnych metalowych drzwi; no, albo by nie chciał).
Kaplica Nino Compadrido
    Co do samej kaplicy – pokój wypełniony jest wotami – głównie są to figurki policjantów, ale także zdjęcia, kwiatki, kolorowe wstążki. Składają je zarówno sami policjanci, jak i ich rodziny – robią to oczywiście (Niño Compadrido jest, jak wszystkie andyjskie bóstwa, ambiwalentny) profilaktycznie, by mumia ochroniła przed złem i pozwoliła wrócić do domu (to ważne: tu przestępcy też mają broń, i nie cackają się ze stróżami prawa, tylko otwierają – z wzajemnością – ogień; strzelam, że przestępcy też mają swój obiekt kultu), choć w podziękowaniu za ocalenie, co logiczne, także. Co zaś się tyczy samego Niño Compadrido – przyglądałem się postaci, i mi osobiście na mumię ludzką nie wyglądał, nie tylko zresztą wielkościowo (głowa jak owoc pomarańczy), ale i z kształtu. Nie takie jednak cuda wyprawiali amazońscy szamani, więc nie mogę się wypowiedzieć co to jest, ani ile ma lat. Nikt tego nie badał – ani zapewne nie zbada. Ważne, że pulsuje tutaj dzika – choć nie chrześcijańska – wiara.

3 listopada 2023

Duchy jaskiń

    Skoro było o Dniu Zadusznym celebrowanym w Peru w nieco odmienny sposób niż w Polsce, to może jeszcze trochę o duchowości – czy raczej o peruwiańskich, andyjskich właściwie, duchach.
    Zacząć trzeba od tego, że na potencjalnego mieszkańca Andów duchy czyhają w ogromnej liczbie, w każdym kształcie, wielkości i kolorze. To znaczy: wiara w te istoty jest tam powszechna – i nie ma znaczenia czy jesteś prostym hodowcą lam czy wykształconym po europejsku lekarzu. Informację o obecności duchów wyniosłeś z domu – i... Chwila. Użyłem słowa "wiara", ale chyba niezbyt właściwie. Miejscowi nie "wierzą" w obecność duchów. Oni są przekonani, mają wiedzę, że one istnieją. Ba, potrafią się zarzekać, że je widzieli. Kiedy pisałem o opowieściach o Calatos z dżungli nasz opowiadacz opisując jedną z przygód wspominał, że spotkał taką obecność w dżungli. Nie wiem, na ile ubarwiał, na ile zaś uważał, że mówił prawdę, niemniej duch nie jest tu li tylko martwym elementem folkloru.
    Sporą grupę owych duchów stanowią supay. Można to tłumaczyć jako "zły duch":
    - Supay – autorytarnie rzekł nasz przyjaciel Jamel – nie jest demonem, takim jakie są w Biblii. Te demony to saqra. Supay to po po prostu zły duch, jest ich pełno i szkodzą, kiedyś zresztą widziałem jednego. Ale jak coś mu dasz, to supay nie będzie szkodził, da spokój, a może i czasem pomoże. Saqra nie dość, że nie pomoże, to jeszcze może opętać.
Wysokogórskie łąki w Andach
    Wyjaśnienia te odbywały się w Cuzco, teraz zaś byliśmy trochę wyżej, na wysokości jakichś 4000 metrów i człapaliśmy (to znaczy ja i znajomy speleolog, Jamel szedł normalnie) przez wysokogórską łąkę (można byłoby ją nazwać halą – tylko miast owiec pasły się tu południowoamerykańskie wielbłądowate; najlepsza alpacza wełna rośnie na takiej wysokości, w Europie wyhodowana nigdy nie będzie tak dobra) w stronę lokalnej jaskini (stąd ten speleolog właśnie). Hala porośnięta była oczywiście ostnicą peruwiańską, tym przedstawicielem rodzaju Stipa sp. który dawnym (i nielicznym współczesnym) Indianom służył do wyplatania mostu.
Inkaski most
    Zresztą o ostatnim inkaskim moście, Q'eswachaca, niedawno było na blogu, każdy może sobie przeczytać. Jaskinia leżała niedaleko, więc w sumie w zboczach kanionu Apurimac.
Widok na jaskinię
    Całą drogę towarzyszył nam pies – nauczony doświadczeniami z wyprawy do Waqrapukary zerkałem na zwierzaka którędy idzie. Na szczęście droga była dosyć łatwa (wracając było gorzej, bo bardziej pod górkę). Raz tylko przegoniła nas pani Indianka, co byśmy nie zdeptali jej świeżo posadzonych ziemniaków. Nawet mijane lamy i alpaki nie ziały typową dla nich nienawiścią (ani zawartością żołądka; to czym plują to nie ślina). Może była to zasługa psa?
    W każdym razie dotarliśmy do jaskini. Kiedyś była dłuższa, ale erozja spowodowała, że wiele lat temu skały nad wejściem obłamały się i strumyk ową pieczarę opuszczający musiał wić się między nimi malowniczo. Nowopowstałe urwiska były też doskonałym miejscem na gniazdo dla andyjskich orłów. Cóż, jaskinia nie była też dziewicza. Pomiędzy owymi głazami ktoś ułożył kamienne schodki, a sama grota zagrodzona była metalową kratą.
Wejście
    - Dla bezpieczeństwa – wyjaśnił Jamel – Żeby dzieci nie wchodziły. Bo przecież mogą tam zginąć.
    Dorosły kratę tą mógł, jeśli był dość sprawny, ominąć górą, ale nie było potrzeby, Jamel szybko otworzył kłódkę starym indiańskim sposobem – uniwersalnym kluczem typu głaz. Zanim jednak chłopaki weszli do środka odbyć się musiał odpowiedni rytuał (również wchodząc do kompleksu Lanlakuyoc Jamel poprosił nas, byśmy dotknęli skał i poprosili Pachamamę o szczęśliwe wyjście z kamiennego labiryntu) – nasz cicerone zakomenderował złożenie ofiary jednemu z supay, temu, który tą jaskinię zamieszkuje, i nią się opiekuje (niedaleko był napisany nawet numer telefonu, ale strzelam, że nie do supaya, a do kogoś kto miał klucz do kraty). Kolega-speleolog kręcił trochę nosem, ale jasne było, że bez tego Jamel do środka nie wejdzie. W końcu z braku liści koki na obiatę przeznaczono inną cenną na tych niegościnnych wysokościach rzecz – wodę. Polano nią kamienie u wejścia do jaskini – i taka ofiara musiała wystarczyć, zresztą nie mieliśmy nic cenniejszego. Rytuałowi przyglądałem się ja i ów pies, który najwyraźniej postanowił towarzyszyć mi przed wejściem do jaskini. Ja, z oczywistych względów, nie wchodziłem do środka. Raz, że zawsze dobrze jest mieć łącznika przy wejściu (sama grota miała co prawda dwa wyjścia – w końcu skoro rzeka do niej wpływała, to i wypływać też musiała, ale wpływ był niewielki i raczej człowiek się nie mógł zmieścić), dwa, że wolę bardziej przestronne pieczary, i nie jest to kwestia klaustrofobii.
Autor w jaskini (foto: J. Repetto)
    Tak więc chłopaki weszli do środka a ja i pies czekaliśmy. Ja – wraz z upływem czasu coraz bardziej zaniepokojony ich nieobecnością – i pies. Leżący leniwie. Nie był to bezwłosy pies andyjski, wyglądał raczej na kundla którego przodkowie pochodzili z Europy. W końcu penetratorzy wyszli, pies zamerdał ogonem, i gdy ruszyliśmy w drogę powrotną zniknął. To znaczy: gdzieś sobie zapewne poszedł, bo przecież na pewno nie był to udający zwierzę supay, pilnujący, by jego jaskini nic się nie stało. Prawda?
Pies przewodnik
    Choć oczywiście tego typu duchy mogły tu przybierać najróżniejsze formy – coś jak nasz skarbek albo bardziej znane germańskie koboldy czy gnomy. Względnie skandynawskie trolle, z wabiącą mężczyzn wdziękami huldrą. Wszystko to duchy niecne, nie ma co.
Huldra przy norweskim wodospadzie
    Choć tu, w Ameryce Południowej, nadal uważane za prawdziwe. Ba, w Potosi spotkaliśmy przecież supaya który awansował – i stał się bogiem. O ile oczywiście w Świecie pozamaterialnym taki awans jest możliwy, tu nie mam pewności. W każdym razie ten boliwijski supay został obiektem kultu – w jaki sposób to już opisywałem na blogu, można przeczytać TUTAJ – nazywa się El Tijo i pewnie dobrze mu się żyje.
El Tijo

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...